Krystyna Stańko Band – znakomity polski jazz na tournèe po Niemczech

  Jolanta Popiołek: To dla Polonii wielki zaszczyt i ogromne wydarzenie móc Panią gościć w Hamburgu. Zawsze marzyła Pani o śpiewaniu jazzu do polskiej poezji, początek był chyba w Hamburgu? Krystyna Stańko: Jeżeli chodzi o śpiewanie polskiej poezji to był naturalny proces dojrzewania. Zawsze miałam duży szacunek do polskiej poezji, do polskiego słowa. Spotkało mnie wielkie szczęście, że już w szkole podstawowej miałam znakomitą nauczycielkę języka polskiego Panią Mastykarz, która wyczulała na gramatykę i ortografię. Starała się uwrażliwić nas na czytanie książek i w dużej mierze dzięki niej z tym wzrastałam. W porównaniu z innymi przedmiotami lekcje języka polskiego były dla mnie zawsze najważniejsze, pewnie również dzięki temu mogę prowadzić autorską audycję w Radiu Gdańsk (śmiech) Ważnym impulsem było też to, że w 2010 roku nagrałam album anglojęzyczny do piosenek Petera Gabriela, zatytułowany ”Secretly”. Stworzyliśmy wraz z zespołem własne interpretacje, jazzowe opracowania jego utworów. Płyta zebrała świetne recenzje, a program cieszył się ogromnym zainteresowaniem, co przekładało się na dużą liczbę występów nie tylko w Polsce. Tęskniłam już do śpiewania po polsku. Któregoś dnia, wracając z koncertu razem z Dominikiem Bukowskim, kierownikiem muzycznym mojego zespołu, na stacji benzynowej rozmawialiśmy o tym, co będziemy robić dalej. Powiedziałam wtedy, że tak naprawdę chciałabym teraz nagrać album wyłącznie po polsku. Z pewnością ogromną inspirację stanowił fakt, że zostałam zaproszona do wzięcia udziału w fantastycznym wydarzeniu „Historie Jednego Drzewa”, które zorganizowała moja siostra Mariola Rutschka, mieszkająca od wielu lat w Hamburgu. Była to multimedialna prezentacja zarówno poezji, plastyki, jak i muzyki. Właśnie wtedy po raz pierwszy publicznie wykonałam piosenki stworzone przeze mnie specjalnie na tę okazję do wierszy Wisławy Szymborskiej. Miałam okazję wystąpić z wybitnym pianistą Adzikiem Sandeckim, który podziwiany i doceniany jest tutaj w Hamburgu, Niemczech i nie tylko. Tak naprawdę na całym świecie. I tak doszło do nagrania płyty „Kropla słowa”. Dominik komponował do niektórych wierszy Haliny Poświatowskiej, Wisławy Szymborskiej, Doroty Szatters – wspaniałej poetki ze Śląska, Tomasza Jastruna. Ja również pisałam muzykę do tekstów Wisławy Szymborskiej, które znalazły się na albumie. Dołączyłam też kilka własnych tekstów, ale myślę, że to zaledwie wierszyki, przy tej genialnej poezji (śmiech).    
Rodzinne talenty  Krystyna Stańko – polska piosenkarka jazzowa, gitarzystka, autorka tekstów, wykładowca wokalistyki jazzowej, dziennikarka radiowa, obdarzona oryginalną barwą głosu. Mariola Rutschka – flecistka, zamieszkała na stałe w Niemczech.
Jacy muzycy Panią inspirują najbardziej i jakimi się Pani otacza w życiu codziennym? Muzycy, z którymi jestem zawodowo związana, to grupa moich przyjaciół i faworytów. Oczywiście to, jak brzmi mój zespół, jest dla mnie podstawowym kryterium działania w sztuce, w muzyce przede wszystkim inspiruje mnie brzmienie. Grałam wcześniej w zespołach bluesowych, miałam swój żeński band For Dee, gdzie kobiety grały na instrumentach akustycznych. Wygrałyśmy z tym zespołem Festiwal Studencki w Krakowie oraz koncert Debiuty na festiwalu opolskim. To były takie czasy (1991), że w Opolu działy się rzeczy świeże, nie tylko odtwórcze. Później współtworzyłam grupę 0-58, z którą nagrałam dwie ciekawe płyty nominowane do nagrody Fryderyka. Ale teraz mam zespół moich marzeń! Z Dominikiem Bukowskim i Piotrem Lemańczykiem, nie dość, że są to wybitni improwizatorzy i świetni muzycy, to jeszcze przyjaźnimy się na co dzień, dzielimy także przestrzeń prywatną. Uważam, że jest to wielki skarb, na który pracuje się latami. Kiedy rozmawiam z moimi studentami, często mówią, że trudno zebrać zespół, zrobić próbę. Powtarzam im, że to jest część ich zawodu, umiejętność zebrania zespołu, zorganizowania prób, koncertu itp. Będą na to pracować latami, a może uda im się i od razu znajdą wymarzony skład (śmiech). Nie powiem, że ci wszyscy muzycy, z którymi wcześniej pracowałam, nie byli wspaniali, wręcz przeciwnie, byli to również fantastyczni ludzie, ale graliśmy razem, kiedy byłam jeszcze na studiach w Katowicach, po których wróciłam do Gdańska. Jacek Królik – wirtuoz gitary pracujący na stałe z Grzegorzem Turnauem – jest moim serdecznym przyjacielem. Graliśmy razem w krakowskiej bluesowej formacji Dekiel. Za każdym razem, kiedy nagrywam album i myślę o brzmieniu gitary, zapraszam Jacka. Gdy przyjeżdża na nagrania, przywozi nawet kilkanaście gitar i z rozpędem wpada na moje podwórko, wołając na przykład, że na tę sesję potrzebował telecastera, który musiał pożyczyć, bo jeszcze jednego brzmienia mu brakowało. I to są tacy ludzie, nieprawdopodobnie oddani muzyce i naszej muzycznej przyjaźni. Wszyscy ciężko pracujemy, mając do siebie ogromny szacunek i chcemy razem coś zrobić, szczerze i prawdziwie. Właśnie tacy muzycy są dla mnie bardzo ważni. Mam wielkie szczęście, bo pracuję i pracowałam z czołówką, jeżeli chodzi o jazz, powiedziałabym po niemiecku absolutna SPITZE! (śmiech). W ciągu wieloletniej kariery występowała Pani na światowych estradach. Jak się śpiewa przed niemiecką Polonią? Czy polska publiczność za granicą różni się od tej w kraju? Przed niemiecką Polonią w Hamburgu podczas „Historii Jednego Drzewa” miałam możliwość śpiewania do wierszy Wiesławy Szymborskiej. W Niemczech byłam wielokrotnie: Nürnberg, trasa w południowych Niemczech w latach 90. XX wieku, Dortmund. Różniej z formacją 0-58 graliśmy w Berlinie, Düsseldorfie, Kolonii, Bremen. Polonia rozumie język, więc może wejść w niuanse, ale co najwspanialsze, przychodzą z niemieckimi partnerami, przyjaciółmi i pomagają im zrozumieć, po cichutku tłumacząc słowa. Lubię niemiecką publiczność, jest niesamowicie wyrobiona, nawet nasz polski, szeleszczący, niebywale trudny język jest dla Niemców intrygujący. Zrobię małą dygresją: mając swoje regularne, autorskie audycje w Radiu Gdańsk, puszczam muzykę z Afryki, Indii, Albanii. Wtedy nie wiemy zupełnie nic, o czym artyści śpiewają, a mimo to słuchacze są pochłonięci. Odbierają klimat, nastrój, chcą w to wejść jak do tajemniczego ogrodu, nie znając jeszcze zapachu roślin. Chcą powąchać, poczuć. Tak samo jest z muzyką. Wydaje mi się, że tutaj nie ma się czego bać. Sam fakt, że jestem teraz w Hamburgu i będę mogła zaśpiewać po kaszubsku (śmiech). To jest wspaniałe uczucie! Ten język uważam za niesamowicie interesujący, może troszeczkę egzotyczny, może trochę dziwny, ale przez to bardzo oryginalny i nasz. W tej całej globalizacji mamy wszystko to samo, podobne sklepy, podobnie żyjemy, mamy podobne potrzeby, a to nas wyróżnia, to jest nasza specyfika. Małe ojczyzny, bogactwo tradycji, języka, kultury. W kwietniu 2013 roku otrzymała Pani Pomorską Nagrodę Artystyczną w kategorii Kreacje Artystyczne za znakomitą płytę jazzową „Kropla Słowa”. 30 maja 2014 r. w Ratuszu Staromiejskim w Gdańsku odbył się Benefis Fajnego Człowieka – 25 lat działalności Krystyny Stańko, podczas którego wręczono Pani Nagrodę Prezydenta Miasta Gdańska w Dziedzinie Kultury. W październiku 2014 roku została Pani odznaczona Medalem „Zasłużony Kulturze – Gloria Artis”. Jakie towarzyszy temu uczucie? (Śmiech) Wspaniałe! Wspaniałe i bardzo niespodziewane. Uważam, iż to, że jest się muzykiem i kocha to, co się robi, jest już wystarczającą nagrodą! To nie jest żadna skromność. Muzyka jest dla mnie w dużej mierze sensem życia. Kocham to, co robię, i nie robię tego, żeby zbierać nagrody, ale jak takie nagrody się przytrafiają, jest to bardzo, bardzo miłe. Ogromnie napędza, dając kolejny impuls. Przekonujemy się, że ktoś to docenia i jest dla kogoś bardzo ważne. A medal Gloria Artis dotyczy w wielkim stopniu mojej wieloletniej pracy na uczelni – Akademii Muzycznej w Gdańsku. Kolejny rozdział mojej działalności, bo ja żyję i pracuję wielowątkowo (śmiech). Medale Gloria Artis podczas inauguracji roku akademickiego otrzymali najwybitniejsi profesorowie. I tutaj znowu SZPITZE…(śmiech). Bardzo się cieszę, że ktoś docenia to moje zgłębianie, jestem takim człowiekiem, który nieustannie zgłębia muzykę, tacy są też muzycy w moim zespole. Tak przy okazji powiem, że dzięki audycji w Radiu Gdańsk miałam okazję przeprowadzać wywiady z niesamowitymi artystami z Polski, ale też czołówką światowego jazzu. Są wśród nich między innymi laureaci Nagród Grammy: Gregory Porter, Robert Gasper, Esperanza Spalding czy Bobby McFerrin. Rozmawiając z nimi, czuję, że są to ludzie niezłomni, po prostu totalnie oddani muzyce. Zapytałam Bobby’ego McFerrina, czego nauczył się od swojego ojca, któremu zadedykował płytę, odpowiedział mi, że ofiarności dla muzyki. I o to właśnie chodzi! Ostatnim Pani albumem jest „Snik” z muzyką inspirowaną regionem Szwajcarii Kaszubskiej z elementami folkloru i dużą dawką improwizacji, który zebrał znakomite recenzje. Może Pani nam o nim opowie? Z wielką przyjemnością! Bardzo żałuję, że nie jest to temat mojego doktoratu, ponieważ praca nad tą płytą była dla mnie także pracą badawczą. Nawet moja siostra w tym uczestniczyła, gdy pojechałyśmy do Jerzego Wałkusza, jednego z najstarszych mieszkańców Kaszub, właściciela bodaj najpiękniejszego domu kaszubskiego. Jest artystą ludowym, rzeźbiarzem, budowniczym instrumentów. Pojechałam do niego, żeby nagrać dźwięki ludowych instrumentów, zabrałam rejestrator, dwa mikrofony. Moja siostra nawet grała na dudach, co nie jest łatwe (śmiech). To było niezwykłe przeżycie, spotkanie ze szczerością, prawdziwymi ludźmi, nieprawdopodobnie związanymi z naturą. Ma Pani korzenie kaszubskie, czym charakteryzują się ludzie z Kaszub? Mój wujek Jan z Kościerzyny mówił: „jak Kaszub się rodzi, jest ślepy, ale jak przejrzy, to jak przez sześciocalową deskę”. Może to oznaczać, że na początku Kaszubi bywają bardzo nieufni, ale jak cię już poznają i pokochają, to oddadzą ci wszystko. Do nagrania płyty „Snik” dostałam impuls z naszych zjazdów rodzinnych, które mają niespotykaną atmosferę. Uczestniczy w nich kilkaset osób, jest to zupełnie niewyobrażalne. Ludzie zjeżdżają niemalże z całego świata, po to, żeby się spotkać na dwa trzy dni. Nasza rodzina liczy ponad 700 osób, na zjazdy przyjeżdża około 300, a czasem więcej. Za każdym razem jest to odkrywanie nowego. Przygotowujemy krótki program artystyczny, a ponieważ moja siostra gra na flecie i śpiewa, mój syn Mikołaj gra na perkusji, a syn mojej siostry (mój kochany chrześniak) Paul Rutschka gra na basie (od kilku lat produkuje moje płyty), siostrzenica Oli towarzyszy nam na tamburynie i śpiewa. Na czas zjazdu stajemy się orkiestrą rodzinną. W ten sposób na krótko możemy urozmaicać rodzinne spotkania. Ta wielka rodzina jest liczna i uzdolniona, każda gałąź szykuje program artystyczny. Po latach zdaję sobie sprawę, jaka jest siła naszych spotkań. Postanowiłam głębiej poznawać, wnikać, poszukiwać. Dlaczego za czasów komuny ten język był tak bardzo oddalony od rzeczywistości? A jak jest teraz? Ważny jest przede wszystkim język, który, wiadomo, za czasów komuny starano się wytrzebić. Kiedy studiowałam na Śląsku, mówiono tam po śląsku, nawet młodzi ludzie to robili. Natomiast z opowiadań mamy wiem, że gdy wyjechała, aby zamieszkać u siostry w Gdyni, w wieku siedmiu lat, nie było mile widziane mówienie po kaszubsku, może nawet był to wstyd. Teraz kaszubski ma swój wydział na uniwersytecie, mój syn chodził w szkole na kaszubski. Mnie to bardzo zaintrygowało, co tam się takiego dzieje na lekcjach kaszubskiego, że on z taką chęcią chce chodzić. Po jakimś czasie poznałam jego nauczycielkę od kaszubskiego i poprosiłam o korektę mojej wymowy. Kaszubski ma trzydzieści odmian, kiedyś miał znacznie więcej. Inaczej mówi się na Helu czy w Wejherowie, a inaczej w Kartuzach czy Kościerzynie. Interesujący jest fakt, że kaszubski ma tyle odmian. Moja mama, kiedy po raz pierwszy usłyszała płytę „Snik”, zapytała, czy to jest francuski, czy kaszubski (śmiech). Używam samogłoski „ą”, która brzmi po kaszubsku nosowo, mama tego nie zna, ponieważ pochodzi z regionów Kościerzyny, gdzie takiego „ą” nie usłyszymy. Pani Gabriela Dudzik – nauczycielka kaszubskiego – tak mnie wciągnęła w czytanie, mówienie, że gdy usłyszałam, jak pięknie czyta „Legendy kaszubskie”, pomyślałam, że byłoby świetnie zaprosić ją do udziału w nagraniu płyty. Ona będzie czytała, a my będziemy do tego improwizować, przełożymy to na język jazzu, język muzyki improwizowanej. Nie chcieliśmy stać się nagle zespołem folklorystycznym, ubrać się w kaszubskie stroje i udawać, że jesteśmy ludową kapelą. Chcieliśmy to zaadoptować do swojego świata dźwięków. I to się udało! Wydawcą albumu „Snik” został zresztą powiat kartuski, z czego bardzo się cieszę. Do nagrań zaprosiłam też perkusistę Przemka Jarosza, trębacza Marcina Gawdzisa i innych gości, którzy dali się wciągnąć w ten kaszubski lot (śmiech). Czym jest dla Pani muzyka? Myślę, że muzyka to międzynarodowy język, który daje możliwość dzielenia się emocjami z ludźmi na całym świecie. Jeżeli chodzi o jazz, to właśnie polscy muzycy jazzowi są ambasadorami, którzy jeżdżą do wielu, często bardzo odległych krajów. Jako wykładowca obcuję z różnymi kulturami. Teraz mam studenta z Chin, wcześniej miałam studentki z Istambułu, Białorusi. Pracuję z różnymi osobami, z rozmaitych stron świata i jest to też dla mnie szalenie inspirujące. Zawsze uczę się od nich, a oni chcą się uczyć polskiego. Pracujemy nad tym z dobrym skutkiem (śmiech). Po Chińsku też już potrafię coś powiedzieć, więc sje sje (śmiech). Co jest dla artysty największym sukcesem oprócz nagród? Wczoraj właśnie byłam w takim momencie, kiedy śpiewała dyplom moja studentka Kinga Pruś, a z nią zaśpiewała jej siostra Karolina i moi byli studenci Krzyś Majda i Gaba Janusz. Oni są już także nauczycielami, a nawet wykładowcami. Ten moment, kiedy zobaczyłam ich na scenie, razem… Fenomenalnie zaśpiewali między innymi niesamowicie trudny aranż „Four Brothers”!!! Sala wypełniona po brzegi, gorąca reakcja publiczności, po prostu wzruszenie! Łezka mi się mocno zakręciła. Kocham tych młodych ludzi! Mam zresztą wielkie szczęście do bardzo zdolnych studentów, z którymi świetnie mi się pracuje i jestem z nich bardzo dumna. Nagrywają płyty, tworzą muzykę, koncertują, żeby ich wszystkich wymienić, potrzebna byłaby kolejna rozmowa (śmiech), za wszystkich mocno trzymam kciuki. Jakie są artystyczne plany na najbliższą przyszłość? Jakieś nowe pomysły na kolejne albumy, zaskakujące duety, koncerty? Miałabym bardzo dużo pomysłów, z pewnością żeby „zamknąć” mój projekt Krystyna Stańko i jej Jobim, który przygotowaliśmy w ubiegłym roku na międzynarodowy Ladie’s Jazz Festival w Gdyni. Uwielbiam muzykę Jobima, zaprosiłam do tego przedsięwzięcia oprócz stałego składu moją siostrę flecistkę, saksofonistę, gitarzystę i kilka moich studentek: Krysię Gedzik, Gabę Janusz, Alę Serowik i Kingę Pruś. Koncert odbył się w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Reakcja publiczności była bardzo gorąca, piękne przeżycie. Chciałabym nagrać płytę z muzyką Jobima, ale również ze standardami jazzowymi. Nie wiem, kiedy to nastąpi, bo czas zrobić doktorat. Zobaczymy. Jest Pani osobą, która się bardzo rozwija, szuka nowych trendów, inspiracji. W jakim kierunku rozwija się sztuka w epoce globalizacji, gdzie trudno jest powiedzieć, co dzisiaj jest dobre, a co złe? Czy są jakieś nurty, czy młodzi ludzie mogą się trzymać jakichś nowych trendów, czy na ślepo chodzą po tym świecie i łapią, co się da? Myślę, że mają o tyle trudno, że wszystkiego jest bardzo dużo. Dzisiaj młodzi ludzie mają wszystko, Internet przepełniony ogromną ilością muzyki, mnóstwo filmów, dostęp do galerii, do sztuki. Dostęp do tego, o czym nie mogłam nawet marzyć, będąc na studiach. Są jednak w o tyle trudnej sytuacji, że muszą wybierać, a ogólnie dominuje we wszystkim skrót i szybkie tempo. To jest trochę jak przebywanie w dyskotece z laserowym show (śmiech). Wydaje mi się, że wybieranie rzeczy artystycznych i godnych uwagi może być trudne. Jednak dla wytrwałych, którzy to robią z oddaniem, widzę szansę niesamowitego rozwoju, przez umiejętne korzystanie z dobrodziejstw współczesnej techniki, technologii, przepływu wiedzy. Pracując z młodymi ludźmi, widzę, że prawie wszystkie telewizyjne talent show spowodowały, że widzimy, ilu jest ludzi, którzy mają na przykład bardzo dobre warunki głosowe. Jednocześnie myślę, że te programy mają odtwórczy charakter, czyli wykonujemy czyjeś piosenki, które publiczność dobrze zna. Im bardziej znany przebój, tym lepiej się bawimy, nóżka chodzi i od razu chcemy nagrodzić wykonawcę brawami. Ludzie wstają, doznają niemalże ekstazy (śmiech). Ale później zapominamy o tych zwycięzcach, bo najczęściej nie mają własnych utworów, zespołu itp. Najwięcej zyskują na tym jurorzy ugruntowując swoją telewizyjno-celebrycką popularność. Moim studentom mówię, że znaleźli się tutaj po to, żeby zgłębiać sztukę i poszukiwać tego, co artystyczne. Mobilizuję ich do tworzenia własnych piosenek, repertuaru. Staram się pomagać i wspierać, dawać dobry przykład. Wydaje mi się, że dzisiaj, gdy jazz chętnie łączy się z muzyką etniczną, moja kaszubska płyta „Snik” może też być interesująca dla kogoś na świecie. Hołduję twórczości oryginalnej i wyjątkowej. Uważam, że należy być cierpliwym, żeby robić rzeczy bardzo wartościowe, nie dać się zwieść komercji, która ogarnia ze wszech stron. Nie odpuszczać i nie iść na łatwiznę! Jeżeli wszyscy będziemy starali się schlebiać tanim gustom, wszystko wokół nas będzie coraz mizerniejsze. A na to nie można pozwolić, jeśli kocha się sztukę. Mówi Pani, że nieustannie zgłębia swoją wiedzę przy ogromnej liczbie zajęć. Czy dzisiejsza młodzież ma na to czas i w ogóle zna taki proces?  Ma na to czas, a przykładem jest mój syn, który gra na perkusji i zgłębia to bardzo i kocha. Widzę, jaki jest oddany i przez cały czas czegoś słucha, czyta, dopytuje się, dowiaduje. Jest to chłopak, z którym można rozmawiać o perkusji i muzyce godzinami. Wychował się w rodzinie muzycznej, to jest jego naturalny grunt. Nie oczekiwałam od niego, że będzie grał, nie muszę pytać, czy dzisiaj ćwiczył, bo robi to z wielka pasją. Jest młodym chłopakiem, który mógłby interesować się czymś innym, albo grać na komputerze. Jednak znalazł chłopaków, którzy są tak samo zakręceni na muzykę jak on i spotykają się dwa razy w tygodniu na próbę, tworzą własny repertuar. Uważam, że przyszłość należy do tych, którzy szukają, tworzą i nie boją się ciężkiej pracy.  

