I Bóg Stworzył Bardotkę

Charles de Gaulle nazywał ją „francuskim artykułem eksportowym równie ważnym, jak samochody Renault”. Jej twarz zdobiła okładki najbardziej prestiżowych magazynów oraz na wiele lat nadała rysy posągowi Marianne – symbolowi Francji. Była ikoną stylu, wzorem dla wielu kobiet, które aby się do niej upodobnić ,kopiowały jej makijaż, fryzury i sposób ubierania się. Zaś dla mężczyzn stanowiła ideał kobiecej urody i seksapilu. B.B., czyli Brigitte Bardot…

„Niezależność. Przecież ona nie istnieje na zewnątrz, ale wewnątrz nas. Jeśli wewnętrznie zależę od czegokolwiek lub kogokolwiek, nie pomogą mi nawet najbardziej sprzyjające warunki” – miała kiedyś powiedzieć ta wielka francuska gwiazda. Swoim życiem wielokrotnie udowodniła, że nie jest to dla niej tylko wygłoszony na potrzeby mediów frazes.
W trakcie swojej ponad dwudziestoletniej kariery wystąpiła w ponad czterdziestu filmach oraz nagrała kilka płyt. Jej życie osobiste znaczyły liczne skandale. Była tyleż wielbiona, co często potępiana za niemoralność. U szczytu sławy nieoczekiwanie wycofała się z filmu i poświęciła swoje dalsze życie obronie praw zwierząt, czym zajmuje się do dzisiaj. Jednak nadal pozostaje żywą legendą, fenomenem, którego nie ima się czas…
[quote_box_left]Mieszczka skandalistką[/quote_box_left]

Bardotka urodziła się w 1934 roku w szacownej mieszczańskiej rodzinie. Jej ojciec Louis był inżynierem i prowadził w Paryżu rodzinny interes. Mama, Anne Marie z domu Mucel, zajmowała się domem i dwiema córkami: Brigitte oraz Marie-Jeanne. W 1947 roku młodziutka Bardot została przyjęta do Konserwatorium Paryskiego i przez trzy lata, wraz z Leslie Caron (także znaną później aktorką), uczęszczała do klasy baletowej rosyjskiego choreografa Borisa Kniaziewa. Jej pierwszym krokiem do późniejszej kariery filmowej była praca modelki. W 1949 roku pozowała dla magazynu „Jardin des Modes”, gdzie redaktor naczelną była przyjaciółka jej matki, dziennikarka Hélène Lazareff. Rok później pracowała już dla marcowego wydania ogromnie prestiżowego francuskiego miesięcznika Elle. Podczas sesji zdjęciowej została zauważona przez młodego reżysera, Rogera Vadima (jej późniejszego męża) i to wkrótce skierowało ją na drogę filmową. Na dużym ekranie zadebiutowała w 1952 roku w komedii „Wioska w Normandii”. W następnych kilku latach pojawiła się w siedemnastu filmach, zazwyczaj (chociaż nie tylko) w niewielkich rolach. W 1953 roku zagrała także w sztuce Jeana Anouilh’a „Zaproszenie do zamku”. Jednak żadna z tych ról nie przyniosła jej większego rozgłosu. Media zwróciły na nią uwagę, kiedy pojawiła się na festiwalu filmowym w Cannes, w kwietniu 1953 roku. Fotoreporterzy zachwycili się piękną dziewczyną o nienagannej figurze, zmysłowych ustach i burzy blond włosów, która bez wstydu prezentowała swoje wdzięki na plaży Lazurowego Wybrzeża w odważnym jak na tamte lata kostiumie bikini. Ale dopiero rola niemoralnej Juliette Hardy w powstałym w 1956 roku filmie Rogera Vadima „I Bóg stworzył kobietę” przyniosła jej sławę, chociaż dosyć kontrowersyjną. Obraz uznano za zbyt śmiały obyczajowo, a Bardotkę za skandalistkę.

[pull_quote_left]I Vadim stworzył… B.B.[/pull_quote_left]

„Nie wiem, czy Bóg stworzył kobietę, ale jeśli tak, to wiedział, po co…” – powiedziała Brigitte Bardot w nawiązaniu do tytułu filmu Vadima. I o ile kwestia, kto jest Stwórcą kobiety, zapewne pozostaje w sferze osobistych przekonań. to bezspornym jest to, że obraz Vadima stworzył B.B. taką, jaką ją później znał i podziwiał cały świat. Nieokiełznaną, emanującą zmysłowością i kierującą się własnym instynktem. Nasycona erotyzmem scena tańca na stole przyniosła jej sławę i spowodowała istotną zmianę w podejściu do tematów erotycznych w kinie światowym. I chociaż na film, reżysera oraz aktorkę sypały się gromy za nieobyczajność, widzowie tłumnie oblegali kina, w których był grany. Roger Vadim stworzył wtedy nie tylko Bardotkę – symbol seksu, ale także Bardotkę – aktorkę. Rola w „I Bóg stworzył kobietę” była pierwszą, w jakiej mogła ona pokazać swoje aktorskie umiejętności, a nie być jedynie ozdobnikiem, jak wiele innych młodych aktoreczek. Vadim na planie filmowym był podobno ogromnie wymagający i bezwzględny dla swojej ówczesnej żony. Zmuszał ją do wielokrotnych powtórek niektórych sekwencji oraz do całkowitego poddania się jego woli. W erotycznych scenach z Jeanem-Louisem Trintignantem domagał się od obojga aktorów tak dużej naturalności i intymności, że zapłacił za to później osobistą klęską, ponieważ Bardotka wdała się w romans z gwiazdorem kina francuskiego i niedługo potem odeszła od reżysera. Niemniej dzieło Vadima wylansowało nie tylko reżysera, ale uczyniło także gwiazdy z Brigitte Bardot i Jean-Louis Trintignana. I chociaż w czasie gdy film powstał, ogromnie bulwersował opinię publiczną, dziś jest już klasykiem kina.

„I Bóg stworzył kobietę” uczynił zresztą z Bardotki nie tylko aktorkę, gwiazdę oraz symbol seksu… Stworzył z niej także ówczesną ikonę stylu.

[pull_quote_left]Być jak Brigitte Bardot…[/pull_quote_left]

Wpływ stylu Brigitte Bardot na kobiety na całym świecie był wprost niewyobrażalny. Jej popularność przerastała tę, jaką się cieszą obecne gwiazdy i współczesne ikony stylu. Ulice miast europejskich (i nie tylko europejskich) zaludniały kobiety, które w mniej lub bardziej udany sposób starały się naśladować Bardotkę. Jej fryzury, stroje, makijaż, sposób poruszania się…

W świecie mody B.B spopularyzowała m.in.: głęboki dekolt odkrywający szyję oraz oba ramiona i nazwany od jej nazwiska „bardot” oraz kostium kąpielowy typu bikini. Wylansowała również tzw. kratkę Vichy. Było to jej ulubiony deseń. W sukience w taką właśnie drobną różową kratkę wzięła ślub ze swoim drugim mężem – Jacquesem Charrierem. Także nazwa jednego z popularnych do dziś fasonów biustonoszy, tzw. bardotka, pochodzi od jej nazwiska. Zaś po filmie „I Bóg stworzył kobietę”, gdzie wystąpiła w specjalnie dla niej zaprojektowanych balerinkach, buty tego typu zagościły w niejednej damskiej szafie na całym świecie.

Również jej fryzury wprowadziły rewolucję na damskich głowach. To dzięki niej kobiety zaczęły nosić długie, rozpuszczone i natapirowane włosy – w nieładzie, jak „prosto po wstaniu z łóżka” albo podtrzymywane szeroką opaską. Bardotka była także autorką fryzury o nazwie „choucroute” (kapusta). Jej wykonanie polegało na natapirowaniu i upięciu włosów na czubku głowy, tak że wyglądały jednocześnie swobodnie i wyszukanie. Również pod wpływem Brigitte Bardot młode dziewczyny zaczęły nosić koński ogon i grzywkę.
W makijażu B.B. była prekursorką popularnych i dziś „smoky eyes”. Nosiła także eyeliner, którym obwodziła górną i dolną powiekę, unosząc zewnętrzny kącik ku górze, co dawało efekt tzw. „kociego oka”. Obdarzona przez naturę pięknie wykrojonymi, pełnymi ustami, podkreślała je zazwyczaj jedynie jasną konturówką oraz błyszczkiem.

