DMT8 MEDIA

Lato zawitało w końcu w całej Europie. A co zawitało jeśli chodzi o scenę mody? W tym sezonie najmodniejszym kolorem jest żółty i to w każdym odcieniu jak i wzorze. Absolutnym hitem na lato są asymetryczne spódniczki. Złote guziki w każdym rozmiarze to dodatek którego nie może zabraknąć, im więcej tym lepiej. Jeśli mogę określić styl na lato 2015 to przypominać on będzie ten z tak znanego każdemu serialu Beverly Hills 90210. Siatkowe długie sukienki czy spódniczki oraz oversizowe tuniki to must have. Jeśli mamy prace biurowa bądź biznesowe spotkanie tego lata koniecznie zaopatrzmy się w ołówkową spódniczkę z dopasowana marynarka we wzory. Duże,kolorowe wzory na marynarce bedą widoczne wszędzie tego sezonu. A co z dekoltami? Podobnie jak spódniczki powinny być jak najbardziej asymetryczne. Taki dekolt doda każdej kobiecie podmuchu kobiecości. Obuwie to wysokie koturny oraz szpilki im na większym obcasie tym lepiej. Styl obuwia powrócił do Nas z lat 70. Może warto wybrać się do domu mamy i poszperać w szafie, na pewno znajdziemy coś co odpowiednio pasuje na tegoroczne lato. Która z mam nie nosiła wysokich koturn do spodni dzwonów. A co na luźniejsze wyjścia ze znajomymi do kina czy na spacer? Szorty dżinsowe z t-shirtem w rożnego rodzaju wzory bedą jak najbardziej na miejscu. Wystarczy ze nie zapominamy o kolorze żółtego i juz mamy bingo. Powodzenia dla wszystkich miłośników mody i pamiętajcie ze moda to zabawa,a trendy to wskazówki. 11721934_10205308991058955_198117716_n 11716116_10205308991458965_1589385659_n