Joanna Wicherkiewicz

*** mężczyzna i kobieta spotkanie nieosobliwe on znawca wszechrzeczy ona życiowy dramat zaczęło się zwyczajnie rozmowy głaskaniem w półsłówkach akty męskie wierszy malowanie potem wtargnął w jej duszę nie zapraszała wrzód znalazł czyścił będzie oby wyzdrowiała *** jesteś przy mnie twój oddech spoczął na moim ramieniu miłość wplotła się we włosy tak miękko pocałunki kładą się na ciele czasu przypływu odpływu nie dostrzegam *** życie zapisane jest w geometrii kwadrat cztery ściany cztery kąty prostokąt otwiera dla ciebie ulicę czasami jeszcze jakiś trójkąt który wpisuje cię w melodramat potem nadzieja że życie kołem się toczy *** kochać patrzeć w oczy widzieć niebo kochać w dotyku dłoni poczuć aksamit kochać włosom przypisać miękkość puchu mowie strun granie kochać zabić gniew w duszy kochać uśpić wyrachowanie kochać oddać duszę i ciało nie chcieć nic za nie *** w maju sczesywała z włosów kwiaty kasztanowca taki piękny rytuał wspomnienie spaceru w czerwcu czekała lipca nadąsana na deszcze wsłuchiwała się w ciszę telefonu nadzieja współistnienia kurczyła się w lipcu słońce grzało niemiłosiernie kwiaty obrzydliwie piękne szydziły z jej nieobecności na miłość można czekać wiecznie nawet w przestrzeni pokoju sierpień sierpem na niebie swoją obecność zaznaczył wrzesień październik listopad grudzień styczeń luty marzec kwiecień niezauważone a w maju w maju sczesywała z włosów kwiaty kasztanowca taki piękny rytuał wspomnienie spaceru ***