Do dziś jej styl jest kopiowany przez kobiety na całym świecie, a wielcy kreatorzy mody oraz styliści i wizażyści niejednokrotnie się do niego odwołują.
Jednak wpływ Brigitte Bardot to nie tylko moda. Aktorka była bohaterką niektórych dzieł Andy’ego Warhola oraz inspiracją muzyków, jak np. Bob Dylan, który wyznał, że jego pierwszy utwór był jej poświęcony. Wspomniał o tym w piosence „I Shall Be Free” na płycie „The Freewheelin’ Bob Dylan”. Natomiast John Lennon i Paul McCartney planowali nakręcenie filmu „The Beatles i Bardot”.

B.B. przyczyniła się także do promocji miasta Saint-Tropez oraz miejscowości Armação dos Búzios w Brazylii, którą odwiedziła w 1964 roku wraz ze swoim ówczesnym partnerem, brazylijskim muzykiem Bobem Zagury, i gdzie do dzisiaj stoi jej posąg stworzony przez Christina Motta.

Popularność Bardotki oraz jej olbrzymi wpływ na odbiorców obojga płci doceniły także francuskie władze, które posągowi Marianne stanowiącemu symbol Francji nadały w 1969 roku rysy twarzy swojej największej eksportowej gwiazdy (rzeźbę wykonał Alain Gourdon).

[pull_quote_left]Vadim – początek i koniec[/pull_quote_left]

Brigitte Bardot była zatem ikoną stylu na skalę trudną do osiągnięcia nawet współcześnie, gdy żyjemy w globalnej wiosce. Jednocześnie rozwijała się cały czas, jako aktorka grając u najwybitniejszych reżyserów, jak np.: Roger Vadim („Gdyby don Juan był kobietą”), Henrie-Georges Cluzot („Prawda”, za rolę w tym filmie Włoska Akademia Filmowa przyznała jej nagrodę David di Donatello dla najlepszej aktorki zagranicznej), Louis Malle („Życie prywatne”) czy Jean-Luc Godard („Pogarda”). Wystąpiła także u boku wielu aktorów największego formatu, jak Alain Delon („Sławne miłości”, „Trzy kroki w szaleństwo”), Jean Gabin („Na wypadek nieszczęścia”), Sean Connery („Shalako”), Jean Marais („Gdyby Wersal mógł mi odpowiedzieć”, „Przyszłe gwiazdy”), Lino Ventura („Bulwar Rumu”), Annie Girardot („Nowicjuszki”), Claudia Cardinale („Królowe Dzikiego Zachodu”), Jeanne Moreau („Viva Maria!”), Jane Birkin („Don Juan”) czy Marcello Mastroianni („Życie prywatne”).
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Bardotka brała także udział w spektaklach muzycznych i nagrywała piosenki, współpracując z takimi piosenkarzami, jak: Serge Gainsbourg, Bob Zagury oraz Sacha Distel. Nagrała m.in. takie przeboje, jak: „Harley Davidson”, „Je me onne qui me plaît”, „Guma balonowa”, „Kontakt”, „Je reviendrai toujours vers toi”, „On déménage”, „Tu veux, ou tu veux pas?”, „Le Soleil de ma vie” (cover hitu Steviego Wondera „You Are The Sunshine Of My Life”) oraz, w duecie z Sergem Gainsbourgiem, kontrowersyjny, niezwykle erotyczny utwór „Je t’aime… Moi non plus”, (bardziej później znany w wykonaniu Jane Birkin).

Wydawało się, że jej karierze nic nie zagraża… Jednak w 1974 roku, na dzień przed swoimi czterdziestymi urodzinami, Brigitte Bardot nieoczekiwanie oświadczyła publicznie, że wycofuje się z filmu. I słowa dotrzymała.

Ostatnim filmem, w jakim wystąpiła, było nakręcone w 1973 roku „Gdyby Don Juan był kobietą”. Pożegnanie z kinem było równie spektakularne, jak start w obrazie, który uczynił ją sławną, czyli „I Bóg stworzył kobietę”. Oba filmy (pierwszy ważny oraz ostatni) wyreżyserował Roger Vadim i każdy z nich otaczała atmosfera skandalu obyczajowego. Oczywiście, wiele się przez te lata zmieniło, przez świat przetoczyła się rewolucja seksualna przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, ale mimo to bohaterkę „Don Juana” – Jeanne – uznano za amoralną, podobnie jak niegdyś Juliette z „I Bóg stworzył…”. Jednak ten ostatni film nie cieszył się już taką popularnością, jak pierwsze wspólne dzieło duetu Vadim/Bardot. Nie wiadomo, na ile niezbyt duże powodzenie „Don Juana” oraz krytyczne głosy na jego temat wpłynęły na decyzję aktorki… Wydaje się jednak, że po prostu zmęczyło ją życie w świetle jupiterów oraz wykonywany od wczesnej młodości zawód.
„Filmy pochłaniają czas, zabierają siły, wyniszczają i odbierają prawdziwą wolność” – tak Brigitte Bardot oceniła pracę w przemyśle filmowym. Na pożegnanie gwiazda wzięła jeszcze udział w sesji zdjęciowej dla „Playboya”, dzięki czemu jej wielbiciele mogli się przekonać, że w wieku czterdziestu lat nadal jest zjawiskowo piękną kobietą, po czym na zawsze pożegnała się filmem i showbiznesem. Uwagę i serce poświęcała od tej pory zwierzętom. Tym bardziej, że rozczarował ją nie tylko film, ale także i relacje z mężczyznami.

[pull_quote_left]„Życie prywatne” czyli film jak życie, życie jak film…[/pull_quote_left]

Gdy w 1962 roku trafiło na ekrany „Życie prywatne” Louisa Malle, nie ustawały spekulacje, na ile Brigitte Bardot gra w tym filmie samą siebie. Opowiada on historię fotomodelki, która zostaje odkryta dla branży filmowej i śmiałymi rolami wznosi się na szczyt popularności. Jednocześnie presja opinii publicznej i mediów oraz stała obecność fotoreporterów zaczynają jej ciążyć. Przygnębienie w które popada pogłębia jeszcze nieudane życie uczuciowe… Finalnie bohaterka popełnia samobójstwo skacząc z okna, ale scena śmierci jest nakręcona w zwolnionym tempie i widać malujący się na twarzy samobójczyni uśmiech… Śmierć jest dla niej ulgą.

Brigitte Bardot samobójstwa w realnym życiu oczywiście nie popełniła, ale jej życie prywatne także splatało się z zawodowym, a większość związków była nieudana. Miała czterech mężów i wielu kochanków, ale udany związek stworzyła dopiero w dojrzałym wieku. Po latach wyraziła swój krytyczny stosunek i rozczarowanie mężczyznami, mówiąc: „Kobieta powinna zawsze pozostać kobietą, ale nie musi, a mężczyzna, który nie jest mężczyzną, jest już niczym…”

Jej pierwszym mężem był Roger Vadim, za którego wyszła w wieku osiemnastu lat. Reżyser, aby uzyskać zgodę rodziców Brigitte na ślub, musiał zgodnie z ich wolą przejść z wiary z prawosławnej, którą wyznawał, na katolicką. Małżeństwo przetrwało pięć lat i rozbiło się o m.in. o romans Bardotki z partnerem filmowym w „I Bóg stworzył kobietę”, czyli z Jeanem-Louis Trintignanem. Jednak aktorka i reżyser nawet po rozwodzie pozostali w dobrych relacjach i niejednokrotnie potem razem współpracowali. Dwa lata później Bardotka poślubiła popularnego aktora Jacques’a Charriera, który partnerował jej w komedii „Babette idzie na wojnę”. Z Charrierem miała swoje jedyne dziecko, syna Nicolasa-Jacques’a. To małżeństwo również nie przetrwało długo i w 1962 roku nastąpił rozwód. Mówiono, że Charrier źle znosił olbrzymią popularność żony, a zwłaszcza to, że pożądali jej inni mężczyźni. Podjął nawet z tego powodu próbę samobójczą. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych B.B. poślubiła niemieckiego milionera i znanego playboya, Guntera Sachsa. Także i ten związek nie oparł się próbie czasu. Brigitte Bardot miała również liczne romanse, w tym z Samim Freyem, Sergem Gainsbourgiem, Sachą Distelem oraz z rzeźbiarzem Miroslavem Brozkiem. Wszystkie te związki przyniosły jej rozczarowanie. Paradoksalnie, Brigitte Bardot pragnęli mężczyźni na całym świecie, ale ci których ona kochała, nie potrafili jej dać szczęścia.