Autor zdjęć: DMT8 MEDIA

Modelka: Agata Baran

Makijaż: BLUEBRUSH87

Projekty: Daniel Jacob Dali

Wszystko uczyło nas pokory i odporności

Z Lailą Arifuliną rozmawia Beata Albatros   Beata Albatros: Czy szkołę baletową wybrałaś świadomie, czy rodzice o tym zdecydowali? Laila Arifulina: Szkołę baletową skończyłam w Moskwie, takie mam tradycje rodzinne. Dziadek ze strony taty był tancerzem, solistą w Teatrze Maryjskim. Jego syn i żona również byli tam solistami. Wujek uczęszczał do szkoły baletowej w Moskwie, a potem był solistą w Moskiewskim Akademickim Teatrze Muzycznym im. Stanisławskiego i Niemirowicza-Danczenki, uważanego za drugi pod względem renomy po Teatrze Bolszoj. Wybór specjalistycznej szkoły przez dziecko sześcioletnie jest wynikiem jego zainteresowań. Wydawało mi się, że pociąga mnie muzyka. Uczyłam się grać na skrzypcach i pianinie, ale dopiero gdy były zajęcia z rytmiki, to czułam się szczęśliwa. Szybko okazało się, że stanie w jednym miejscu i granie na skrzypcach, a raczej męczenie tego biednego instrumentu, było dla mnie katorgą. Mama uznała, że skoro wśród najbliższych są tancerze, to może ja też mogę spróbować edukacji w szkole baletowej. Po rodzinnych konsultacjach stwierdzono, że to będzie dla mnie najlepsza droga, a miałam wszelkie warunki, żeby nią kroczyć. Jako dziesięcioletnia dziewczynka dostałam się do najsłynniejszej szkoły baletowej. Rozpoczyna się tam lekcje od czwartej klasy szkoły podstawowej, a nauka trwała aż 8 lat.
Jestem szczęśliwa, bo praca jest moją pasją jednocześnie. Ale mam znajomych, którzy nie lubią swojego zawodu, wykonują go jednak, bo nie chcą zmian i mówią, że nie umieją nic innego. Widzę, jak są sfrustrowani, jakby zniesmaczeni tym, co się dzieje dookoła. Uważam, że to biedni ludzie, bo nie mogą realizować swoich pasji – mówi Laila Arifulina, właścicielka studia baletowego w Rzeszowie.
Jestem szczęśliwa, bo praca jest moją pasją jednocześnie. Ale mam znajomych, którzy nie lubią swojego zawodu, wykonują go jednak, bo nie chcą zmian i mówią, że nie umieją nic innego. Widzę, jak są sfrustrowani, jakby zniesmaczeni tym, co się dzieje dookoła. Uważam, że to biedni ludzie, bo nie mogą realizować swoich pasji – mówi Laila Arifulina, właścicielka studia baletowego w Rzeszowie.
                          Były same sukcesy? Były i wzloty i upadki, ale też uprzedzenia, bo zawsze byłam wysoka. A w balecie ważny jest niski lub średni wzrost, z uwagi na dobór partnera. Na szczęście byłam wtedy w pierwszej szkole baletowej w Związku Radzieckim, gdzie wprowadzono taniec jazzowy. Wcześniej, w latach 70. ubiegłego wieku, było nie do pomyślenia, żeby coś współczesnego tańczyć. Wszystko było owiane tajemnicą. Wcześniej, w latach 60.-70., taniec, który pojawiał się w wykonaniu radzieckich tancerzy, raczej był tańcem estradowym, nie wiedzieliśmy, co to jest taniec jazzowy, co to jest  modern. Jednak dyrekcja szkoły stwierdziła, że możemy zacząć rozwijać się troszeczkę nowocześniej i przysłano nam nauczycielkę ze szkoły baletowej z Berlina. Ona była też choreografem i pedagogiem w Friedrichstadt Stadt Palace. W czasie zajęć przypadłam jej do gustu. Stawiała mnie centralnie i zawsze pod moim kątem prowadziła zajęcia, chyba właśnie przez to, że byłam wysoka. To mi bardzo pochlebiało, bo w jazzie i tańcach charakterystycznych bardziej się spełniałam niż w klasycznych. Odeszłaś od baletu klasycznego? Tradycję baletu klasycznego zawsze popieram i kontynuuję. W moim studiu baletowym, które założyłam w Rzeszowie w 1991 roku, największy nacisk kładę na balet klasyczny. Jest to podstawa do innych technik tanecznych i ten, kto ma bazę baletową, po prostu łatwiej radzi sobie w zasadzie we wszystkim. Jest to też wielka szkoła życia, bo ten ból, wysiłek, złość i pot trzeba później przerobić na piękno z uśmiechem na scenie. IMG_2148 IMG_5712                Ale była to twoja pasja? Taniec zawsze był moją pasją. Gdyby nie to, to nie chciałabym przechodzić tych wszystkich katuszy w szkole