LOVE STORY

Grażyna Matysiak Im dalej w las, tym więcej drzew… im więcej lat, tym więcej wspomnień… Dziś przywołuję emocje, które towarzyszyły po obejrzeniu wyjątkowego filmu jak na tamten czas, a który zapisał się i w naszej pamięci, i w sercach – mam na myśli „LOVE STORY” według scenariusza Ericha Segala w reżyserii Arthura Hillera. Może teraz moje wyznanie wzbudzi ironiczny uśmiech, ale przypomnijmy, jak to było w latach siedemdziesiątych, kiedy my – dzisiejsze pięćdziesięciolatki – byłyśmy małymi dziewczynkami, a nasze mamy dojrzałymi trzydziestolatkami. Właśnie wtedy pojawił się w polskich kinach wzruszający amerykański film z piękną Ali MacGraw i młodym, uroczym Ryanem O’Nealem. Okrzyknięty najsłynniejszym melodramatem od czasów „Przeminęło z wiatrem”, przyciągnął do kin tłumy widzów i wycisnął hektolitry łez. Można rzec, że wywołał zbiorową histerię, gdy główny bohater żegnał się z chorą na raka ukochaną. Fabuła nieskomplikowana, ale cudowna melodia, młodość i wielka miłość w roli głównej oraz choroba, która niweczy wszystko, zrobiły swoje. Chodzi mi tu właśnie o to dogłębne wzruszenie, wyjątkowe emocje, które dziś można bez trudu odtworzyć.    W 1970 roku przenieśliśmy się z szarej, trudnej rzeczywistości, w jakiej żyliśmy, w świat kolorowy, w życie majętnych ludzi. Zobaczyliśmy piękne wnętrza i poczuliśmy urzekającą miłosną historię, którą nosiliśmy w sobie później przez bardzo długo. A muzyka… muzyka nie zestarzeje się nigdy!                                Posłuchajcie jej, czyż nie jest piękna i dziś?…                                                                                                  Przy cudownych dźwiękach chłonęliśmy, przeżywaliśmy miłość bogatego studenta muzyki do córki piekarza, dla którego w tamtym czasie związek był mezaliansem. Przeżywaliśmy odrzucenie rodziców, zwycięstwo miłości i nieuleczalną chorobę

Paweł Leśniak

To 26-letni artysta pochodzący z Nowego Sącza. Atrybutem jego osobowości jest bez wątpienia określenie „człowiek renesansu”, który w rzeczywistości narzuca jego wiele talentów. Profesjonalny piłkarz grający na poziomie pierwszej ligi polskiej. Dodatkowo tworzy obrazy ołówkiem, a jego prace doczekały się wystawy między innymi we Wilnie, Warszawie i Nowym Sączu. Najwyższe uznanie przyniosła mu jednak publikacja powieści „Równowaga”. Jej kontynuacja pod tytułem „Zachwianie” a także trzecia, ostatnia książka opowiadająca losy Desmonda Pearce’a, mająca tytuł „Chaos” wydana w listopadzie 2014 roku. Zaproszony był na spotkanie autorskie przez polonię w Chicago, oraz we Wilnie. Artysta i jego prace nie obyły się bez komentarzy w polskich mediach, gdzie porównywano go do światowej sławy pisarza, Dante Alighieri.

TEATRO-MANIACZKA

Grażyna Matysiak   Chciałabym się Wam przestawić jako bezwarunkowo pozytywnie zakręcona teatromaniaczka. Mam to już chyba od bardzo dawna. Taką swoją cichą miłość do teatru odczułam już w szkole podstawowej, kiedy miałam możliwość częstego chodzenia na sztuki teatralne. Doświadczyłam, jakie to wspaniałe emocje mają miejsce na scenie, na widowni, myślałam, jak to jest tam głębiej, za kulisami. Nieraz wyobrażałam sobie siebie w wielu rolach, ale liczne młodzieńcze kompleksy zwyciężyły i nie pozwoliły mi na desperacki krok, czyli na zdawanie do szkoły aktorskiej. Nie ma tego złego…! Choć nie wiem, czy nie żałować swojej decyzji, bo mój eksmąż często w wybuchach złości mi powtarzał, że jestem najlepszą aktorką na świecie…(ha, ha! Chociaż tu mnie docenił). Największy teatralny bzik przyszedł w liceum, kiedy do kultury było pod całkiem niezłą górkę. Pamiętam coroczne Spotkania Teatralne, na których można było obejrzeć spektakle czołowych polskich teatrów. Nie wiem, czy przeżyliście walkę o bilety, po które trzeba było stać w kolejce kilkadziesiąt godzin. Ale cóż… Śpiwór, termos z gorącą herbatą, kanapki i nawet trudno sobie wyobrazić, jak te spektakle potem smakowały. Do dziś czuję niewyobrażalne emocje, gdy przypominam sobie przecudowną Annę Polony w „Moralności pani Dulskiej” Teatru Starego z Krakowa.Sztuka trwała około pięciu godzin, ale cóż to były za wspaniałe godziny! Potem była długa przerwa w intensywnym bywaniu w teatrze, ale to było wymuszone innymi życiowymi obowiązkami – rodzina, małe dzieci etc. Dopiero po pięćdziesiątce!!! – mogę bez problemu oddać się swojej niejedynej zresztą pasji.Ale pasja „teatr” jest i będzie zawsze nadrzędną! Zdarza mi się być w teatrze i trzy razy w tygodniu. Zdarzyło się też, że byłam na dwóch sztukach jednego dnia! Ten typ tak ma! Dlatego pozwólcie, że będę Waszym przewodnikiem w tym temacie i pokieruję, gdzie należy skierować się w wolnym czasie i czego nie wolno żadną miarą w teatrze pominąć. Oczywiście, nie jestem żadnym krytykiem teatralnym, nie studiowałam wiedzy o teatrze, więc moje recenzje to relacje teatromaniaczki dla kobiet, które będą chciały mnie wysłuchać i zaufać, aby wyjście do teatru okazało się dla nich przeżyciem. Nie mogę i nie chcę ukrywać, że jestem pod ogromnym wrażeniem działalności pani Krystyny Jandy i jej Fundacji. To właśnie Teatr Polonia i Och-Teatr według mnie wiodą prym na teatralnym polu w stolicy, a sztuki tu oglądane wywołują tak nieodzowne w dzisiejszym świecie i śmiech, i łzy wzruszenia. Z Polonii najczęściej wychodzę ukontentowana, wzruszona, rozbawiona – słowem, szczęśliwa po prostu! Moja propozycja: tym z Państwa, którzy nie mieli jeszcze okazji zobaczyć flagowych przedstawień w głównej roli z Krystyną Jandą („BOSKA”, „SHIRLEY WALENTINE”), proponuję, aby jak najszybciej zmobilizowali się i czym prędzej to nadrobili. Cudowne emocje, z którymi Państwo wyjdziecie z Polonii, będą Wam towarzyszyć przez długie dni i rozjaśnią smutne chwile, których mamy w życiu wiele. A te spektakle potraktujcie Państwo jako niewiarygodnie skuteczną terapię psychologiczną. To pokrótce o czymś, co jest grane wiele, wiele lat i co obowiązkowo trzeba zobaczyć – jednym słowem dla spóźnialskich. A dla tych z Państwa, którzy chodzą do teatru częściej, ale może im umknęła zabawna, refleksyjna sztuka (też w Polonii), doskonała na letnie wieczory – polecam „SEKS DLA OPORNYCH”. W rolach głównych rewelacyjna Dorota Kolak i Mieczysław Baka. Jest to historia, którą można przypisać każdemu statystycznemu małżeństwu z kilkudziesięcioletnim stażem. Zbędne jest więc pisanie teraz o codziennych problemach, które są nam dobrze znane, a które mamy okazję obejrzeć na scenie… A co jest nam tak bliskie, bo mamy to również w swoich domach, w swoich sypialniach. Dorota Kolak (znana z serialu „PRZEPIS NA ŻYCIE”) brawurowo zagrała kobietę po pięćdziesiątce – taką jedną z nas. Atrakcyjną, trochę zmęczoną życiem i wspólnym pożyciem, która chce odkryć swoje małżeństwo na nowo podczas weekendowego wyjazdu. Jest otwarta na nowe emocje i doznania w hotelowej sypialni, z dala od rutyny domowego łoża. Właściwie oglądamy sztukę i mamy nieodparte wrażenie, że widzimy samych siebie. Podobnie mówimy, podobnie czujemy, podobne rzeczy mamy ochotę zrobić. Przy tym świetnie się bawimy, bo sztuka jest bardzo dowcipna, a przez ironię podkreśla ważne kłopoty małżeńskie i przedstawia życiowe dylematy. Zachęcam bardzo gorąco! P.S. Sama odczuwam, że ceny biletów do teatru są bardzo wysokie i, będąc teatromaniakiem, chodzę po prostu na wejściówki (trzydzieści złotych, uważam taką cenę za świetnie zainwestowane pieniądze). Dlatego mogę sobie pozwolić na ukulturalnianie się, kiedy mi się tylko zamarzy. Aby zaszczepić w Państwu teatralną sympatię, daję ten przepis na łatwiejszy (czytaj: tańszy) dostęp do kultury.