Trwałe szczęście osobiste znalazła dopiero u boku Bernarda d’Ormale, którego poślubiła w 1992 roku i do dzisiaj są małżeństwem. O jej obecnym życiu uczuciowym jednak wiadomo niewiele. Natomias w działalności publicznej skupiła się na obronie praw zwierząt.

[pull_quote_left]„Pies zadaje ból tylko wtedy, gdy umiera”[/pull_quote_left]

Ta wypowiedź Brigitte Bardot doskonale obrazuje zarówno jej rozczarowanie ludźmi, jak i miłość do zwierząt. Po tym, jak wycofała się z filmu, wielka francuska gwiazda postanowiła wykorzystać swoją sławę do promowania praw zwierząt. Początkowo robiła to indywidualnie, ale w 1986 roku założyła fundację „The Brigitte Bardot Foundation for the Welfare and Protection of Animals” i przeszła na wegetarianizm. Zebrała wtedy trzy miliony franków francuskich na finansowanie wspomnianej fundacji, między innymi dzięki licytacji, podczas której wystawiła na sprzedaż wiele przedmiotów osobistych. Bardot wspiera i inicjuje wiele akcji mających na celu pomoc zwierzętom, m.in. w 1999 roku oskarżyła państwo chińskie o zabijanie niedźwiedzi, a także o wykorzystywanie tygrysów i nosorożców do produkowania afrodyzjaków.

Przekazała również ponad 140 000 dolarów na sterylizację bezpańskich psów w Bukareszcie. W jej planach jest dom dla bezdomnych zwierząt. Całość jego budowy ma być sponsorowana przez aktorkę.

Na początku 2013 roku Bardot publicznie zagroziła, że zrzeknie się obywatelstwa francuskiego, jeżeli władze nie zapobiegną uśpieniu dwóch chorujących na gruźlicę słoni z ogrodu zoologicznego w Lyonie.

„Od czasu, jak poznałam ludzi, kocham tylko zwierzęta” – to zdanie jest być może najlepszym wyjaśnieniem, dlaczego Brigitte Bardot – jedna z największych francuskich gwiazd, ikona stylu, obiekt niemalże kultu – nieodwołalnie porzuciła cały ten splendor. Jednak nawet żyjąc poza światem filmu już na zawsze pozostanie w pamięci jako wiecznie żywa legenda kina.

Hanna Kelleher – wójt gminy Wierzbno – jak Lucy z Rancho

Hanna Kelleher, z domu Leszczyńska, urodzona i wychowana w Wólce, gmina Wierzbno, obecnie Wójt tej gminy, kobieta po pięćdziesiątce.

Rześkie powietrze, przedwiośnie, wiaterek, słońce lekko prześwieca przez chmury. Jadę na wywiad do pierwszej kobiety-wójta w historii gminy Wierzbno i w historii całego powiatu węgrowskiego. Postać bardzo ciekawa, również przez swoje podobieństwo do Lucy z serialowego Rancza. Hanna co prawda powróciła do ojczyzny nie z Ameryki, a z Wielkiej Brytanii, co prawda nie urodziła się za granicą, a wyemigrowała tam, co prawda nie odnowiła rodzinnego dworu, a dwór , który wykupiła od gminy, ale tak jak Lucy na wójta kandydowała i wybory wygrała. Na miejscu spotykam się z Dorotą Anną, która uwiecznia na fotografiach nasze spotkanie.

image006

W drzwiach przepięknie odnowionego dworu wita nas sama gospodyni i oprowadza po domostwie, z pasją opowiadając o każdym zakątku swojego królestwa. Całość prezentuje się wspaniale, czuć tu historię i dawny klimat.

I żeby wszyscy ludzie zaczęli dostrzegać piękno!

– Angielskie zasłony szyłyśmy ręcznie z siostrą, a była to tytaniczna praca. Może nawet przeprowadzę warsztaty z szycia ręcznego dla kobiet – śmieje się pani Hania. Na poddaszu, gdzie dotarłyśmy po stromych schodkach, znajduje się nawet duża, widna pracownia krawiecka, w której urzęduje głównie siostra pani wójt, bo praca na rzecz gminy panią Kelleher pochłonęła bez reszty. Przechodzimy do dużej, ale przytulnej kuchni, zasiadamy do stołu, pani Hania częstuje kawą i herbatą. W takiej domowej atmosferze rozpoczynamy wywiad.

Jak wyglądało pani dzieciństwo i dorastanie?

Urodziłam się i wychowałam w Wólce w gminie Wierzbno. Tu rodzice mieli niewielkie gospodarstwo rolne. Tata przez wiele lat był sekretarzem w gminie. Mama zajmowała się domem i wychowywała piątkę dzieci. Szkołę podstawową ukończyłam tu na miejscu, a liceum w Warszawie. Do Anglii wyjechałam po maturze.

Ciekawe, że oprócz dwóch córek pozostałe dzieci państwa Leszczyńskich wyjechały za granicę. Jaka była historia tej emigracji?

W przypadku najstarszej siostry, która wyjechała do Stanów Zjednoczonych, był to całkowity przypadek. W latach siedemdziesiątych pracowała w warszawskim Grand Hotelu i tam trafił się jej mąż – lotnik, zmuszony z jakichś przyczyn do lądowania na Okęciu. Poznali się, pokochali i siostra poszła za mężem. Brat wyjechał do Ameryki w poszukiwaniu pracy na zaproszenie siostry i również został. Założył tam rodzinę, niestety zmarł kilka lat temu. W 1978 roku, tuż po maturze, ja z kolei wyjechałam do Anglii wraz z koleżanką. Pojechałam na wizę turystyczną i zostałam.

Co kierowało panią w momencie wyjazdu do Wielkiej Brytanii?

Przede wszystkim ciekawość świata, ale i brak perspektyw w Polsce tamtych czasów. Było bardzo ciężko, kartki na żywność, małe możliwości rozwijania skrzydeł. Postanowiłam więc spróbować za granicą i udało się.

Jak wyglądało pani życie na emigracji w początkowej fazie?

Na początku praca i zdobywanie umiejętności językowych. Jak już się zadomowiłam i poczułam, że poruszam się dość sprawnie w języku angielskim, postanowiłam skończyć studia. Skorzystałam wówczas z możliwości uzyskania stypendium i rozpoczęłam studia językowe: język rosyjski i włoski na University of Westminster, które ukończyłam z bardzo dobrym wynikiem i uzyskałam tytuł BA – Bachelor of Arts – bakalaureus nauk podstawowych. Nie było to łatwe, musiałam w studia włożyć wielką pracę. W końcu uczyłam się obcych języków w języku obcym. Następnie, z bardzo dobrymi rekomendacjami od swoich profesorów, dostałam się do prestiżowej London School of Economics and Political Science, gdzie zdobyłam tytuł magistra nauk ścisłych na kierunku politologia ze specjalizacją Polityka i Rząd Rosji.

Rozumiem, że z takim wykształceniem znalezienie pracy nie nastręczyło pani trudności.

Nie było żadnego problemu. Podjęłam pracę w Londynie jako tłumacz i językoznawca w różnych korporacjach. Ta praca do końca jednak mnie nie satysfakcjonowała. Chciałam pracować na własny rachunek i założyłam wydawnictwo Hannah Publishing Ltd. w Londynie, które wydawało książki w języku polskim skierowane na rynek polski. Współpracowałam również z firmą Sony Music, będąc dyrektorem do spraw eksportu produktów muzycznych tej firmy do Rosji, na Ukrainę i do krajów nadbałtyckich (wyłączając Polskę).

Co zainspirowało panią do założenia wydawnictwa?