baletowej, zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Mieszkałam daleko od szkoły i trzeba było codziennie półtorej godziny w jedną stronę dojeżdżać. O 7 rano wyjazd, na 8.30 do szkoły, i powrót czasami też bywał dopiero o godzinie 21. Nasza szkoła była połączeniem szkoły ogólnej z baletową i muzyczną. Obowiązkowo mieliśmy zajęcia z nauki gry na fortepianie, historię tańca, historię sztuki, muzyki itd. To wszystko nas rozwijało. Musieliśmy się orientować we wszystkim, co nas otaczało. W ramach praktyk mieliśmy występy w teatrze z artystami baletu. W jakich przedstawieniach brałaś udział? Jako dziecko tańczyłam w Don Kichocie, w Śpiącej Królewnie czy w Jeziorze Łabędzim w największych moskiewskich teatrach. Czasami próby odbywały się do późnych godzin, więc bywało, że w metrze odrabiałam lekcje, jadłam, prawie tam mieszkałam. Dzieciństwa jako takiego nie miałam, bo nie było na to czasu. Nauczyłam się wtedy odporności życiowej, na pewno pokory,  współpracy z ludźmi i uczciwej rywalizacji. Nie było łatwo z powodu mojego wysokiego wzrostu, bo był problem z partnerami tancerzami, dlatego że w większości byli ode mnie niżsi. A jak stanęłam na puentach, to przerastałam ich o pół głowy. Jak wyglądają puenty? Puenty to takie specjalne baletki ze wzmocnionym czubkiem. To usztywnienie to nie drewniany klocek albo korek, lecz specyficzny klej. W baletkach tancerki stają na czubkach palców. Nie są to jednak wieczne buty, nieraz primabalerina po spektaklu musi je wyrzucić albo przerobić na baletki miękkie, bo stanie na zniszczonych puentach jest bardzo niebezpieczne. Zaczynaliśmy naukę stania na tych puentach od pierwszej klasy szkoły baletowej i wtedy nie było takich pięknych baletek jak teraz, które można zdobyć, w zasadzie z całego świata. Płytkie, głębokie, na duże lub małe podbicie, wybór jest ogromny. Kiedyś tak nie było, był jeden wzór, jedna forma. Wpychało się tam gazety, watę, żeby zmniejszyć sobie obtarcia nóg i złagodzić ból. Czasami stopy były zranione do krwi, która wychodziła nawet przez te puenty i było widać, kto jak cierpi. Ale to wszystko uczyło nas pokory i odporności, choć nie wszyscy z nas to wytrzymywali,  było ciężko. Czy uczniowie to tylko moskwianie? W naszej szkole uczyły się dzieci z różnych miast Związku Radzieckiego, ale też obcokrajowcy. Część pedagogów czy tancerzy, ci, którzy tańczą dziś na całym świecie, ukończyli właśnie szkołę baletową w Moskwie czy w Sankt Petersburgu, Permiu. To renomowane uczelnie, liczące się nie tylko w Rosji, ale też na całym świecie. Jak potoczyła się twoja kariera w Moskwie? Przez mój wzrost nie mogłam się dostać do niektórych teatrów czy zespołów, w których się widziałam. Weszłam do organizacji MosKoncert, która jednoczyła śpiewaków, akrobatów, tancerzy i konferansjerów. Z jednej strony można pomyśleć, że było to niezbyt prestiżowe, ale nauczyłam się wtedy bardzo wielu rzeczy, które teraz pomagają mi przy robieniu spektakli, widowisk, w pracy z dziećmi czy w ogóle z aktorami. Tańczyłam taniec współczesny, jazzowy i charakterystyczny, ale i balet. Mieliśmy tam dużo zadań aktorskich, a to wszystko później przełożyło się na mój rozwój. Zaczęłam być otwarta na taniec ludowy, śpiew, na formę współczesną i nowoczesną. Poznałam bardzo dużo ciekawych osób, poznałam doskonałych konferansjerów. Teraz, będąc w Polsce, nie widzę takich koncertów, w telewizji nie pokazuje się czegoś takiego, nie łączy się gatunków estradowych. A jak wiadomo, telewizja wyznacza trendy. IMG_8847 Gdzie występowałaś, skoro teatr był poza twoim zasięgiem? Tańczyłam w duecie z tancerką, która była równie wysoka jak ja. Mówiło się, że jesteśmy wizualnie podobne do zespołu Bakara, bo jedna z nas była blondynką, a druga ciemną szatynką. Miałyśmy zaszczyt tańczyć na najlepszych scenach Moskwy i Związku Radzieckiego, nawet w Teatrze Bolszoj, ponieważ nasza organizacja taneczna prezentowała bardzo wysoki poziom jak na tamte czasy. Także występowałyśmy w Pałacu Kremlowskim przed prezydentami różnych krajów, zatrudniano nas na bardzo prestiżowych imprezach. Wraz z grupą artystów wyjeżdżałam do Laosu,  Czech, Niemiec. Nawet w tych trudnych czasach do Afganistanu, gdzie było naprawdę niebezpiecznie. Przez te 10 dni, kiedy tam występowaliśmy, czasami strzelali do naszego helikoptera, raz się przestraszyliśmy, kiedy trzepnęło naszą maszyną. Wtedy już wszyscy się żegnali ze sobą, nikt nic nie powiedział, ale było widać przerażenie na twarzach, a później przez rok nawet czułam w ustach posmak metalu.  