Komponuję prosto z serca

Z Thomasem Martinem rozmawia Beata Albatros   Beata Albatros: Jak zaczęła się twoja muzyczna kariera? Thomas Martin: W skrócie nie da się tego opowiedzieć, ponieważ moja przygoda z muzyką jest bardzo dziwna, wręcz zwariowana. Z Przemkiem Smosarskim, który obecnie mieszka w Los Angeles, oraz Łukaszem Słomińskim, założyliśmy trzyosobowy zespół. Jeden nie umiał grać, a drugi nie potrafił śpiewać. Tak się zaczęła nasza zabawa z piosenką. Ty byłeś tym, który nie umie śpiewać? Tak. Wprawdzie jestem po szkole muzycznej w klasie skrzypiec, ale ze śpiewaniem nie miałem wcześniej do czynienia. Kiedy to było? Zespół założyliśmy w 2008, a ćwiczyliśmy w piwnicy u Przemka. Wtedy zaczęliśmy się uczyć. On gry na pianinie, a ja śpiewu. Potem zrobiliśmy amatorskie nagrania, z którymi poszliśmy do różnych osób. Jeden ze znajomych po przesłuchaniu powiedział: „Chłopaki, ja was bardzo lubię, ale nie mogę tego puścić, bo mnie wywalą z radia”(śmiech). Skierował nas na drogę bardziej profesjonalną, wskazując producenta. Powiedział, że będziemy mieli szczęście, jeżeli on znajdzie dla nas czas. Naszym pierwszym producentem został Marek Błaszczyk. Są różni producenci. Tacy, którzy tworzą i produkują, oraz tacy, którzy tylko produkują. Marek jest producentem i multiinstrumentalistą, który także komponuje. Ten pierwszy utwór sami skomponowaliście? Tak, kilka utworów sami napisaliśmy. Wiadomo, że to była pełna amatorszczyzna, ale jednocześnie to było nasze i szczere. Tak jest zresztą do tej pory – komponuję prosto z serca. Tyle że teraz robię to bardziej profesjonalnie niż na początku. O czym są wasze piosenki? Tematy braliśmy z życia. Jedne są miłosne, inne inspirowane jakimiś prywatnymi przeżyciami – jak na przykład mój utwór o tacie. Był typowo osobisty i dla mnie bardzo ważny. Uważam, że takie utwory wokaliści powinni wykonywać. Nie jest sztuką zaśpiewać cudzą kompozycję, tylko fajnie jest wiedzieć, o czym się śpiewa. Z jakim to się robi uczuciem. Ten utwór o tacie był już profesjonalnie zrobiony? Tak, jest dostępny na YouTube. Wyszedł 21 czerwca 2013 roku na Dzień Ojca, wydała go wytwórnia My Music. Ale w radiu już was puszczają? Tak, jak najbardziej. Na przykład w pomorskim Radio Weekend. Czyli w regionalnych stacjach? Przeważnie w regionalnych, ale nie tylko. Radio Fama jest w czterech miastach w Polsce. Coraz więcej rozgłośni się do nas przekonuje, m.in.: Radio Bielsko czy Radio Rekord w Radomiu. Jak to w praktyce wygląda? Jak się trafia do rozgłośni radiowej? Jeżeli dany utwór wydaje wytwórnia, to robi potem wysyłkę do wszystkich rozgłośni radiowych, które oceniają dany materiał według swoich kryteriów – czy chcą to grać na antenie, czy nie. Tak to przeważnie wygląda. Ale wiadomo, że menadżer jest od tego, aby dbał o promocję zespołu. Umawiał się ludźmi, organizował koncerty i tak dalej. Dobry menadżer jest na pewno bardzo ważny. A macie menadżera? Mam menadżera. Teraz robię karierę solową, bo kolega wyjechał, jak wspominałem na wstępie. Mam nowy pseudonim, nowe piosenki… Jaki pseudonim? Występuję jako Thomas Martin, a mój najnowszy utwór nosi tytuł „Własny Raj”. Premierę telewizyjną prawdopodobnie będzie miał w drugiej połowie maja, od razu z teledyskiem, więc zapowiada się bardzo ciekawie. Docierają do mnie bardzo dobre opinie na temat tej piosenki, więc mam nadzieje, że ruszy duża promocja. Z tego co wiem, twoja mama też jest związana z branżą muzyczną. Cała moja rodzina ma takie związki. Wszyscy mają wykształcenie muzyczne po Akademii im. Fryderyka Chopina. Mój tata grał na wielu instrumentach, mama to samo, siostra jest po klasie fortepianu. Od dziecka, rodzinnie, jestem związany z muzyką. Skąd pochodzisz? Całe życie spędziłem w Warszawie, chociaż urodziłem się w Żyrardowie. Ale nigdy tam nie mieszkałem. Od razu po narodzinach trafiłem do Warszawy. Jak wygląda twoje życie prywatne? Dziękuję, bardzo dobrze, aktualnie jestem tak zwanym szczęśliwym singlem, więc… … kawalerem do wzięcia. Tak. Zatem pozdrawiam moje fanki (śmiech). A serio – teraz skupiam się na sobie, na mojej karierze. Czeka mnie dużo ciekawych projektów. Premiera piosenki, kilka występów, sesje zdjęciowe… Czy w branży muzycznej łatwo jest znaleźć sponsora? Nie jest łatwo. Myślę, że wielu artystów ma taki problem, ponieważ wydanie płyty nie jest tanie. To koszt rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych, do tego dochodzą wydatki na promocję. Dlatego dobrze jest mieć sponsora, który wesprze finansowo. To duża pomoc. Natomiast bardzo pomocna jest wytrwałość. To nawet widać, jak się czyta autobiografie znanych muzyków, każdy z nich podkreśla to samo: wytrwałość, wytrwałość, i jeszcze raz wytrwałość. Nie da się pójść na skróty. Trzeba wytrwale dążyć do celu, szkolić się, być jak najlepszym w tym, co się robi i mieć trochę szczęścia, oczywiście. To jest najlepsza metoda, żeby osiągnąć sukces. Jakie masz marzenia? Mam do spełnienia jeszcze kilka marzeń, bo niektóre już zrealizowałem. Chciałbym zwiedzić świat. W wielu miejscach już byłem, ale uważam, że dużo jeszcze przede mną. Chciałbym też muzycznie spełnić się jako artysta i to jest moje wielkie marzenie. Mam nadzieję, że je zrealizuję. Jakie miejsca chciałbyś zwiedzić? Oj, dużo jest takich miejsc. Każde jest inne w specyficzny sposób i wszystkie czymś nęcą. Jedno jest bardziej egzotyczne, drugie ciekawsze architektonicznie, w jeszcze innym interesują mnie jego mieszkańcy. A gdzie byś chciał pojechać, żeby się wylegiwać na plaży? Zawsze bardzo chciałem polecieć na Seszele do Polinezji, więc na pewno tam. Ciekawi mnie bardzo także to, jak wygląda safari. Miałem okazję być rok temu na takim safari, ale wybrałem Kalifornię. Czego nie żałuje, bo poznałem tam wspaniałych ludzi, zwiedziłem cudowne miejsca i miałem okazję występować dla fantastycznej publiczności. A gdzie byś chciał pojechać pod względem kulinarnym? Jaka kuchnia najbardziej ci odpowiada? Bardzo lubię włoskie jedzenie, tajskie też, bo jest delikatnie pikantne. Meksykańska kuchnia jest ciekawa, chociaż jak dla mnie nieco za tłusta. Ogromnie lubię sushi. Polską kuchnię cenię, ma wiele ciekawych potraw. Natomiast nie przepadam za owocami morza. Ale nie próbowałem jeszcze wszystkich tego typu specjałów, więc może to się zmieni. Kosztowałem już różnych krabów, małży św. Jakuba itp., ale na razie nie mam potrzeby zajadania się takimi potrawami. Stosujesz jakąś dietę? Bo bardzo schudłeś. Stosuję swoją własną dietę, czyli staram się nie objadać. Ograniczyłem słodycze i fast foody. Staram się jednocześnie dużo trenować. Jednak ruch to zdrowie i uważam, że żaden substytut tego nie zmieni. Najlepsze połączenie to zdrowe odżywianie i dużo ruchu – i wtedy się fajnie wygląda. Gdzie wkrótce będą mogły  cię posłuchać twoje fanki? Czy masz już w planach jakąś trasę koncertową, czy na razie skupiasz się na nagraniach? Na razie skupiam się na marketingu, na PR. Natomiast promocja najnowszego utworu będzie w drugiej połowie maja i wtedy wszystko się zacznie. Nie sądzisz, że udział w jakimś programie to jest bardzo dobry PR i trampolina do kariery? Z jednej strony może tak. Ale z drugiej – iluż artystów wygrało takie programy i nie słychać o nich teraz. Jest to najlepszy dowód na to, że czasami nie jest tak, jak sobie myślimy. Teraz skupiamy się na promocji piosenki „Własny raj”, a jak to już pójdzie w świat, to w tedy się okaże, czy piosenka spodoba się słuchaczom, czy nie. O czym jest piosenka? Piosenka ma tytuł „Własny Raj” i jest o wspaniałej miłości dwojga osób, które mają swój świat, będący ich Rajem. Ów Raj jest marzeniem, które się spełnia i powoduje, że zakochani nie mogą być bez siebie. A ta chwila spędzona razem jest najważniejsza w życiu. Chciałbyś tak spędzić swoje życie? Jak najbardziej. Mało kto by tego nie chciał. Jaką kobietę sobie wyobrażasz przy swoim boku? Kogoś z branży muzycznej? Dla mnie nie ma znaczenia, co moja kobieta będzie robiła w życiu. Jeżeli będzie wspaniałą osobą, która mnie pokocha, to jej zawód nie jest dla mnie istotny. Uważam, że ludzie powinni się dobierać pod względem charakteru i wspierać się wzajemnie. To jest najważniejsze. A chciałbyś mieć dzieci? Oczywiście. Myślę, że każdy facet chciałby mieć dzieci. Zostawić coś fajnego po sobie… Nie mam jeszcze dziecka, ale jestem w stanie sobie wyobrazić, że jak już je się ma, to każdy jego gest, nawet mrugnięcie okiem, jest dla rodzica czymś wspaniałym. Chce się żyć dla tej osoby. Najlepsze w życiu to? Szczęście. I tego ci życzę. Wywiad został przeprowadzony w kwietniu 2015.

W dniach 9 czerwca – 12 lipca odbyła się wystawa pt. „Być kobietą” Joanny Wiesławskiej, we wspaniałych wnętrzach warszawskiej filii Centrum Artystycznego Fabryka Trzciny, Skwer Hoovera

Kolor, światło, znaki – to są charakterystyczne cechy malarstwa Joanny Wisławskiej. Artystka tworzy na swych płótnach symboliczny świat pełen snów, podświadomych uczuć i emocji. Kojarzy i akceptuje nawet pozornie największe niedorzeczności. Obserwuje przestrzeń poprzez drzewa, dal ukazuje ważniejszą od postaci, które umieszcza na pierwszym planie. Nie są ważne… Ciała układają się w symboliczne kompozycje, kładąc szczególny nacisk na rolę wyobraźni,  niezależność rzeczy od zmysłowych procesów poznania. Dynamizm i ruch w obrazach podkreślony jest zestawieniami kolorów. Kolor wibruje, przenika przez gałęzie, czaruje swoją prostotą i harmonią. Słyszymy muzykę tych barw, którymi artysta niczym dyrygent, nadaje rytm przestrzeni płótna. Mocnym pewnym gestem pociąga pędzlem niczym wirtuoz. Akcenty są położone w różnych punktach obrazu, tak aby zaprosić widza do spaceru po magicznym świecie Joanny Wisławskiej. Na wystawie zaprezentowane zostaną wybrane obrazy z ostatniego 10-lecia twórczości artystki. Wspólnym mianownikiem wystawy jest temat kobiety podróżującej we własnym wykreowanym świecie. Świecie pełnym doznań, uniesień, wzruszeń i z kroplą goryczy, na granicy mirażu. 7.tecza,-akryl-plotno116x100 Malarstwo Joanny Wisławskiej ma cechę najważniejszą w dzisiejszej sztuce, w której panoszy się powielanie, cytowanie, parafrazowanie siebie i innych, bądź też – przeciwnie – uporczywe, „postkonceptualne” poszukiwanie nowinek, gwałtowne zmienianie środków wyrazu, stylu, czy technik w walce o utrzymanie się na fali tak zwanych trendów: jest ono indywidualne, odrębne, a przy tym rozpoznawalne od razu. To niemałe osiągnięcie, tym bardziej jeśli się pamięta, że po wielu latach sukcesów odeszła od swego mistrzowskiego warsztatu gobelinu i artystyczną karierę zaczęła właściwie na nowo. Kto raz zobaczył jej wystawę, ba, nawet kilka czy wręcz jedną pracę, nigdy się nie pomyli co do atrybucji. I wcale nie oznacza to, że artystka ciągle maluje ten sam obraz. Jest tylko wierna swojej sztuce, swojej wrażliwości, swoim tematom. Piotr Cegielski, krytyk sztuki Joanna Wisławska ur. w Warszawie. Obroniła dyplom artysty plastyka w pracowni prof. Tadeusza Dominika w 1975 roku na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Pod opieką prof. Stanisława Dawskiego ukończyła dodatkową specjalizację – problemy malarstwa w architekturze na rodzimej uczelni. W niedługim czasie po ukończeniu studiów otrzymała stypendium artystyczne w dziedzinie malarstwa Ministerstwa Kultury i Sztuki. Artystka od dłuższego czasu jest związana ze sztuką filmową. Projektuję, tworzy i wykonuję malarskie elementy scenografii filmowej, współpracując z czołowymi polskimi scenografami oraz reżyserami. Jest autorką wielkoformatowych płócien do spektaklu Teatru Telewizji „Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale” Wojciecha Bogusławskiego w reżyserii Olgi Lipińskiej. Na jej koncie znajdują się obrazy do filmów w reżyserii Andrzeja Wajdy „Katyń”, „Tatarak”. Jak również do filmu „Szatan z siódmej klasy” (reż. Kazimierz Tarnas). Stworzyła cykl obrazów autorskich do filmu „Rewers”  i wielkoformatową kopie obrazu do filmu „Ziarno prawdy” w reżyserii Borysa Lankosza. Więcej informacji : http://www.joannawislawska.pl/