Na studiach językowych korzystałam z książki „501 czasowników włoskich”. Wydawała mi się bardzo pomocną i dobrą pozycją. To było przyczynkiem do powstania w mojej głowie pomysłu wydania całego cyklu tych książek z czasownikami w różnych językach na terenie Polski. Kupiłam prawa autorskie, ukazała się tylko jedna książka z tego cyklu: „501 czasowników francuskich”. Inne pozycje, jakie wydałam, to m.in.: „Żywność. Twój cudowny lek” i „Apteka żywności”, które cieszą się popularnością do dziś.

Mimo tak świetnej prosperity za granicą ciągnęło panią jednak do kraju.

O tak. Powiedziałabym nawet, że mam trzy ojczyzny. Jedna to oczywiście Polska, druga – Anglia, a trzecia to kraj, który uwielbiam – Włochy.

Historia o tym, jak weszła pani w posiadanie dworu w Janówku jest bardzo ciekawa.

image005

W latach siedemdziesiątych we dworze, który był już bardzo zdewastowany, zamieszkiwała jeszcze jedna rodzina. Mieszkała tam koleżanka z mojej szkoły, która mnie kiedyś do siebie zaprosiła. Miejsce to musiało zrobić na mnie kolosalne wrażenie, które zapewne utkwiło mi głęboko w pamięci, bowiem kiedy w 1989 przeczytałam w Newsweeku artykuł o tym, że gminy w Polsce pozbywają się zabytkowych dworów, w pamięci stanął mi właśnie ten w Janówku. Potem już zadziałała wyobraźnia i uczucie, że muszę stać się jego posiadaczką. Przyjechałam do Polski, dwór okazał się kompletną ruiną, ale niestety dowiedziałam się, że został już sprzedany firmie Chevalier pana Tylusa, który do dziś prowadzi stadninę koni w Wierzbnie. Wysłałam nawet zapytanie do pana Tylusa, czy nie zechciałby dworu odstąpić, ale nie zgodził się. Przyjęłam porażkę i wróciłam do Anglii. Dwa lata później firma Chevalier zbankrutowała i okazało się, ze wcale nie była właścicielem dworu, tylko go sobie zarezerwowała. Przystąpiłam więc do przetargu, byłam jedyną chętną i tak w 1992 roku zostałam właścicielką dworu w Janówku.

Dwór i jego otoczenie prezentują się przepięknie. Widać, jak wielką pracę włożyła pani w doprowadzenie go do stanu, w jakim się znajduje.

To prawda. Proszę sobie wyobrazić, że te tysiące roślin, które rosną w parku (oczywiście oprócz starodrzewu), sama zasadziłam. Pędziłam po terenie z taczkami ziemi i nawozu, musiałam niejednokrotnie przyjąć klęskę w postaci wypadnięcia niektórych roślin, którym nie odpowiadało stanowisko czy gleba, ale koniec końców osiągnęłam satysfakcjonujący mnie efekt. Jestem jednak rozczarowana, że nasze prawo niedostatecznie chroni otoczenia takich zabytków. Pomimo mojej interwencji u konserwatora zabytków, właściciel sąsiedniej działki otrzymał pozwolenie na wybudowanie domu jednorodzinnego, który nie dość, że przesłania widok na dwór od południowo-zachodniej strony, to jego styl całkowicie odbiega od stylu architektonicznego dworu. Nie tylko ja, ale i niektórzy mieszkańcy Janówka z przykrością patrzymy, jak ta nowopowstała budowla rujnuje otoczenie dworu.

Skąd wziął się pomysł na kandydowanie na wójta?

Do kandydowania już w poprzedniej kadencji namawiali mnie znajomi, którzy wierzyli, że ze swoją wiedzą i doświadczeniem mogę wiele zmienić w tej gminie i że jako osoba stąd mam duże szanse. Wtedy się nie zgodziłam, ale w tych wyborach wystartowałam i w drugiej turze zwyciężyłam.

Jak pani myśli, co doprowadziło do wygranej ?

Wydaje mi się, że duże zaangażowanie z mojej strony, ale również ze strony członków mojego komitetu wyborczego. Kampanię wyborczą rozpoczęłam już półtora miesiąca przed wyborami. Byłam w każdej wiosce, może nie w każdym domu, ale w wielu, i rozmawiałam z ludźmi, poznawałam ich potrzeby i oczekiwania, przedstawiałam mój punkt widzenia. Moje ulotki dotarły do każdego domu.

Czy zamierza pani postawić na fundusze Unii Europejskiej, aby umożliwić rozwój gminy?

Tak, ale to dopiero w przyszłym roku. Zamierzam wykorzystać możliwości, jakie daje nasza Lokalna Grupa Działania (LGD) – Stowarzyszenie Bądźmy Razem, która powstała niedawno na terenie naszego powiatu. Powstaną projekty w ramach PROW – remont i przystosowanie świetlic wiejskich. W samym Wierzbnie chciałabym doprowadzić do założenia Domu Kultury z biblioteką w przejętym przez gminę budynku po komisariacie policji. Aby budować więź między mieszkańcami, należy rozpocząć od takiego właśnie miejsca, które tętniłoby życiem do późnych godzin wieczornych.

Wiem, że gmina ma kłopoty finansowe. Skąd zdobędzie pani wkład potrzebny na dofinansowanie?

Zamierzam wkrótce rozpocząć prace nad przeprowadzeniem koniecznych reform, tak aby w następnych latach w budżecie gminy wygospodarować jakieś środki własne na wkład potrzebny do uzyskania dofinansowania koniecznego do przeprowadzenia tak bardzo nam potrzebnych zadań inwestycyjnych. Chciałabym również jak najszybciej utworzyć fundację wspierającą rozwój kultury i oświaty w gminie Wierzbno i szukać na ten cel dotacji z prywatnych źródeł. Gminy nie stać też na stworzenie stanowiska dla specjalisty zajmującego się projektami unijnymi, ale mam nadzieję, że zaprawieni w boju koledzy wójtowie z naszego powiatu podpowiedzą mi to i owo. Rolę Fabian z serialowego Rancza pełnić będą podnajęte firmy (śmieje się).

Jaki jest pani stosunek do zbieżności pani sytuacji życiowej z historią Lucy z Rancza? Dostała pani nawet taki pseudonim.

Powiem tak: zazwyczaj scenariusze do filmów pochodzą z życia. W moim przypadku to tak jakby scenariusz filmu urzeczywistnił się w życiu. Mówiąc szczerze, chciałabym wykorzystać to podobieństwo, jak również fakt, że jestem pierwszą kobietą-wójtem w historii całego powiatu, z korzyścią dla gminy. Nasz region jest bardzo atrakcyjny turystycznie, chodzi mi o niedaleką Dolinę Liwca i przynależność do Krainy Mistrza Twardowskiego. Filmowe zbieżności mają szansę przyciągnąć do nas więcej turystów.

Bardzo proszę opowiedzieć o swoich marzeniach.

Marzenia… Mam ich wiele. Przede wszystkim, tak dla siebie, chciałabym zrobić dyplom w dziedzinie malarstwa. Na razie kopiuję obrazy, ale mam nadzieję, że będę tworzyć również swoje prace. Malarstwo przynosi mi wielką przyjemność i wyciszenie. Jestem pasjonatką Włoch, uwielbiam jeździć do tego kraju, kocham urok małych włoskich miasteczek, otwartość i gościnność ludzi. Tam każdy kamień ma swoją historię, architektura jest wspaniała, widoki przepiękne. Moją pasją jest również Cesarstwo Rzymskie. Żeby poczuć jego klimat, trzeba koniecznie pomieszkać w Rzymie. Marzę o co najmniej rocznym pobycie w Wiecznym Mieście. Jednak moje największe marzenie to poprawa jakości życia w gminie Wierzbno, a także polepszenie dróg i infrastruktury. Cudownie byłoby mieć u siebie halę sportową z prawdziwego zdarzenia, basen. Takie rzeczy zatrzymują ludzi na miejscu.

Co pani sądzi o projekcie „Miss po 50ce”?

Bardzo popieram. Nie widzę przeszkód, aby nadać tytuł „miss” osobie dojrzałej. Trzeba łamać stereotypy, nie żyjemy w czasach, kiedy kobieta po 50. jest babuleńką. Sama zachęcam kobiety do brania udziału w tym konkursie. To nie konkurs piękności, a indywidualności, a kobieta 50+ dopiero rozwija skrzydła.