Wy tam pojechaliście, żeby umilić czas żołnierzom? Tak, przylatywaliśmy na 6 rano i tańczyliśmy na różnych scenach. Nawet trudno to było nazwać sceną, bo był tylko beton i na nim postawione ławki lub krzesła, czasami żołnierze po prostu  siedzieli na podłodze. Zdarzało się w trakcie występów, że żołnierze, a raczej jakaś jednostka specjalna, szli na zadanie, a wracało tylko parę osób z całej grupy. Słyszeliśmy wybuchy, w hotelu wyłączano nam światło ze względów bezpieczeństwa, baliśmy się. To było takie doświadczenie, które na pewno pozostawiało ślad w psychice. Bardzo było mi szkoda tych młodych chłopaków, bo tak naprawdę nie wiadomo, o co walczyli. Gdzie poznałaś swojego przyszłego męża? A to bardzo ciekawa historia. Mojego przyszłego męża poznałam na mieście, podwoziłam go taksówką. Potem poznaliśmy się jeszcze dwa razy, to było bardzo romantyczne, jakby ktoś z góry chciał nas zjednoczyć. Zaproponował mi małżeństwo na pierwszej randce. Powiedział, że miał sen, że wzięliśmy ślub kościelny i dał mi pierścionek zaręczynowy. Wtedy ślub kościelny oznaczał dla mnie coś z kosmosu. Jakiego jesteś wyznania? Jestem muzułmanką, bo Tatarzy są muzułmanami. Nie praktykuję, w domu raczej tylko podtrzymywano tradycję, ale dzięki babci wiedziałam co to jest. Dla mnie to wyznanie i proponowanie tego zamążpójścia było zaskakujące, ale w końcu w 1984 roku pobraliśmy się w Moskwie. Nasze życie nabrało innego wymiaru. Jak zaszłam w ciążę, przyjechałam do Polski, by tu urodzić dziecko, choć ciężko było dostać pozwolenie na wyjazd za granicę. Trzeba było przejść 6 gabinetów – komisje Komsomołu, biuro partyjne rejonu itd., aby podbili pieczątkę na wyjazd. Mieliśmy zeszyty z napisaną wiedzą, kiedy np. powstało NATO, kto jest I sekretarzem KC PZPR, jakie słowa powiedział Breżniew na takim zjeździe, a jakie na innym. Musieliśmy znać to wszystko na pamięć. Po prostu była masakra. A ja tylko chciałam urodzić dzieci w Polsce. Podobnie, żeby zaprosić męża do siebie, również musiałam mieć pozwolenie od władz, mimo że mąż studiował wcześniej w Moskwie. Mieszkaliście w Moskwie? Tak, do 1989 roku. Moi rodzice mają mieszkanie w centrum Moskwy, obserwowaliśmy pierestrojkę, a potem pierestrelkę. To taki czarny humor. Najpierw przebudowa, a potem strzelanie do wszystkich, żeby oczyścić teren. Pojawiały się jakieś gangi, „karczyska” na ulicach i ja wtedy pomyślałam, że nie bardzo bym chciała dostać rykoszetem i stać się przypadkową ofiarą ich utarczek. W końcu podjęliśmy z mężem decyzję o wyemigrowaniu z Rosji. Przede wszystkim robiło się to dla dzieci i już od 1989 roku jestem na stałe w Rzeszowie. IMG_1288 Jeździsz tam czasami? Oczywiście, ja przecież bardzo tęskniłam za rodziną i znajomymi, za miejscami. Miewałam nawet stany depresyjne. Postanowiłam, że muszę tam skończyć studia reżysersko-aktorskie. Chciałam mieć powód do powrotów, do spotkań z ludźmi, z rodziną. Bo ludzie tam wspaniali? Jestem częścią tych ludzi. Oni są bardzo otwarci, gościnni i chętni do pomocy, nawet nieraz zbyt mocno przekraczając prywatność. Przychodzi się do kogoś ze słodyczami, a wracając do domu często jesteś obdarowany czymś smakowitym. To taka muzułmańska tradycja i tak jest też u nas w domu. Tęskniłam za tym wszystkim bardzo. Zamieszkując w Polsce, nie wiedziałam, co mogłabym robić, nie znając tu nikogo, nie mając wsparcia ze strony rodziców i rodziny. Miałaś bardzo trudny czas na początku w Polsce. Jak sobie radziłaś bez pracy? Nie uczyłam się polskiego, ale dużo słuchałam radia, oglądałam telewizję, czytałam gazety. Ojciec