Człowiek bez marzeń jest jak drzewo bez kory

Z Jolantą Popiołek rozmawia Katarzyna Czajka Katarzyna Czajka:Wyjechałaś z Polski do Niemiec, bo nasłuchałaś się, że pieniądze leżą na ulicy, czy raczej miałaś upatrzone jakieś konkretne zajęcie? Jolanta Popiołek: Dosyć często o tym mówiłam, że wielu naszych rodaków wyjeżdża za granicę, uważając, że pieniądze leżą na ulicy. Ale niestety, trzeba się nachodzić… (śmiech). Przyjechałam do Niemiec w momencie, kiedy Polacy nie mogli już liczyć na otrzymanie statusu uchodźcy. Skazana byłam sama na siebie, na radzenie sobie we własnym zakresie, co zawsze było moją domeną. Już od dzieciństwa radziłam sobie doskonale. Nie mogłam liczyć na pomoc socjalną, nie mogłam kształcić się w szkole, gdzie miasto opłacałoby mi naukę, nie miałam ubezpieczenia, nie miałam nic. A najgorszy był fakt, że co 3 miesiące musiałam wtedy wracać do Polski. Takie były czasy, żeby legalnie przebywać na terenie Niemiec, musiałam mieć ważny stempel w paszporcie. Początki nie były łatwe, brak znajomości języka powodował, że musiałam zaczynać jak każdy szarak, podejmując się pracy jako pomoc domowa. Ale nie tylko ja, tak zaczynało wielu naszych rodaków: lekarzy, prawników, informatyków. Brak znajomości języka niemieckiego był barierą nie do przeskoczenia. Pracując jako pomoc domowa, miałam możliwości nauki i szlifowania tego, tak ciężkiego i jak bardzo istotnego w danym kraju języka. W tym okresie poznałam doskonale topografię miasta. Dostałam szkołę życia, bo codziennie dostawałam inną lekcję i to nieraz z najgorszej strony.
Fot. Michał Czajka
Fot. Michał Czajka
Do tego przecież w Polsce została twoja córka i mąż. Kiedy wyjeżdżałam z Polski, moja córka chodziła do 7 klasy. Chciałam, żeby po ukończeniu szkoły podstawowej przyjechała do mnie wraz z moim mężem. Niestety, on miał w Polsce dobrą pracę i nie skorzystał z mojej propozycji. Duże znaczenie miał też fakt, że oddaliliśmy się od siebie. Córka chciała pozostać w polskiej szkole. I tak zostałam sama – to była cena mojej emigracji.   W tej chwili do Polski przyjeżdżają ludzie ze Wschodu, którzy również nie znają języka. Osoby z wyższym wykształceniem tutaj w Polsce też głównie zaczynają od sprzątania. To chyba nic wstydliwego, jeśli emigruje się za chlebem? Uważam, że żadna praca nie hańbi. Zdecydowanie wolałam sprzątać, niż kraść czy pracować jako prostytutka. Tak z dwojga złego wybrałam jednak to, gdzie czułam się spokojna. Nie pozbawiło mnie to godności osobistej, mimo, że w Polsce pracowałam jako elektronik, a później w biurze podróży. Traktowałam swoją pracę jako kolejne wyzwanie, bo tak naprawdę w Niemczech nauczyłam się nowego życia, szanowania pieniędzy i tolerancji. Zawsze powtarzam, że to nie wstyd, to praca jak każda inna. Poznałam nowe obyczaje. Niemiecki porządek, jest takie powiedzenie… Powiedzenie niemieckie „Ordnung muss sein” to wyłącznie powiedzenie. Krótko mówiąc, to tylko stereotyp. Każdy Niemiec kocha porządek i dobrą organizację, ale dotyczy to również wielu innych narodów. I nas Polaków… (śmiech). Świat się zmienia, teraz do Polski ludzie przyjeżdżają za chlebem. Co myślisz na temat przyjęcia przez Polskę uchodźców z Syrii? Moim zdaniem dziś najważniejszym problemem cywilizacyjnym Polski jest tragiczny brak przygotowania na przyjazd emigrantów. Nie tylko państwa, również społeczeństwa. W Polsce jest niesamowite bezrobocie, w Polsce Polak nie może znaleźć pracy. Wykształcone osoby wyjeżdżają  za granicę w pogoni za lepszym bytem. Jak Polska chce zapewnić stabilizację ludziom, którzy przyjadą z pustymi kieszeniami, którym trzeba będzie zapewnić mieszkania, opiekę socjalną, opiekę lekarską, wszystko od podstaw? Tutaj podkreślę kolosalną różnicę gospodarczą pomiędzy Niemcami a Polską. Niemcy mogą sobie na to pozwolić, natomiast Polska, Polacy nie.
Fot. Michał Czajka
Fot. Michał Czajka
 A może właśnie dlatego, że my kiedyś wyjeżdżaliśmy za chlebem, to przyszedł czas, że to my powinniśmy przyjąć tych, którzy teraz idą za chlebem i za wolnością? Z tego punktu widzenia powinno tak być. Ale czy jesteśmy gotowi na podjęcie tego kroku i związane z tym ryzyko? Uważam, że na uchodźców mogą sobie pozwolić kraje, które rzeczywiście stać na pomoc socjalną i inne rzeczy, które są potrzebne osobom przybywającym do danego kraju. Niestety w Polsce nie ma domów dla uchodźców, nie ma warunków. Aby te warunki stworzyć, trzeba mieć pieniądze, a jak mi wiadomo Polska takich środków nie posiada. Nie ma ich nawet dla swoich obywateli. Powinny być przyjęte jakieś rozwiązania systemowe przez Unię? Oczywiście, że powinny, ale podejrzewam, że Unia nie jest w stanie w tym momencie rozwiązać tego problemu systemowo. Zapewne prowadzone są rozmowy, ale to wszystko trwa, i czas ucieka. Wiemy doskonale, iż sytuacja Polaków nie jest stabilna. Kraj kształci młodych ludzi, a ci uciekają za granicę. Kiedyś w Polsce po ukończeniu studiów państwowych taki absolwent musiał odpracować we wskazanym miejscu swoją naukę. Nie sądzisz, że państwo powinno rozwiązać jakoś ten problem, problem wyjazdu młodych, wykształconych ludzi, którzy zaraz po studiach opuszczają nasz kraj i pomnażają dochód narodowy innego państwa? Oczywiście, że tak. Główny problem polega na tym, że osoby kończące studia nie mogą znaleźć odpowiedniej pracy, dlatego decydują się na wyjazd! Wielu z nich również ciekawych jest świata, innych kultur i chce przeżyć przygodę życia. Największymi skupiskami Polaków w Europie są Niemcy i Anglia, tam znajdują pracę i to za większe pieniądze. Za czym najbardziej tęsknisz, czego ci brakuje w Niemczech, właśnie w dobrobycie? Tęskni się za wszystkim: swobodą bycia, swobodą poruszania, przede wszystkim za rodziną, przyjaciółmi, zwyczajami, ale też wartościami (np. typową polską gościnnością), za ulubionymi produktami. W Polsce przeżyłam swoje dzieciństwo i młodość i chociażby z tego powodu te wspomnienia darzę szczególnym sentymentem. Sytuacje stwarzamy sobie sami, pamiętam czasy, kiedy wpadałam do koleżanki czy sąsiadki na lampkę wina. Tutaj bez zapowiedzi można pocałować wyłącznie klamkę. To ja obalę ten mit. Ty, jak przyjeżdżasz do Polski, jesteś gościem i dlatego nie masz gonitwy, bo tutaj nie pracujesz. Ludzie, z którymi się spotykasz, poświęcają ci czas i właśnie w tym momencie starają się mieć ten czas tylko dla ciebie. Ale jak tylko kończy się twoja wizyta, to gonią i nadrabiają wszystko. U nas teraz też trzeba się umawiać na spotkania. Ludzie są tak bardzo zagonieni, że nie siedzą w domu. W czasach, gdy tak popularne są telefony komórkowe, nikt nie odważyłby wpaść do kogoś bez zapowiedzenia. Każdy ma swoje sprawy i nimi jest pochłonięty. Czego ci jeszcze brakuje? Brakuje mi też kultury, naszej kultury. Nie twierdzę jednak, że tutaj nic się nie dzieje! Przeciwnie, jest masę imprez kulturalnych. Mnie brakuje tej naszej polskości. W Hamburgu jest bardzo mało imprez polonijnych. Polonia nie trzyma się razem, nie licząc spotkań związanych z kościołem. Polski teatr przyjeżdża do nas trzy razy w roku, kino raz w miesiącu. Nie ma wystaw, takiego wspólnego spędzania czasu, zwykłego wspierania się. Brakuje mi folkloru, zespołów ludowych. Imprezy odbywają się w piątki i w soboty, a w tygodniu tylko praca i dom. Naturalnie czas mój pochłaniają mi również spotkania z moimi ukochanymi wnukami Nikolą 12 lat i Ricardem 4 lata, dzięki Bogu mieszkającymi w Hamburgu (śmiech).
Fot. Michał Czajka
Fot. Michał Czajka
Ilu jest Polaków w Hamburgu? Zarejestrowanych jest ponad 100 tys. To osoby, które mają meldunek albo założone firmy. Z całą pewnością jest nas tu jednak dużo więcej, nie każdy jest tu oficjalnie. Stara Polonia trzyma się razem. Główne skupisko jest w kościele. Hamburg jest miastem posiadającym również Konsulat Generalny, w którym ostatnio nastąpiły zmiany. Nasze poniedziałkowe spotkania z Polonią, odbywające się raz w miesiącu, promujące artystów z naszego regionu, zostały zawieszone, a w zamian położono nacisk na imprezy o wysokim standardzie. Przedtem ludzie mieli kontakt ze sobą, natomiast teraz promowaniem tzw. wysokiej kultury nie scalimy Polonii. Należy dbać o polską tradycję i poprzez kulturę integrować ludzi. Kocham twórczość Fryderyka Chopina, ale to chyba nie wszystko, co stanowi polską kulturę. Ludzie potrzebują się wspólnie pośmiać, porozmawiać, wyluzować. Niepokojące jest to, że Polonia dzieli się na Polonię polską i niemiecką. Co to jest Polonia Niemiecka? Kiedyś usłyszałam, że gazeta wydawana w języku polskim nie jest dla Polonii niemieckiej! Polonia niemiecka są to osoby, które przyjechały jakieś 50 lat temu, ci którzy mają obywatelstwo niemieckie. Osoby, które nie mają obywatelstwa, a tylko tutaj mieszkają i pracują, to Polonia polska. I tak zostaliśmy podzieleni na dwie Polonie w jednym kraju. Nie przekonało mnie to, uważam zdecydowanie że Polonia jest jedna. Czy są inne regiony Niemiec, gdzie Polonia trzyma się razem? W innych regionach oczywiście, że Polonia się trzyma razem. To w dużym stopniu zależy też od samych ludzi. Przykładem może być Polska Restauracja Gdańska w Oberhausen. Byłam tam na ich 15-leciu i podziwiałam, jak ci ludzie potrafią się tam zrzeszyć i wspólnie działać. Często zadaję sobie pytanie, dlaczego w Zagłębiu Ruhry Polonia potrafi współpracować, a tu w Hamburgu nie? A może to nie tylko wina konsulatu, że Polonia jest rozproszona. Może to ludzie nie potrafią przyznać się do polskości i nie chcą się jednoczyć? Trudno powiedzieć, ale powinniśmy trzymać się razem. Niemcy są bardzo tutaj uczuleni na Polaków, opowiadają sobie o nas kawały typu: „Jedź na urlop do Polski, twój samochód już tam jest”. To przykre. Drugim niemiłym motywem są polskie prostytutki pracujące w Hamburgu. Takie sprawy nam nie pomagają, dlatego powinniśmy pokazywać pozytywne aspekty naszego życia, pokazywać Polskę pozytywną. Pokazywać naszą kulturę i tradycję, zwykłych Polaków, którzy radzą sobie w biznesie i w innych dziedzinach. Ale też trochę zawiniły media. Pokazywanie tylko rzeczy negatywnych, a nie chwalenie się tym, co jest godne naśladowania, zrobiło swoje.  Zgadza się. Ale media to ludzie, tacy sami jak inni obywatele każdego narodu. Powinniśmy szanować się nawzajem, pomagać sobie. A my kopiemy dołki, jesteśmy zawistni, zaborczy, zazdrośni. Nie potrafimy się szanować, to jak mamy wymagać tego od innych narodów? Jest powiedzenie „Polak Polakowi za granicą wilkiem”.
Fot. Michał Czajka
Fot. Michał Czajka
 Ale dlaczego? Bo może musi walczyć o siebie, o swoją rodzinę? Każdy walczy, czy to Polak, czy Niemiec, wszyscy walczą o przetrwanie, o przeżycie. Każdy walczy o to, co najlepsze dla siebie, rodziny. Polacy nie pomagają sobie za granicą i jest to bardzo powszechne na całym świecie. Jak radziłaś sobie z samotnością? Miałam taki ciężki okres w swoim życiu, gdy czułam się bardzo samotna i byłam tym zmęczona.  Stwierdziłam, że muszę gdzieś wyjechać… i wyjechałam do mojej przyjaciółki na półtora miesiąca do Kanady. W tym okresie w moim mieszkaniu zostały dwie dziewczyny z Polski, jedna z nich pracowała w moich miejscach pracy. Pewnej nocy zrobiły sobie rozrywkę, jeżdżąc motorynką po osiedlu, a mieszkańcy z powodu zakłócania ciszy nocnej zadzwonili na policję. Wszystko byłoby w miarę dobrze, gdyby nie fakt, że następnego dnia po zajściu były śledzone przez policję. Takim sposobem zostały przyłapane na pracy wykonywanej na czarno. W efekcie straciłam mieszkanie i pracę, bo nikt już potem nie chciał ze mną współpracować po takich przeżyciach. Zanim jednak wyjechałam do Kanady, poznałam pewnego Niemca. Po powrocie wraz z koleżanką zamieszkałyśmy u niego i tak przetrwałyśmy kolejne dwa lata. Po jej wyjeździe znowu zostałam sama i niespokojna o mój byt w Niemczech. Wtedy nie byliśmy w Unii i taki pobyt był nielegalny. Gdy przeszłaś już ten najgorszy etap adaptacji, udało ci się doprowadzić do przyjazdu córki? Oczywiście, że tak! Przyjechała 11 lat temu, przywożąc ze sobą swoją córeczkę. Byłyśmy we trójkę i był to najpiękniejszy okres mojego życia. Bardzo tęskniłam za córką, jednak ta odległość powodowała, że nie widywałyśmy się zbyt często. Od tamtego momentu moje życie nabrało innego wymiaru. Już nie musiałam tak ciężko pracować, żeby rekompensować córce brak mamy. Mój były mąż dobrze zarabiał, ale ja i tak chciałam dla swojej córki wszystkiego, co najlepsze. Gdy przyjechała do Niemiec, musiała zostać pod moją kuratelą, podjęła legalną pracę, a wnuczka została przyjęta do przedszkola. Pomógł nam bardzo urzędnik z ratusza, tak bezinteresownie, po ludzku. Jestem mu bardzo wdzięczna i będę to zawsze pamiętać. Wtedy zaczęłam się rozglądać za czymś innym, czymś, co sprawiałoby mi przyjemność i odzwierciedlało moją osobowość. Za nową pracą? Rozpoczęłam swoją działalność gospodarczą, ale trwało to krótko, bo pomysł i ludzie nie byli odpowiedni. Na szczęście poznałam aktualnych współpracowników i wtedy padła propozycja utworzenia miesięcznika informacyjnego dla Polonii „Gazeta Rynek”. Wydawaliśmy ją przez 4 lata, aktualnie to portal redagowany społecznie, nie ma u nas etatów ani honorariów. Chciałabym zaprosić do współpracy kolejne osoby, które są zainteresowane promowaniem polskiej i polonijnej kultury w Niemczech. Głównym jednak naszym atutem jest książka branżowa „Żółte Strony”, która wychodzi raz w roku. Ogłaszają się w niej firmy z Niemiec, począwszy od lekarzy, adwokatów, fryzjerów po warsztaty samochodowe i inne. To taki odpowiednik polskiej książki „Panorama Firm”, która również skierowana jest do firm polskich, chcących zaistnieć na niemieckim rynku. Mamy niskie i stabilne ceny reklam w broszurze, duży i solidny nakład. Aktualnie zbieramy materiały do kolejnego dziewiątego wydania, które ukaże się jesienią. Głównym celem ukazywania się Informatora jest aspekt integracyjny. Służy Polakom mieszkającym w tym mieście do korzystania z usług polskojęzycznych firm. Książka trafia do wielu punktów w Niemczech, rozdawana bezpłatnie, ceniona również przez środowisko niemieckie. Zdradzę pewną tajemnicę. W dziewiątym wydaniu, czyli w aktualnym, ukaże się informacja, że w dziesiątym, jubileuszowym wydaniu „Żółtych Stron” nasi ogłoszeniodawcy będą brać udział w losowaniu potrójnej supernagrody. Zapraszam serdecznie też nowych, chętnych do współpracy z nami. Bardzo łatwo nas odnaleźć w Internecie, a co ważne, również polskie firmy chcące zaistnieć na terenie Niemiec mogą zareklamować swój biznes. Cennik na stronie: www.zoltestrony.de. Zachęcam do bezpłatnych wpisów.  A co jest najlepsze w życiu? Najważniejsze w życiu są zdrowie, miłość i szacunek do ludzi. Człowiek, który ma oparcie i bezwarunkową akceptację w innym człowieku, jest szczęśliwszy, bardziej pewny siebie, chętny do działania. Nie na darmo przecież mówi się, że miłość uskrzydla.
Fot. Michał Czajka
Fot. Michał Czajka
Marzenia? Prywatnie marzę o kimś wyjątkowym … (śmiech). Wierzę, że kiedyś to się spełni. Człowiek bez marzeń jest jak drzewo bez kory, marząc, czujemy się silniejsi i spełnieni. Przecież każdy marzy. Zawodowych marzeń natomiast mam dużo więcej, jedno z nich to, aby Polonia trzymała się razem i była dla siebie i dla mnie wsparciem. Jolu, czy twoje życie to tylko praca, czy jednak masz czas na jakieś szaleństwo? Moje szaleństwo zaczęło się po pięćdziesiątce. Wzięłam udział w projekcie, który przeciwdziała wykluczeniu zawodowemu i społecznemu dojrzałych kobiet. Częścią składową projektu był I Ogólnopolski Konkurs Miss po 50ce, w którym  zostałam wybrana Miss na Obczyźnie. Tego przeżycia nie da się opisać w paru zdaniach! To była radość, łzy i inne doznania spowodowane zawiścią naszego społeczeństwa. Mimo to wspominam to z wielkim entuzjazmem i radością. Kolejnym szaleństwem, któremu uległam, była sesja fotograficzna zaproponowana przez Michała Czajka, gdzie wcieliłam się w postać Marilyn Monroe. Kim jest dla ciebie Marilyn Monroe? Piękną i utalentowaną kobietą z klasą, której nie sposób było nie zauważyć. Kobietą posiadającą styl, elegancję, szyk. Dla mnie to ikona, legenda. Zawsze marzyłam, żeby choć raz sfotografować się w jej stylu (śmiech). Sesja „Marilyn Monroe” to było cudowne szaleństwo. Zdjęcia. Michał Czajka