Czy chciałaby pani podzielić się z naszymi czytelnikami przesłaniem, którym kieruje się pani w życiu?

Bardzo chętnie. Chciałabym, aby ludzie nauczyli się widzieć piękno. Poczucie piękna i miłość do tego, co piękne, zmienia człowieka. Wydaje mi się, że ludzie wrażliwi na piękno nie mogą być źli. Piękno uszlachetnia człowieka, czyni go otwartym na innych i wpływa na pozytywne myślenie. Takimi ludźmi chciałabym się otaczać i z takimi ludźmi chciałabym pracować, bo z nimi można zmieniać świat na lepsze.

Bardzo dziękujemy za gościnę i miłą rozmowę. Życzymy pani powodzenia w rządzeniu gminą.

Warszawski Szyk – Z Miłości do Warszawy

Warszawski szyk. Dwa krótkie słowa wyrażające tak wiele, bez zbędnych, patetycznych wyjaśnień. Od pokoleń mają podobne znaczenie, wymowę opisującą wiele aspektów zarazem. Cóż Paryż, cóż Wiedeń, Londyn? To mieszkańcy Syreniego Grodu kreowali trendy w modzie największych elegantek i fest dżentelmenów.

Przedwojenne ulice Warszawy nasycone były butikami modystek, kapeluszników, szewców, kuśnierzy. W Domu Towarowym Braci Jabłonkowskich czy w Domu Mody Bogusława Hersego dostać można było wszystko co potrzebne, aby ubrać się od stóp po czubek głowy – jedwabne pończochy, atłasową bieliznę, najmodniejsze sukienki, szale, kapelusze, parasole, rękawiczki.

Dawniej bowiem damska garderoba bogatsza była o wiele elementów ubioru, dziś już niefunkcjonujących. Kobieta stanowiła swoiste epicentrum skupiające na sobie wszystko to, co było jej zbędne i nade wszystko potrzebne. Ubiór podkreślał status społeczny, uwydatniał bogactwo, często próbował ukryć biedę. Aktorki warszawskich scen strojone były w garderobę szytą przez najznakomitszych krawców, którzy w zamian za reklamę – podpis na afiszu – tworzyli prawdziwe arcydzieła.

Wart zaznaczenia jest fakt, iż dawniej wszystko wykonywano ręcznie. Zatem zanim np. Hanka Ordonówna, pieśniarka Warszawy, pojawiła się na scenie w sukni wyszywanej kryształami, kilka szwaczek dniami i nocami z mozołem wszywało świecidełka. Moda w przedwojennej stolicy miała okres ważności krótkoterminowy. Co kilka miesięcy, aby pozostać w dobrym guście, należało zmienić kapelusz, wybierając go adekwatnie do ówcześnie panujących trendów. Dom Towarowy Braci Jabłkowskich co sezon wypuszczał katalog, który wysyłany był do klientów, prezentujący najnowsze trendy.

Zimą prawdziwe damy musiały ogrzewać się futrami – norki, szynszyle, lisy. Szykowna kobieta bez futra zostawała tylko kobietą marzącą o posiadaniu futra. Latem najnowsze kroje sukienek, kostiumów kąpielowych, nawet czepków pływackich świadczyły o elegancji danej białogłowy. Moda uwydatniała talię, podkreślała biust, nie pokazując zbyt wiele, stanowiła element fascynacji obojga płci. Niestosownym było, aby kobieta pokazywała zbyt odkryte nogi – na to mogły pozwolić sobie jedynie tancerki, jak Zula Pogorzelska czy Loda Halama. Poza sceną jednak zachowywały obowiązujące normy. Spódnice musiały zakrywać kolana, obcas nie mógł być za wysoki, odsłonięty dekolt był domeną girlsów występujących w rewiach. Dama świeciła swoim urokiem wewnętrznym, nie ciałem, powalała spojrzeniem, nie bezczelnością.1-M-3090-5

W obecnych czasach kobiety pozbyły się modowych konwenansów. Są wyzwolone, chodzą w spodniach, męskich marynarkach, koszulach. Magdalena Samozwaniec zapewne byłaby z tego faktu zadowolona. Zastanawia mnie jednak, czy męska część społeczeństwa z aprobatą przyjmuje te zmiany? Kobieta, muszę przyznać to z nutą nostalgii, straciła swoją powabność, lekkość w sposobie bycia, tajemniczość skrywaną nie jedynie za ubraniem, lecz przechowywaną dla kogoś wyjątkowego w oczach. Zmieniło się nie tylko to, co w głowie, ale także to, co na niej. Dawne fale, loki, upięcia zostały zastąpione przez wygolone do połowy głowy, kolory, widząc które można zadać sobie pytanie – czy inspiracją do tego wyboru był paw, paleta malarska, czy może błąd fryzjerski? Wszystko stało się bardzo ,,oczywiste”, dosłowne, wręcz krzyczące. Delikatność twarzy damskich została nachalnie zakamuflowana zbyt mocnymi makijażami. Zupełnie, jak gdyby natura stała się passé…

Mężczyźni przedwojennej Warszawy uwielbiali podkreślać swoją męskość doskonale skrojonym garniturem, błyszczącymi lakierkami, najnowszym krojem kapelusza, dodającym tym niezbyt wysokim kilka centymetrów, tym zbyt szybko tracącym włosy trochę uciekającego czasu. Za sprawą nakrycia głowy Marian Hemar zyskiwał na wzroście, Mieczysław Fogg nabierał tajemniczości, romantycznej urody Franciszek Brodniewicz stawał się wyrazisty. Przywdziewano również muszki, krawaty. Kieszenie marynarek zdobiły butonierki dobierane pod kolor reszty stroju. Diabeł dosłownie tkwił w szczegółach. Mały dodatek, jak spinki do mankietów czy igła w kapeluszu lub marynarce, tworzył miano dobrego gustu właściciela. Można zadać sobie pytanie, co nam zostało z tamtych lat? Warszawska moda zmieniła się bezpowrotnie, nadal jednak potrafi zaskakiwać, bawić, napawać niepokojem lub wprawiać w zachwyt. Męskie kapelusze zastąpiły czapki z daszkiem, materiałowe nakrycia głowy w przeróżnych kolorach, formach, fakturach. Garnitury szyte na miarę u przedwojennych stołecznych krawców, jak Zaremba, Lipszyc, Sznajder czy Sikorski, w tamtych pięknych czasach były bazą dla każdego eleganta ceniącego swój wizerunek. Dwurzędowy garnitur, płaszcz w wersji zimowej i letniej, frak, smoking, białe rękawiczki, wyjściowy parasol – to tylko kilka elemantów przedwojennej męskiej garderoby, bez której mężczyzna nie mógł w pełni określać się mianem szykownego dżentelmena. W dobie sklepów sieciowych powyżej wspomniane elementy ubioru stały się częścią garderoby tzw. ,,wyjściowej”. Wszystko to na korzyść wygodnych jeansów, bluz z kapturem, skórzanych kurtek, t-shirtów. Mężczyźni są bardziej kobiecy. Pokuszę się o stwierdzenie, że nazbyt delikatni, powabni. Przez wieki określenia pasujące do płci „brzydkiej” uległy przebiegunowaniu. Niejednokrotnie reliktem – symbolem ,,męskiego” wizerunku pozostała fryzura. Nastąpił wielki powrót fryzur noszonych w przedwojennej Warszawie. Dłuższe włosy zaczesane do tyłu à la Adolf Dymsza, Jan Kiepura, Henryk Jarosy…

1-K-12591-6Warszawski szyk bez wątpienia zmienił swoją formę. Ma jednak kilka cech, które bezapelacyjnie go wyróżniają. Po pierwsze nie chodzi o to, co nosimy, tylko jak jest to noszone. Szyk, o którym mowa, jest to bowiem coś nienamacalnego. Warszawski szyk to spojrzenie, sposób poruszania się, finezja mówienia, dopiero na końcu garderoba. Lakierki przedwojennych dżentelmenów zastąpiły air maxsy, skórzane pantofelki, bikersy… Jest jednak coś w sposobie ,,wyglądania” warszawiaków, co czyni ich wyjątkowymi, może za sprawą nadwiślańskiego powietrza? Kiedy, spacerując, spotykam młodzieńca w kaszkiecie w kratkę, chłopaka w długim płaszczu, którego nie powstydziłby się Bogart lub młodą dziewczynę, u której dostrzega się urodę, a nie stylizację, budzi się we mnie poczucie, że jednak zostało coś z tamtych lat. Lat, w których warszawianka Władysława Kostakówna, została Miss Polonia (1929). Lat, w których Jan Kiepura (elegancki nawet kiedy spał) śpiewał dla przechodniów z balkonu hotelu Bristol. Lat spacerujących ulicą Marszałkowską, Alejami Ujazdowskimi warszawiaków, będących niczym szlachetne, błyszczące klejnoty. Warszawski szyk nie łączy się ze statusem majątkowym, stanem konta, czy epatowaniem znaczkami na metkach. Warszawski szyk to od pokoleń niezmienna moda na bycie sobą, we własnej skórze, nie w przebraniu.