mojego męża spędził 4 lata w Oświęcimiu i często mi o tym opowiadał. Żałuję bardzo, że tak niewiele rozumiałam, bo to ważne sprawy. W pewnym momencie, na szczęście, koleżanka mojego męża zaproponowała mi zorganizowanie pierwszych zajęć z baletu. Tak się zaczęła moja kariera zawodowa w Polsce. Założyłam studio baletowe w Rzeszowie, które bardzo się rozwinęło. Zaczynałam od 10 dzieci, a teraz mam 150 uczniów w kilku grupach. Nie traktuję tego tylko biznesowo, ale raczej jako miejsce, gdzie dzieci mogą się uczyć baletu i kształcić. Jesteś szczęśliwa? Jestem szczęśliwą osobą, że mogę wszystko połączyć, że jest to moja praca i pasja jednocześnie. Mam wśród znajomych kilka osób, które nie lubią swojej pracy, ale muszą ją wykonywać, bo nie chcą zmian i mówią, że nie umieją nic innego. Widzę, jak są frustrowani, jak by zniesmaczeni tym, co się dzieje dookoła. Uważam, że są to biedni ludzie, bo nie mogą realizować swoich pasji . IMG_2941  Wszystkie zajęcia prowadzisz osobiście? Jakie macie sukcesy? Od 6 lat współpracuję z Tatianą Kudyrko, którą upatrzyłam sobie w studium choreograficznym dla Polonii. Była moją asystentką, a teraz samodzielnie prowadzi grupy. Dzięki niej zespół zaczął się rozwijać w technice show dance. Mamy dwie grupy, które osiągają duże sukcesy. W zeszłym roku byliśmy z pierwszą grupą reprezentacyjną Exercis na Łotwie, na festiwalu Arabeska, gdzie zdobyliśmy 2. miejsce. W tym roku przeszliśmy eliminacje do mistrzostw świata, które odbędą się w Bukareszcie. Tam dostały się dwie grupy i solistka, którą trenowałam od początku. Występować będzie w mojej choreografii. Ale muszę dodać, że autorką choreografii dla dzieci jest również Tatiana. Jej układy zostały zauważone i docenione przez wymagających jurorów. Mamy wiele sukcesów, nasze grupy reprezentacyjne w lutym zdobyły I nagrody i Grand Prix w Dębicy. Ostatnio w Koninie na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki i Tańca zdobyliśmy Złoty i Brązowy Aplauz. Te nagrody nas bardzo podbudowały, ponieważ tam była bardzo duża konkurencja. Na festiwalu prezentowali się również tancerze z Białorusi, Ukrainy, Rosji, Bułgarii, Mołdawii. W naszej kategorii otrzymaliśmy właśnie te nagrody i liczymy na to, że dzieciaki załapią smak występów i zdobędą jeszcze niejedną nagrodę. Postawiliśmy sobie wysoko poprzeczkę, więc trzeba będzie ciężko popracować, żeby utrzymać się na wyznaczonym poziomie. Nasza grupa Exercise otrzymała zaproszenie do telewizji TVP – ABC na Petersburski Show. Co roku, już od 2001 roku, w Filharmonii Rzeszowskiej wystawiam spektakle dla dzieci i młodzieży, czasami nawet przygrywa nam orkiestra symfoniczna. W przyszłym roku odbędzie się jubileusz studia baletowego. Mam nadzieję, że uda mi się zrobić ciekawe przedstawienie, przygotowuję miłą niespodziankę dla mieszkańców naszego miasta i okolic. .Co jest najlepsze z życia dla ciebie? To, że jestem tu i teraz. Że codziennie pracuję nas sobą. Próbuję mieć kontrolę nad swoimi  myślami, czuję, co może wywoływać we mnie takie czy inne emocje i jakie powstają tego  konsekwencje. Uznaję zasadę nieobrażania się na ludzi. Próbuję rozwiązać konflikty, zanim się rozwiną. Uważam, że każdą sytuację można jakoś wytłumaczyć. Oczywiście nie jestem bez uczuć, może mnie coś drasnąć, ale nie rozpaczam wtedy i nie trzymam urazów. Ludzie czasami mają wielkie problemy, czasami błahe, nakręcają się nawzajem, często gotują się we własnym sosie, nie widząc nikogo i niczego. Wtedy warto potraktować ich łagodniej, bo może staliby się mniej spięci. Rozmową można wiele zyskać. Czasami wystarczy po prostu uśmiech.  Jakie masz marzenia? Ogólnie czuję się spełniona. Ale mam marzenia, aby zarażać innych pasją, żeby mniej myśleli o pieniądzach, a więcej o tym, by się realizować. Chciałbym podróżować, poznawać nowych ludzi. Marzę o tym, żebyśmy wszyscy byli sobie bliżsi, jak kiedyś w dawnych latach, gdy byliśmy bardziej otwarci, częściej się spotykali. Tęsknię za latami, gdy ludzie wpadali do siebie do domu tak znienacka, po prostu.