Marzyłam o jakiejś scenie…

Ramona Szychowiak-Brzoza Tu dopiszemy lead Parcie na rozpoznawalność, popularność odziedziczyłam po ojcu. On mimo że był fryzjerem, był bardzo artystycznym człowiekiem. On był celebrytą tamtych czasów, bikiniarzem. Nosił wąsik, włosy miał zaczesane do tyłu, słuchał jazzu, najchętniej Luisa Armstronga. To on zdecydował, że mam mieć na imię Ramona, a przecież kiedyś to nie było popularne imię. Ojciec był bardzo przystojny i na każdej zabawie wzbudzał zainteresowanie swoim wizerunkiem, tańcem i śpiewem – mówi Ramona Szychowiak Brzoza, najbardziej medialna fryzjerka z Białośliwia w powiecie pilskim, występująca w teledyskach największych artystów polskiej sceny, miss seksapilu po 50ce. Katarzyna Czajka: Ramona, jesteś postrzegana jako Polska Madonna, skąd to Twoje podobieństwo do Madonny? Czy ty się wystylizowałaś, czy to przypadek? Ramona Szychowiak-Brzoza: Kiedyś kolega mi powiedział, że jestem taka charyzmatyczna jak Madonna i że jest we mnie do niej podobieństwo. Czy jestem do niej podobna? Ona jest kontrowersyjna, ale i konsekwentna, zawsze dążyła do celów. Mam chyba inny charakter, ale wizualnie może i jestem do niej podobna. Jestem faktycznie żywiołowa na scenie, czasem zmieniam się w demona, ale na co dzień jestem inna. To tylko taki wizerunek sceniczny.
MCZ_3273
Fot. Michał Czajka
Mieszkasz w małej miejscowości, na co dzień zajmujesz się fryzjerstwem. Jak ludzie Ciebie – spokojną fryzjerkę – postrzegają jako jednocześnie bardzo medialną osobę? Tak, pochodzę z rodziny fryzjerów i sama mam malutki zakładzik w domu. Bardzo mi miło, że wszyscy przychodzą do mnie i cieszą się, że mnie widzą. Oglądają zdjęcia na ścianach z moich różnych występów i cieszą się, że właśnie taka osoba ich strzyże. W takiej małej miejscowości nie jest się anonimowym, tylko właśnie bardzo znanym. Mogę powiedzieć, że w powiecie pilskim jestem dość znana. Nie odnosisz wrażenia, że właśnie w małej miejscowości przez to, że nie jest się anonimowym, dużo łatwiej jest się wybić, niż mieszkając w wielkim mieście? Wydaje mi się, że jest odwrotnie. W małej miejscowości jesteś bardziej narażona na krytykę innych i ona dotyka bezpośrednio. Miałam taką traumę jakieś 10 lat temu, jak wystąpiłam w pierwszej edycji „Mam talent”. Nie powiodło mi się, bo pokonała mnie trema. Dostałam wtedy nieźle od ludzi i bardzo mnie to dotknęło. Przepłakałam niejedną noc. Ale postanowiłam się nie załamywać, tylko realizować swoje cele i wystąpiłam w programie telewizyjnym ponownie, tylko po to, żeby pokazać sobie i innym, że nie jestem słaba. A nie sądzisz, że hejterzy krytykują niezależenie od tego, gdzie mieszkają i skąd pochodzi osoba poddana ich bezinteresownej krytyce? To racja, te osoby są niedowartościowane, siedzą przed komputerem i dowalają innym, lecząc w ten sposób swoje kompleksy. Hejtują, nie zdając sobie chyba sprawy z tego, jak bardzo krzywdzą innych ludzi. Jest wiele tragedii z powodu przemocy w sieci.  Widziałam Cię tańczącą w tle, w różnych teledyskach. Jak się zaczęła Twoja przygoda w tej branży? Już jako mała dziewczynka marzyłam o scenie. Chciałam być modelką, tancerką, piosenkarką. Chciałam iść do szkoły muzycznej, ale karierę zaplanował mi ojciec, fryzjer i w końcu zostałam fryzjerką, jak większość członków mojej rodziny. Z początku wydawało mi się to nudne. Pewnego dnia postanowiłam, że trzeba realizować swoje pasje i marzenia. Wtedy zaczęłam jeździć na castingi do różnych teleturniejów, raz z powodzeniem, raz nie. Ale nabrałam pewności siebie, obycia przed kamerą. Pamiętam, jak byłam na pierwszym castingu „Idź na całość”, 13 godzin oczekiwania, bez picia i jedzenia, i nic. Ale kolejny casting zakończył się sukcesem i nawet udało mi się wygrać kosmetyki. Najważniejszy jednak dla mnie był fakt, że zaistniałam na szklanym ekranie. Wiedziałam, że chcę na nim być. Tak zaczęła się moja przygoda. Potem kolejny raz „Mam talent”, „Szansa na sukces” i inne programy. Parcie na rozpoznawalność i popularność odziedziczyłam po ojcu. Mimo że był fryzjerem, to przy okazji bardzo artystycznym człowiekiem. On był celebrytą tamtych czasów, bikiniarzem. Nosił wąsik, włosy miał zaczesane do tyłu, słuchał jazzu, najchętniej Louisa Armstronga. To on zdecydował, że mam mieć na imię Ramona, a przecież kiedyś to nie było popularne imię. Ojciec był bardzo przystojny i na każdej zabawie wzbudzał zainteresowanie swoim wizerunkiem, tańcem i śpiewem. 111 112             A teraz jakie masz marzenia? Chciałabym nagrać swoją piosenkę, nie jakiś cover, tylko swoją. Taki zmysłowy kawałek w stylu dance albo nawet rock. Czekam na tekst, muzykę i producenta, który by się tym chciał zająć. Chcę  udowodnić, że nigdy na nic nie jest za późno, ale mam na to tylko 8 lat, bo po sześćdziesiątce zaczynają się wibracje głosowe. Dotychczas tylko albo aż występuję w teledyskach innych artystów, a mam ich na swoim koncie już 10. Pracowałam z Big Cycem, Elektrycznymi Gitarami, Heldorado, a ostatnio nawet z Czesławem Mozilem. Jestem z tego bardzo dumna. To dzięki temu, że zauważył mnie reżyser Yach Paszkiewicz. On mnie angażuje w swoich produkcjach. Mam jednak niedosyt i marzenie o swojej piosence muszę zrealizować. Chcę zaśpiewać bez tremy i dla wszystkich, którzy na to czekają. Drugim moim marzeniem jest praca w modelingu. Zdobyłam w ubiegłym roku tytuł Miss Seksapilu po 50ce i króluję do końca tego roku, oczekując na propozycje. Chciałabym mieć sesję fotograficzną, prezentować cudowne ubrania, bo przecież mam do tego warunki. Lubię rzeczy zmysłowe i eleganckie, nie wulgarne. Nie chcę pokazywać zbyt wiele, bo to zakryte jest najbardziej interesujące. Najlepsze z życia to? To, że jestem tu, gdzie jestem, że się spełniam. Uwielbiam pomagać, zwłaszcza zwierzętom, ale i ludziom i czerpię z tego satysfakcję. Mam intuicję, a ona pozwala mi unikać toksycznych osób.

MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ

Z Gosią Banką rozmawia Katarzyna Czajka
Dokładnie 9 maja 2015 r. Halina Poświatowska świętowałaby swoje 80. urodziny i właśnie tego dnia w Teatrze Polonia odbył się muzyczny spektakl oparty na jej tekstach - głównie pełnych emocji wierszach, ale też fragmentach prozy czy listów poetyki do bliskich jej ludzi. Słowa Haliny Poświatowskiej prowadziły widzów przez subtelny i pełen delikatnych niuansów świat uczuć, a także przez obecne w jej twórczości z racji życiorysu poetyki najważniejsze tematy, czyli miłość, przemijanie i śmierć. Autorką scenariusza i muzyki do spektaklu jest Małgorzata Banka. Przedwcześnie zmarła Poświatowska zostawiła po sobie głównie wiersze, ale też zbiór opowiadań oraz pisaną z werwą, bardzo plastyczną prozę; zachowały się także listy poetki. Ze wszystkich słów Poświatowskiej wyłania się obraz młodej i głodnej życia kobiety, która boleśnie doświadcza kruchości świata, tęskni do beztroski i przede wszystkim czuje. Miłość w milionie swoich odsłon jest bowiem najlepszą odpowiedzią na ulotność i przemijanie. Powtórka spektaklu już 2 września 2015 r. o godz 19.30 w Teatrze Polonia.
Dokładnie 9 maja 2015 r. Halina Poświatowska świętowałaby swoje 80. urodziny i właśnie tego dnia w Teatrze Polonia odbył się muzyczny spektakl oparty na jej tekstach – głównie pełnych emocji wierszach, ale też fragmentach prozy czy listów poetyki do bliskich jej ludzi. Słowa Haliny Poświatowskiej prowadziły widzów przez subtelny i pełen delikatnych niuansów świat uczuć, a także przez obecne w jej twórczości z racji życiorysu poetyki najważniejsze tematy, czyli miłość, przemijanie i śmierć. Autorką scenariusza i muzyki do spektaklu jest Małgorzata Banka. Przedwcześnie zmarła Poświatowska zostawiła po sobie głównie wiersze, ale też zbiór opowiadań oraz pisaną z werwą, bardzo plastyczną prozę; zachowały się także listy poetki. Ze wszystkich słów Poświatowskiej wyłania się obraz młodej i głodnej życia kobiety, która boleśnie doświadcza kruchości świata, tęskni do beztroski i przede wszystkim czuje. Miłość w milionie swoich odsłon jest bowiem najlepszą odpowiedzią na ulotność i przemijanie. Powtórka spektaklu już 2 września 2015 r. o godz 19.30 w Teatrze Polonia.
Katarzyna Czajka: Jak bardzo trzeba kochać muzykę, żeby zatoczyć takie wielkie koło jak Ty?  Gosia Banka: Moje życie było skupione na muzyce od wczesnego dzieciństwa. Co prawda urodziłam się w Szczecinie, ale ze względów zdrowotnych moja rodzina przeprowadziła się w góry. To tam szlifowałam mój słuch muzyczny. Zawsze pociągała mnie muzyka i wiedziałam, że to jest moja droga. Wyjechałaś z Polski do Paryża jako 21-letnia dziewczyna. Wtedy, gdy nie było to takie powszechne, nie byliśmy w Unii Europejskiej. Nie bałaś się porażki? Wiedziałam, że to moje miejsce i jak tylko nadarzyła się okazja, skorzystałam z niej. Rodzice nie pochwalali mojej decyzji, więc musiałam zacząć moje życie po swojemu i na swój koszt. Wtedy myślałam, że jest to świadomy wybór, ale rzeczywistość pokazała mi, że ten krok był obarczony wielkim ryzykiem. To był przełom lat 1997/1998, nie istniał Internet, a podróże nie były takie popularne. Nie miałam papierów, aby legalnie rozpocząć pracę, nie miałam ułatwionego początku. Jednak anioły, które nade mną czuwają, zesłały mi pomoc. Trafiłam na restaurację No Problemo i tam rozpoczęłam moje nowe życie na emigracji. Stworzyłam sobie krąg przyjaciół, a znajomość z właścicielem po jakimś czasie nieoczekiwanie przeobraziła się w love story. Moje życie było jak bajka. Ale ta bajka nie obejmowała muzyki. aIMG_2587 Nie byłaś szczęśliwa? Na początku byłam bardzo szczęśliwa i podekscytowana. Uczestniczyłam w dorosłym życiu. Często w restauracji za barem wysłuchiwałam Francuzów, którym nie chciało się wracać do domu, do żony, której chyba już nie kochali, z którą nie rozmawiali. Tłumaczyłam im, ja, młoda dziewczyna, jak bardzo ważne jest jednak wrócić i powiedzieć, kocham cię, jesteś dla mnie ważna. Słuchałam tych historii i marzyłam jednocześnie o śpiewaniu, sama popadając w stany depresyjne. Nie robiłam tego, co chciałam. Zakotwiczyłam się tylko, ale to mnie nie satysfakcjonowało. Chciałam śpiewać! A to, co robiłam w restauracji, to nie był mój świat. Zaczęły się stany tęsknoty, brakowało mi czegoś. Chciałaś zmiany i rzuciłaś to wszystko? Jak wejdzie się w jakieś zależności emocjonalne, to jest bardzo trudno to rzucić. Mogłam oczywiście, ale to nie jest mój charakter. Więc trwałam przy ludziach, z którymi mi było dobrze, ale sama popadałam w pustkę. W pewnym momencie zobaczyłam, że nie jest już tak dobrze i wtedy pojawił się fotograf, który mi zaproponował pracę modelki. Wtedy odmówiłam, bo obawiałam się, co na to powiedzą rodzice. A ja przecież chciałam uprawiać muzykę. Po miesiącu uparty fotograf wrócił z gotową dla mnie propozycją. Wtedy z się godziłam, ale zrobiłam to w ogromnym sekrecie. Na zasadzie spróbowania czegoś nowego, wiedząc, że to nie jest mój cel. Tak zaczęłam. Wtedy nastąpiło pierwsze zetknięcie z zawodem, że nie jest ważne, jakie masz pasje, tylko jak cię sprzedam, jakie masz nogi, jakie zęby i uśmiech. Podejście dość okrutne, ale obietnica wielkich pieniędzy. A ja ich potrzebowałam. Faktycznie zarabiałaś wielkie pieniądze? Tak, ale nie od razu, po miesiącu. Trafiłam do reklamy telewizyjnej i nagle zarobiłam wielkie pieniądze, jednocześnie zapewniając sobie na jakiś czas finansowanie. Nie musiałam się o nic martwić. Reklama była emitowana na całym świecie, a ja się martwiłam, co na to powiedzą rodzice. IMG_2287 Zobaczyli ją? Sama do nich zadzwoniłam i powiedziałam, że to taki etap szlifowania języka i zdobywania niezależności finansowej. Zostawiłaś tego faceta wtedy? Nasz związek rozpadł się sam z powodu chorej zazdrości, bo ja zaczęłam dużo podróżować, poznawałam świat, czasami zatrzymywałam się gdzieś na dłużej, ale bazą był Paryż, mój kochany Paryż. Czułaś się samotna? Modelka jest samotna, bo ta praca wymaga skupienia i wielu wyrzeczeń. Miałam przyjaciółkę, też modelkę. Byłyśmy rywalkami, ale nie traktowałyśmy tego w taki sposób. W Paryżu zawsze albo ona, albo ja dostawałyśmy angaż do reklam. Ona niestety skoczyła z 8 piętra, bo nie wytrzymała presji zawodu, przerosła ją sytuacja. Do jej agencji przyjęto młodziutkie dziewczyny, ona nie chciała z nimi konkurować, chyba czuła się odrzucona. Bardzo przeżyłam jej śmierć. Nie mogłam patrzeć na reklamę z jej udziałem, która jeszcze trzy lata po jej śmierci wisiała w jednej z witryn Paryża. Wiedziałam, że ona nie żyje, a ludzie nadal ją podziwiali i kupowali krem rozświetlający, który reklamowała. O życiu innych wiemy mało, wiemy tylko to, co zostało sprzedane, nawet skłamane, żeby ładnie wyglądało. Nieraz wyrzucałam sobie, dlaczego nie miałam szans porozmawiać z nią przed tym, jak to się stało. Dlaczego? Dlaczego? Pracując jako modelka jest się w ciągłej podróży, nie widywałyśmy się często, ale ta przyjaźń między nami była silna. Chyba ze trzy miesiące jej nie widziałam i… Bardzo mnie to poruszyło, bardzo. Wtedy poczułam wielką potrzebę napisania dla niej piosenki. Zrodziło się we mnie poczucie, że to był dla mnie jedyny ratunek, aby przetrwać w tym zawodzie. Bo nie widziałam sensu dalszej takiej egzystencji, wiedząc, że moja przyjaciółka skoczyła. Chciałam wytłumaczyć ludziom, że ta praca nie pozwala człowiekowi normalnie funkcjonować, że jest tam dużo zakłamania i presji, której młoda dziewczyna czasami nie jest w stanie znieść. I to był pierwszy moment, gdy zadawałam sobie pytanie: co dalej, czy mam w tym siedzieć, bo mam z tego dobre pieniądze i jestem niezależna, czy jednak nie chcę tego robić?   Przestałaś? Potem, jak mieszkałam w Miami, zaczęła się degradacja. Tam wszyscy spędzają czas na castingach. Piękni i brązowi od słońca. Krótkie sukienki, obcasy, relaks, atmosfera wakacji, a ja zaczęłam się w tym dusić. Jak była praca, to była w jakimś sensie fascynująca, ale miałam zamkniętą buzię, nie mogłam nic od siebie dodać, tylko cały czas byłam pod sterem fotografa. Oczywiście jak fotograf był ciekawy twojej osobowości, to się robiła interesująca relacja i czułam, że w tym uczestniczę. Głównie jednak się zatracałam i gubiłam sama siebie. Pośpiech, byle jak najwięcej ciuchów sfotografować. Coraz częściej zastanawiałam się nad sensem uprawiania tego zawodu. Któregoś dnia znalazłam hotel, gdzie był fortepian. Zdarzały się momenty, że stał schowany pod pokrowcem, a czasem go nie było. Chodziłam tam codziennie. Ten fortepian stał się moim ratunkiem na życie. Pamiętam, jak pewnego wieczoru wyszłam z tego hotelu, przechodziłam przez ulicę i rozmawiając z jakąś spotkaną Polką, zobaczyłam na wózku inwalidzkim chłopca, prowadził go Polak, zagadał do mnie. Rozmawialiśmy o tym, co ja robię, ale ja zainteresowałam się chłopcem na wózku. Bardzo chciałam, żeby pokazał mi jakiś gest, zauważył mnie, zapragnęłam, żeby się uśmiechnął do mnie. Uśmiechnął się? Zagadywałam go, ale patrzył bez wyrazu, jakbym była przezroczysta. Wtedy się załamałam i pomyślałam, że jak się do mnie nie uśmiechnie, to będzie koniec świata. Tym bardziej że ten chłopak, który się nim opiekował, powiedział, że jego podopieczny ma różne fazy, jak ma ochotę to rozmawia, a jak nie, to totalnie lekceważy. Poczułam się nikim i wtedy pomyślałam, że jedyna szansa, żeby on się do mnie odezwał albo na mnie spojrzał, to gdy zagram dla niego na fortepianie. Zaprosiłam ich