Być jak Kathleen z „Masz wiadomość”

Od zawsze fascynowali mnie ludzie, którzy mimo przeciwności losu, trudnych warunków egzystencji, niejednokrotnie w związku z tym odosobnieni i pozbawieni zrozumienia, żyli w pasji, dla pasji i z pasji.

Sama jestem pasjonatką koni, prowadzę z rodziną maleńką stadninę na kolonii równie małej wsi, pod lasem, wśród pól i łąk. Mieszkamy tu już prawie szesnaście lat, zmagamy się z błotem, niedostatkiem paszy dla zwierząt i brakiem gotówki, ale nigdy nie wrócilibyśmy do miasta. Konie dodają nam skrzydeł. Wiążemy koniec z końcem, dorabiając w różny sposób, bo z hodowli koni wyżyć się nie da.

Dlatego też tak mocno wrył mi się w pamięć obraz granej przez Meg Ryan Kathleen Kelly z komedii romantycznej „Masz wiadomość” w reżyserii Nory Ephron.

Choć wątek miłosny był bardzo ciekawy, zaskakujący i sympatyczny, nie on utkwił mi w głowie, a sama postać kobiety – Kathleen, zwykłej-niezwykłej dziewczyny, prowadzącej maleńką księgarnię „Sklep na rogu ulicy”, w której zatrudniała tylko kilku pracowników, będących dla niej jak rodzina.

Książki to jej wielka pasja. W sklepie, który prowadzi, znajdują się drogie, pięknie wydane egzemplarze, po które sięga z namaszczeniem i miłością. Organizuje spotkania dla dzieci w swojej księgarence i wciela się w postać wróżki, czyta bajki i wprowadza zgromadzonych w magiczny nastrój.

Kiedy w pobliżu powstaje jeden z wielkich książkowych megastorów należących do sieci Fox, nie chce jej się wierzyć, że cudowne, magiczne miejsce, jakim jest księgarnia, która przejęła po przedwcześnie zmarłej mamie (której zdjęcie wraz z małą Kathleen wisi na honorowym miejscu) przegra z bezdusznym supermarketem.

O takich właśnie zwykłych-niezwykłych kobietach będzie cykl felietonów, które ukazywać się będą w kolejnych numerach naszego pisma, a zatytułowanych „Być jak Kathleen z Masz wiadomość”. Serdecznie zapraszam do lektury. Gorąco polecam również film, koniecznie trzeba go zobaczyć!

Autor: Ewa Szadyn

Antoni Cierplikowski

Fryzjer o międzynarodowej sławie, Antoinie. Naprawdę nazywał się Antoni Cierplikowski i pochodził z Sieradza. Przyszedł na świat 24 grudnia 1884 roku. Często mówiono mu, że ludzie urodzeni w Boże Narodzenie będą mieli ciekawe życie. W jego przypadku nie mylono się. Nie każdy wierzył jednak w jego sukces i wielką karierę, ponieważ pochodził z domu o tradycjach chłopskich.

Był prawdziwym geniuszem w swoim fachu, podziwianym i rozchwytywanym przez kobiety. Czesał królowe, prezydentowe i słynne aktorki. Pisano o nim, że stworzył kobietę współczesną. Wśród jego klientek były m.in.: Pola Negri, Greta Garbo, Sarah Bernhardt, Simone Signoret, Marlena Dietrich, Joan Crawford, Bette Davis, Edith Piaf, Brigitte Bardot oraz Eleanor Roosevelt. Wprowadzał innowacje. W jego salonach pierwszy raz użyto suszarek do włosów, stworzył i wyprodukował pierwszy lakier podtrzymujący fryzurę.

Od najmłodszych lat odczuwał potrzebę harmonii. Chciał otaczać się tym, co piękne, bogate w barwy i zapachy. Potrafił dostrzec piękno nawet w najmniejszych rzeczach. Miał poczucie estetyki i smaku. To wszystko później uczyniło z niego nowatora w dziedzinie fryzjerstwa damskiego. W wieku czternastu lat stworzył swoją pierwszą fryzurę – modelką została jego młodsza siostra. Bawiąc się z nią we fryzjera, uczesał ją tak, że dziewczynka przeobraziła się w zupełnie inną osobę. Chcąc, by fryzura trzymała nadaną jej formę, jako lakieru użył miodu. Gdy skończył, trochę przejęty cofnął się, by ocenić dzieło. W przyszłości wielokrotnie wracał do tego momentu, wspominając go jako przełomowy w swoim życiu.

Wraz z rozwojem kariery, za każdym razem, gdy odkrywał nową artystyczną fryzurę, doznawał lekkiego oszołomienia artysty. Na wszystkie klientki patrzył jak malarz na modelki. Fryzury dostosowywał do tego, co odczytywał z ich oczu, zachowania i mimiki. Na chwilę stawał się psychologiem, aby wykreować fryzurę idealnie współgrającą z charakterem danej kobiety. Z każdego potrafił wydobyć jego piękno. Efekt końcowy zawsze był oszałamiający. Spod jego rąk wychodziła jakby inna kobieta – odmieniona nie do poznania.

„Życie to ruch, a ruch to zmiany. Zmiany działają na ludzi jak lekarstwo. Zmieniać znaczy odmładzać, żyć nowym oddechem, w nowych warunkach. W tym tkwi sens mody.” – tak odpowiedział na pytanie, dlaczego kobiety zmieniają styl.

Zapoczątkował nowe uczesanie, tzw. „na chłopczycę”. Była to krótka fryzura do ucha, która później stała się szalenie modna w latach 20. i 30. XX wieku. Przez dziesiątki lat swojej zawodowej aktywności Cierplikowski upowszechnił nie tylko krótką fryzurę, ale, co ważne, przyczynił się również do wzrostu świadomości higieny. Odmówił czesania hrabiny de la Farge, ponieważ miała brudne włosy i za nic nie pozwalała ich sobie umyć. Hrabina ponoć wróciła po kilku dniach, dając przykład higieny innym ludziom. Do jego licznych zasług zaliczamy zmierzch ery kapeluszy. Antoine drwił z tej mody i stworzył ironiczną fryzurę – kapelusz z włosów jednej ze swoich klientek.

Stworzył markę o światowej renomie – łącznie otworzył kilkaset salonów, jednak żaden nie przetrwał od jego śmierci do dzisiejszych czasów.

Zmarł w lipcu 1976 roku, w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat. Został pochowany w stroju mnicha na cmentarzu w Sieradzu. Podobno wolą mistrza było spocząć po śmierci we Francji, dlatego w 1992 roku ekshumowano jego prawą dłoń i przewieziono do Paryża. Cierplikowski był wybitnym i szanowanym fryzjerem. Do dziś ku czci jego pamięci organizowany jest co roku konkurs na „najlepsze uczesanie”.

Niewątpliwie, Antoni Cierplikowski jest dla mnie wzorem do naśladowania, ponieważ fryzjerstwo było jego wielką pasją, dla której poświecił całe swoje życie. Wprowadzał lekkość we fryzury, a tworząc je, w każdej swojej klientce widział coś więcej, niż tylko włosy. Potrafił ujrzeć też piękno wewnętrzne. Miał stale mnóstwo pomysłów, czasem dość oryginalnych i zaskakujących, jak np. spacer z chartem pofarbowanym na niebiesko. Tłumaczył wówczas, że testował na nim nową płukankę do włosów.

Jak sam mawiał – sekret życiowego powodzenia to miłość do piękna, którego był sługą.

Opracowanie Grzegorz Duży, stylista fryzur Shake Your Head

MARIA FOŁTYN

Otwierają się drzwi, zza których wyłania się subtelna postać opiekunki Pani Marii. Kieruję się, prowadzona jej krokami, mijając zdjęcia, złote płyty i fragmenty symboliczne dorobku artystycznego divy polskiej sceny operowej, a zarazem pomniki największych sukcesów artystki. Pokój, do którego z wolna wchodzimy, to wizja idylli romantycznych dusz. Ściany zdobione obrazami, meble, które nienaruszone przez czas wkroczyły w zupełnie inną epokę, zostawiając za sobą czasy, kiedy stały w witrynie sklepowej. Dla osobowości, które cenią coś więcej niż prostotę proponowaną przez współczesnych ,,znawców wnętrz” jest to Eden, obfitujący w owoce i kwiaty, do których ciężko dotrzeć.

[quote_center]„Zostałam oczarowana szlachetnością Moniuszki”[/quote_center]

W fotelu obszytym aksamitem czeka na mnie kobieta. Nie trzeba długich refleksji aby spostrzec, że jest to prawdziwa dama. Ze swoją szczególną, nonszalancką manierą woła swoją pomocnicę, prosząc o przygotowanie kawy. Już kilka minut później siedzimy naprzeciw siebie, ja – wpatrzona w oczy, które zdradzają mi wiele podczas opowieści swojej właścicielki, ukazując bez minimum mistyfikacji prawdziwe oblicze jej duszy. Lekko teatralne ruchy obnażające emocjonalne usposobienie mojej rozmówczyni, jej sposób wyrażania refleksji i pasja wkładana w dokładne opisanie każdego detalu pozwalają zauważyć w czasie równym mrugnięciu oka, że osoba, z którą dziś połączył mnie los, to czysta forma artystycznego zacięcia i misyjnego podejścia do życia. Słyszę jeszcze ,,Napiłabym się z panią koniaku, niestety skończył się” , ostatnia prośba o złoty szal do nakrycia ramion i zaczyna się aria wypełniona wspomnieniami z najpiękniejszych czasów Marii Fołtyn, gdzie muzyka, płynąc równym nurtem, była drogowskazem życia.

Całe swoje życie poświęciła pani kultywowaniu pamięci Stanisława Moniuszki. Co było czynnikiem, który to zapoczątkował?

Początkiem była moja rola tytułowa w ,,Halce” w roku 1949. Wtedy doceniłam znaczenie tej wyjątkowej postaci – prostej, polskiej dziewczyny o niebywale heroicznej duszy. Nie tak dawno przeszłam poważny wypadek, po którym ponownie uświadomiłam sobie, jak ważne jest krzewienie pamięci o Moniuszce. Bardzo staram się, aby postać, która zapoczątkowała moją karierę, stała się dla ludzi bardziej powszechna, lepiej zrozumiana. Już lada dzień w Radomiu na cmentarzu, gdzie znajduje się mój rodzinny grób, a także grób Stanisława Moniuszki, odsłonięty zostanie pomnik. Stanie się on ucieleśnieniem moich życiowych dążeń. Będzie to pomnik Halki, bardzo symboliczny, o ogromnym dla mnie znaczeniu.

Naturalne jest dla Pani, że obowiązkiem każdego Polaka winno być jak najskuteczniejsze staranie o zachowanie dziedzictwa narodowego?

42-L-110-2

Jak najbardziej uważam, iż dbanie o dobro i dorobek naszej narodowej kultury powinno być czymś naturalnym, wynikającym z potrzeby serca. Moniuszko napisał, że wybrał ,,Halkę” jako symbol spaceru narodu polskiego ku szlachetności. Powstała ona poniekąd w ramach protestu przeciwko sprzedajnej podówczas arystokracji. On doskonale wiedział, co pisze, był niebywale polski, niebywale narodowy. Dlatego też ja, świadoma wielkości wielu innych kompozytorów, np. Wagnera, którego wielokrotnie śpiewałam, zostałam oczarowana szlachetnością Moniuszki. Dlatego też w ramach wdzięczności zdecydowałam się zainicjować powstanie Towarzystwa Miłośników Muzyki Moniuszki.

Czy są jacyś godni następcy pani projektów?

Stworzyłam Międzynarodowy Konkurs Wokalny. Przez lata wyłaniał wspaniałe talenty. Młoda, śliczna, trzydziestoletnia dama, Beata Klatka, objęła po mnie stanowisko dyrektora konkursu. Pomagam jej i wprowadzam ją, bardzo cieszy mnie, że moja inicjatywa nadal istnieje i rozwija się. Odwiedza mnie także Wioletta Chodowicz, która posiada piękny, mocny sopran. Artystka ta także prezentuje bardzo wysoki poziom i stanowi wartościowy produkt muzyczny. Wiele talentów zostało wyłonionych właśnie w tym konkursie. Mam poczucie, że zostawiam po sobie materiał do promocji, aby dzisiaj ci młodzi wielcy, którzy śpiewają, podjęli się takiego zadania jak wystawienie ,,Halki” na najwyższym poziomie.

Moniuszko może być zatem dla ludzi wzorem polskiego patrioty?

Jak najbardziej. Był on człowiekiem niebywale wykształconym, pracowitym, a przy tym wielkim patriotą. Jako zapracowany człowiek, wychowujący dziesięcioro dzieci, znajdował czas na tworzenie. Niewielu ludzi wie, że w gruncie rzeczy prowadził on stosunkowo proste życie. Większość jego wytwornych kolacji czy wyjazdów fundowana była mu przez bogatych znajomych. Ogromnie cieszy mnie, że zaraziłam młodych ludzi tą powinnością patriotyczną. Pragnę podkreślić także, że przy całej wielkości pana Moniuszki jest jeszcze nadrzędność obowiązku każdego Polaka.

Jako dziecko czuła pani już w swoim sercu i duszy tę niebywałą muzykalność, która, można by rzec, jest częścią pani krwiobiegu?

Naturalnie. Już jako mała dziewczynka biegałam po wszystkich okolicznych podwórkach, podśpiewując w każdej możliwej okoliczności. Moi rodzice byli przerażeni, na kogo wyrosnę. Godzinami potrafiłam przesiadywać w kinie, oglądając po trzy, cztery seanse. Dodam, iż kino nie było wtedy najtańsze. Musiałam zawsze obejrzeć wszystkie filmy o tematyce tanecznej. Pamiętam moje zachwyty nad rolami Shirley Temple, czy nad innymi, sunącymi po parkietach w długich sukniach, pięknymi muzami. Żyłam wówczas w pewnym biednym, ale bardzo romantycznym środowisku. W skromnym mieszkaniu, lecz wśród ludzi ciekawych świata. Dokoła nas mieszkało wiele rodzin żydowskich. Wszystkie te czynniki pozwalały mi poznać zupełnie inną strefę życia miejskiego. Dlatego też łatwiej było mi w późniejszym czasie reżyserować.

Jak radziła sobie pani, jako dorastająca dziewczyna, z rozładowywaniem muzykalności, która była w pani wnętrzu?

Moja młodość to przede wszystkim czasy okupacji. Ujście swojej muzykalności dawałam, śpiewając dla partyzantów. Nierzadko zdarzało się, że na moje występy przychodzili legioniści. Wykształcenie muzyczne zdobywałam wówczas u organistów. To oni dawali mi pierwsze lekcje muzyki. Ludzie mówili mi także wielokrotnie, że dostałam głos od Pana Boga.

Jako gwiazda operowa światowej klasy występowała pani w najdalszych zakątkach świata, przed wieloma dygnitarzami, jak np. Józef Stalin czy Fidel Castro. Jakie znaczenie miały te sukcesy?