do hotelu na 1 piętro gdzie był fortepian. Okazało się, że ten 6-letni chłopiec od roku jest po wypadku, bez czucia w nogach, i nie odnajduje się na wózku. Poznany Polak zapytał go, czy się zgadza, abym dla niego zagrała. Nawet nie odpowiedział, ale to oznaczało, że jest mu obojętne, nie zanegował. Zagrałam dla niego, dwoiłam się i troiłam i nic, zero reakcji. Wtedy pomyślałam, że moim ostatnim ratunkiem jest moja piosenka, którą kiedyś skomponowałam dla mamy. Zawsze miałam wyrzuty sumienia, że zostawiłam wszystko w Polsce i nie wróciłam. Napisałam piosenkę, przepraszając mamę i tłumacząc moje motywy, że musiałam znaleźć swoją drogę. Wiem, że za wcześnie wyszłam z domu, że nie zdążyła mi przekazać wszystkich prawd, że wiele razy musiałam sama dochodzić do wielu z nich, ale na własne życzenie. Ta piosenka była bardzo osobista, ja wiedziałam, że on jej nie zrozumie, ale miałam nadzieję, że jak ją zaśpiewam, to coś się stanie. Zaśpiewałam i wtedy ten chłopiec spojrzał na mnie i spytał, jak się nazywam. Zrozumiałam, że wygrałam życie, że znalazłam jego sens. Postanowiłam rzucić modeling i wrócić do mojej muzyki. Chciałam, żeby wszyscy się do mnie tak uśmiechali jak to dziecko. To był mocny moment w moim życiu. Myślałam, że wszystko jest możliwe od zaraz, ale gdy wracamy do rzeczywistości, okazuje się, że tak szybko nie da się wyjść ze świata biznesu, są kontrakty, zobowiązania. Trochę to trwało, zanim się wyzwoliłam. Znowu Twoja odpowiedzialność? Tym razem złapałam się na tym, że trudno zrezygnować z zawodu, gdzie zarabia się mimo wielu niedogodności większe pieniądze. W muzyce za godzinę pracy zarabiało się przykładowo 50 jednostek, a w modelingu za taką samą godzinę 5000 jednostek. Praca modelki to non stop praca nad sobą i ogromna dyscyplina, to nie balanga. Ale nie znalazłam w tym głębi, której poszukiwałam. Moją ostatnią ostatnią pokusą był kontrakt w Nowym Jorku. Wielka kampania. I wtedy padły wieże. Wiedziałam, że z modelingiem koniec, bo to był ostateczny znak, że mam zacząć robić to, co chcę, bo inaczej zgniję od środka. Potraktowałaś to jako ostrzeżenie? Tak, ostateczne. Gorszej katastrofy nie można sobie było wyobrazić. Wróciłam do Europy i wtedy, w Paryżu, postanowiłam, że zajmę się stroną duchową, że zajmę się swoją pasją. Muzyką i teatrem. aIMG_2517 Teatrem? Miałaś wykształcenie w tym kierunku? W teatrze mogłabym mieszkać. Najpierw ciężko pracowałam, a potem wzięłam się za naukę. Miałam tę satysfakcję, że sama sobie wszystko zawdzięczam, że zapracowałam na to, żeby teraz się skupić na sobie i na nauce. Dostałam się na Cours Florent – École de formation professionnelle d’acteur, byłam też studentem w Studio des Variétés, a także w Alliance Française na zajęciach L’Atelier d’écriture. To był bardzo intensywny i twórczy okres, to było odrodzenie. Ale wciąż działałam sama. Tworzyłam sama. Dość późno zrozumiałam, jak ogromna siła leży w grupie. Zamknięte 4 ściany, nie… to nie jest dobre. Człowiek sam we własnym kącie jest zdany tylko na siebie. A czasami wystarczy spotkać się z kimś i od razu robi się raźniej na duszy. A jeśli jeszcze można razem tworzyć to jest zderzenie różnych światów, to jest kosmos. Każde spotkanie z innym człowiekiem to jest nowa energia. Życie to spotkanie z drugim człowiekiem. Tego się nauczyłam, bo właściwie gdybyśmy nie spotykali innych ludzi, nasze życie byłoby niewiele warte, to właśnie drugi człowiek powoduje, że my się uśmiechniemy. Samemu do siebie trudno się tak uśmiechać bez końca. Lekcja z chłopcem na wózku i ten podarowany uśmiech były dla mnie wygraną na loterii, wtedy zrozumiałam, że o to chodzi w tym życiu. Dla ciebie ważne są symbole? Ja myślę, że bardzo kieruję się intuicją. I odczytuję pewne wydarzenia jako znaki. Zwykle czuję od początku, co ma sens i czy się w tym sprawdzę. Wiem, czy to mój, czy nie mój świat. Oczywiście nie oznacza, to, że się nigdy nie pomyliłam. Pomyliłam. Ale człowiek uczy się na błędach. A związki? Miałaś czas na miłość? Różnie, czasem byłam sama, a czasami w związku. Modeling to zawód, w którym uprawia się związek na odległość. To trudne, jeśli ktoś chce zbudować fundamenty, żeby założyć rodzinę. Ja starałam się oddzielać strefę zawodową od prywatnej. Ogólnie byłam bardziej nastawiona na pracę, chciałam móc liczyć tylko na siebie, może to wynikało z mojej polskiej mentalności. Zawsze pasja i praca były na pierwszym miejscu. Musiałam to w sobie zaspokoić. Nie być zależnym od nikogo. Jakie to utopijne myślenie. W końcu zrozumiałam, że wszystko, co robimy na tym świecie, zależy od kogoś lub czegoś, a zwłaszcza uprawianie zawodu artysty. Jak nie ma publiczności, to nie ma artysty. Otworzyłam się na innych, zaczęłam tworzyć muzykę dla innych. Pamiętam, jak moja uczelnia zorganizowała koncert swoich studentów i zostali tam zaproszeni wydawcy, producenci. Zainteresował się mną wówczas wydawca z Dreyfus Music. Francis Dreyfus wylansował takie gwiazdy jak Jean Michel Jarre, Petrucciani, lista jest długa! Zaproponowano mi współpracę, ale ja nie miałam jeszcze konkretnego repertuaru, więc dostałam tekst, abym napisała muzykę. Z niepokojem przyjęłam to zamówienie, bo to było dla Marie-Amélie Seigner, siostry żony Polańskiego, Emmanuelle. Skoczyło mi serce i podeszłam do tej muzyki poważnie. Na szczęście się spodobała i tym sposobem wkręciłam się w ten paryski światek muzyczny. Był sukces? Marie-Amélie zaczynała dopiero śpiewać. Niestety, jej znana starsza siostra aktorka również postanowiła śpiewać i przyćmiła ją swoją sławą. Między siostrami powstał chyba mały konflikt. Znana aktorka okazała się wziętą piosenkarką. Ale ja i tak byłam bardzo zadowolona, bo nasza piosenka „Les Allées du Luxembourg’’ była nazwana perełką w albumie, a moje nazwisko widniało obok znanych francuskich gwiazd, takich jak Benjamin Biolay. Tak zaczęła się moja przygoda z muzyką i tak sobie cały czas trwa. Po Paryżu miałam jeszcze przygodę z Kostaryką. Poznałam kogoś i poleciałam tam, prosto w samą dżunglę, do raju, daleko od cywilizacji. Na początku tylko na wakacje. Okazało się jednak, że na dłużej, i jak to ja zaczęłam tam poszukiwać muzyki. Zostałam zaproszona przez zespół Editus na nagrania płyty 360 Tresesenta, później śpiewałam z nimi przed 5-tysięczną publicznością. To było megaprzeżycie. Żyłam wśród najszczęśliwszych ludzi na świecie (z tego słynie Kostaryka), wśród wód oceanu i dżungli i wtedy zapragnęłam wrócić do Europy, do Polski. Zaczęło mi brakować tego wszystkiego, co kiedyś tu zostawiłam. A najbardziej czego Ci brakowało? Pomyślałam, że od lat mam w sobie moją Poświatowską. Poetkę, kobietę, która mnie zafascynowała. Odkryłam ją podczas studiów w Paryżu dzięki Isabelle Macor, która przetłumaczyła jej wiersze na język francuski. Wtedy zapragnęłam przeczytać wszystko, co napisała Poświatowska po polsku. Zakochałam się w jej stylu pisania. Czytałam kolejne wiersze i pisałam do nich muzykę. Potem poznałam żyjącą wtedy jej matkę, spotkałam jej rodzeństwo. Poświatowska we mnie latami dojrzewała. I kiedy poczułam, że przyszedł ten czas, wróciłam w 2011 roku do Polski. Wróciłam z moją Poświatowską.   Wtedy Cię poznałam, miałam przyjemność być na Twoim koncercie domowym na Siennej. Siedziałaś na krześle przy fortepianie, miałaś wtedy jej wiersz wypisany na przedramieniu i przepięknie grałaś, czytałaś i śpiewałaś. Było nas tam jakieś 30 osób, a Ty stworzyłaś wtedy arcydzieło. Ten wieczór pamiętam do dziś. No tak, właśnie! Ty jesteś jedną z nielicznych osób, które wiedzą o skromnych początkach Poświatowskiej u mnie w domu, w małym gronie. Ale ja chciałam, żeby to wyszło z moich czterech ścian. Stworzyłam wtedy plan”A” i plan „B”. Napisałam sztukę. Spektakl „ Właśnie kocham. Poświatowska’’, w którym połączyłam wiersze, fragmenty prozy i listów Poświatowskiej. Ośmieliłam się pokazać całość Pani Krystynie Jandzie. Poprosiłam ją o opinię. Pani Janda, jak się okazało, również bardzo lubiła Poświatowską. Zaprosiła mnie ze spektaklem gościnnie do Teatru Polonia, żeby w ten sposób uczcić 80. rocznicę urodzin poetki. Wtedy uwierzyłam, że marzenia się spełniają. Zdobyłam swój szczyt, a moja Poświatowska zaistniała. A plan „B”? Teraz go realizuję. Podczas przygotowań do spektaklu nagrałam solową płytę „Właśnie kocham. Poświatowska’’. Poszłam z tymi moimi fortepianowymi kawałkami poświatowskimi do Leszka Możdżera. Powiedziałam, że moja Poświatowska jest w prostej sukience, ale marzy mi się jeszcze Poświatowska w haute couture! I tak powstały aranże owiane kosmiczną poświatą. Właśnie kończymy nagrywanie, a ja nie mogę się doczekać rezultatu. Zawsze będę Poświatowską grać, śpiewać, zawsze… obie wersje na przemian i tę teatralną i tę kosmiczną. Żyjesz życiem Poświatowskiej, muzyką, czy również miałaś czas na ułożenie sobie życia? Wiesz, życie samo się układa codziennie. Trzeba umieć się temu poddać. Ciągle się tego uczę. Wydarzyło się wiele rzeczy, dzięki którym przystanęłam. Oprócz uprawiania  pasji zaistniało we mnie życie i jeszcze udało mi się pożyć nie tylko od koncertu do koncertu. A to duże wyzwanie. Muzyka była, jest i będzie. A ja? Pytam siebie czasami słowami Poświatowskiej „czy świat umrze trochę / kiedy ja umrę’’ i natychmiast słyszę jej odpowiedź „ to tylko dzień odchodzi / teraz jest’’. I tak wczuwając się w „teraz”, nie myślę już o tym, co będzie. I tak jest lepiej, tak jest dobrze. Photo: Michał Czajka Stylist: Karolina Ciszewska Make Up&Hair: Anja Keller