Wszystko, o czym pani mówi, przyjmowane było przeze mnie z wielkim entuzjazmem, ale jednocześnie smutkiem. Wówczas wiele moich kolegów i koleżanek artystów przechodziło represje związane z obszarem w Europie, z którego pochodziliśmy. Fakt, że byliśmy z bloku państw komunistycznych, tamował nasz rozwój. Niechętnie patrzono na ten rodzaj artystów, nie pozwalano nam robić karier, na które wielu z nas zasługiwało. Myślę o tym z żalem, gdyż pozmieniały się pewne uwarunkowania genetyczne śpiewaków. Dziś już nie rodzą się tak mocne glosy, jak dawniej. Kiedyś stawiano przede wszystkim na śpiew. Dziś w operze bez gry aktorskiej nie ma co robić, uwaga skupia się na czym innym. Okres moich koncertów zagranicznych nie jest najważniejszym w moim życiu. Skończyłam wówczas Akademię Teatralną i zaczęłam zajmować się realizacją przedstawień operowych. Było szalenie miło otrzymać od Stalina depeszę z podziękowaniem jako jedyna artystka z całego zespołu. Nie jest to coś, z czego jestem szczególnie dumna, ale takie zdarzenie miało miejsce.

Czy swoje przedstawienia dostosowywała pani do kraju i kultury, w których je prezentowała, aby były lepiej zrozumiane?

Moniuszkę przedstawiałam inaczej w Tokio, Nowosybirsku czy Istambule. Właśnie to mnie fascynowało, że ten sam temat, który zawsze przedstawiałam w języku lokalnym, był inaczej odbierany. Szłam jak lawina, jak zamroczona, aby dostarczyć widzom autentycznych emocji. Fascynowało mnie ogromnie to, jak zareaguje widownia.

Jakie były te reakcje? Różniły się, czy miały wspólne punkty?

Reakcje ludzi na spektakle Moniuszki były w każdym miejscu zupełnie inne. Ten sam temat przedstawiany na tysiące sposobów. Kiedy w Meksyku, w scenie końcowej, jeden z rywali, zamiast zabić konkurenta, przebaczył mu, ludzie zaczęli reagować z niedowierzaniem, wręcz niezadowoleniem. Wszystko to wydarzyło się w trakcie prób, tak więc kiedy przyszedł czas na premierę, zmieniłam zakończenie i scena kończyła się śmiercią jednego z rywali. W ich kulturze i świecie honoru wybaczenie w takiej sytuacji było niemożliwe.

Czy to prawda, że zainterweniowała pani u samego Fidela Castro, aby w sztuce główną rolę zagrała czarnoskóra artystka?

Tak. I udało się. Był to dla mnie wielki osobisty sukces. Artystka ta miała piękny głos.

Czy zastanawiała się kiedyś pani nad spisaniem swoich wspomnień?

Powoli dojrzewam do takiej myśli. Z domu przywiozłam ogromny zbiór materiałów, dokumentacji uwidoczniającej przemiany, które następowały w ostatnim okresie odczuwania muzyki. Muszę przyznać, że rzeczywiście wygląda to inaczej, niż kiedyś. Pokolenia się zmieniają, a ja żyję tak długo, więc w moich oczach przemiana ta nastąpiła dość ostro. Stąd też rodzi się moje zmartwienie – czy ta przemiana nie doprowadzi do powolnego zapominania o wielu wspaniałych polskich kompozytorach i prawdziwie wartościowej muzyce.

Czy w życiu Marii Fołtyn nastąpił taki moment, w którym musiała odpocząć od muzyki, aby np. poświęcić się innym miłościom czy pasjom?

Czasem w życiu każdego człowieka jest taki moment, w którym chce coś powiedzieć czy napisać, ale nie przychodzi to już tak łatwo. I mnie także to spotkało. Pamiętam strach i niemoc, która wówczas mnie ogarnęła. Nazwałabym to po prostu bezsensem życia, któremu jednak się nie poddałam. Skupiłam się na pracy, miałam też przy sobie osobę, która wówczas bardzo mi pomogła. Jest to moja opiekunka, Helenka – jej temperament i witalność napędzały mnie do działania. Układała mi stosy materiałów na biurku, namawiając do działania. Oddawałam się także lekturze książek, które uwielbiam, kupuję niemalże wszystko, co pojawia się na rynku wydawniczym. Książka jest doskonałą ucieczką w inny świat.

Czy patrzy pani czasem na portrety, które wiszą dokoła nas i przypomina sobie najcenniejsze chwile szczęścia, smutku, radości?

Bardzo często patrzę na obrazy, które u mnie wiszą. Czasem wydaje mi się, że to wszystko, co trwało w przeszłości ponad trzydzieści lat, już się skończyło i że nie można zaczynać od nowa. Doszłam do wniosku, że jednak można. Kiedy się bardzo chce i kiedy jest powód, dla którego człowiek chce żyć, to można wszystko. Mi pomaga właśnie Moniuszko, bo jest jeszcze parę rzeczy, które chciałabym zrealizować.

A jakie jest pani najbardziej szalone marzenie?

(śmiech)Wie pani, chciałam kiedyś napisać do Jurka Owsiaka, żeby na tle tłumu młodych ludzi zaśpiewał w dowolnej aranżacji fragment Moniuszki. Żeby zrobił to po swojemu, tak, aby to do nich trafiło.

A jak mogłaby pani ocenić współczesną epokę, ludzi, młodzież?

Tamta epoka była zupełnie inna. Ja w czasach swojego dojrzewania miałam okazję wejść w świat eleganckich, kulturalnych kobiet. Były one dla mnie wielkimi wzorami, mentorkami. Jedna z dam czasem zapraszała mnie na kolację do swojego domu, gdzie gośćmi były najznakomitsze osobowości. W takich sytuacjach uczyła mnie, jak się zachowywać, siadać, jeść. Darzyłam ją wielkim szacunkiem. Dzięki niej nauczyłam się bardzo dużo, poznałam wyjątkowych ludzi. Dziś już nie ma takiego stosunku młodej osoby do kogoś starszego. Tego świata nie ma. Dla przykładu: moje śpiewaczki mówią do mnie „pani Mario”, ja mówiłam do nauczycielek „Maestro”. Obecnie panuje stosunek raczej kumplowski, który ja akceptuję, ale istotnie cenne było poznać ten wielki świat. Kiedy poznałam np. Szostakowicza, zawsze przedstawiano mnie jako młodą artystkę z ogromnym talentem. Istotnie, była to zupełnie inna generacja ludzi. Nie ma już też czegoś, co kiedyś w teatrze nazywało się rodziną, więzi między ludźmi zanikają. Coś dziwnego stało się ze społeczeństwem, zabrakło ciepła albo kultury.

Dom Marii Fołtyn był kolebką kontynuującą te wartości?

Starałam się, aby mój dom był właśnie takim ciepłym miejscem ludzkich spotkań. Organizowałam kolacje czy spotkania przy kawie. Ale zazwyczaj było to jednostronne.

Czy współcześnie istnieją jeszcze kobiety, które nazwać można  prawdziwymi damami? Sądzi pani, że kobiety także przewartościowały swój sposób bycia czy prezencji?

Muszę przyznać, iż jest to bardzo trudne pytanie. A muszę odpowiadać?

Kobiety kiedyś zwracały uwagę  poprzez to, co miały do powiedzenia, czy swoją kulturę osobistą, bez konieczności odsłania ciała. Czasy te przeminęły,  jak wygląda to z punktu widzenia prawdziwej damy?

Ma pani rację, te czasy już odeszły.

Sukces jest dla pani najcenniejszą z wartości, którą człowiek może osiągnąć, do której bez ustanku dąży?

Nie, to nie jest najistotniejsze. Wspaniale było to przeżyć. Uczynić ze swojego życia rzecz pożyteczną, taką, która służy – to prawdziwa wartość. Poczucie, że żyje się dla jakiejś sprawy, dążenie do tego, aby mój żywot był owocny. Nigdy nie umiałam żyć jedynie beztrosko. Dlatego też często czuję zdenerwowanie z powodu, że nie mam siły być użyteczną, nie mam siły dać innym z siebie czegoś poza informacją, lecz nie manualnie czy głosowo. Wiem też, że dzisiejsza atmosfera i artystyczna, i życiowa, nie jest zbieżna ze mną. Cała moja praca dla innych ludzi dawała mi poczucie szczęścia. Czasem myślę, że moja starość, taka jaka jest, stała się dla mnie pewnego rodzaju nagrodą za serdeczny stosunek do drugiego człowieka.