Tak zwany groch z kapustą

Czy wiecie, że najbardziej zdrowa woda to taka, która powstaje z rozmrożonego lodu? Wcale nie zachęcamy do roztapiania lodu czy śniegu. Można ją sobie samemu w domu zamrozić w zamrażalniku, a potem powoli rozmrozić. Taka woda nazywa się strukturyzowana i naturalnie występuje w owocach.

***

Czy wiecie, że sok ze świeżych owoców, który chlapniemy sobie na ubranie, łatwo usunąć, przelewając tkaniny wrzątkiem? Zbliża się czas na jagody, truskawki, czereśnie, ech, cudowne są owoce, ale tak łatwo się pobrudzić.

***

Czy wiecie, że sok z buraka wyciskanego w domu powinno się pić dopiero po jakichś dwóch godzinach? Swoją drogą, najlepszy jest z sokiem z marchewki, ale jak trzeba go pić, to po odstaniu.

***

Czy wiecie, że kurkuma jest bardzo zdrową przyprawą i działa antynowotworowo? Aby zadziałała, trzeba dosypać też trochę pieprzu do potrawy. Pamiętać należy, że jest też cudownym barwnikiem do potraw, gdy na przykład chcemy uzyskać inny kolor ryżu.

***

Czy wiecie, że lodówka nie powinna stać w kuchni obok kuchenki? Podobno w takim przypadku zwiększa się pobór prądu.

***

Czy wiecie, że koty, a raczej ich mruczenie, leczy? Ostatnio wiele się słyszy, że wibracje o wyższych częstotliwościach działają terapeutycznie w przewlekłych chorobach kości, czyli leczą osteoporozę.

***

Czy wiecie, że światło niebieskie jest szkodliwe dla oczu? Aby zapobiec szkodliwości, należy do pracy przy komputerze zakładać okulary z powłoką. Niebieskie światło atakuje nas codziennie z ekranu komputera, komórki i tabletu.

***

Czy wiecie, że ołówek nosi niesłusznie swoją nazwę? Wskazywałaby na zawartość ołowiu, a ten już od dawna jest zastępowany grafitem. Nazwa „grafitnik” byłaby chyba nie do przyjęcia, więc tak pozostało.

***

Czy wiecie, że cytryna jest naturalnym produktem zwalczającym komórki rakowe? Ponoć jest dziesięć tysięcy razy silniejsza niż chemioterapia. Wierzymy lub nie, ale warto spróbować na sobie, zanim zachorujemy. Lepiej zapobiegać niż leczyć. Cytrynę należy umyć i zamrozić – taką zamrożoną ucieramy na tarce i posypujemy nią potrawy. Smacznego i zdrowego za jednym zamachem!

***

Czy wiecie, że rajdowcy ubierają się w kilka warstw odzieży i jadą z włączonym na maksa ogrzewaniem? To po to, aby silnik się szybciej chłodził.

***

Czy wiecie, że nie doceniamy najczęściej osób, które mamy na wyciągnięcie ręki? Janusz Lewandowski nazwał to syndromem sąsiada.

***

Czy wiecie, że niektóre starsze osoby są nudne nie dlatego, że osiągnęły już sędziwy wiek? Leszek Mellibruda twierdzi, że one zawsze były nudne i nic się w nich nie zmieniło.

***

Czy wiecie, że diamenty i inne kamienie szlachetne są najlepszą lokatą i sposobem na podróżowanie ze swoim majątkiem? Rzeczywiście, taki kamień można oprawić i nosić na palcu w pięknym pierścionku, podróżować, czując się bezpiecznie – nie pozostawiamy w domu niczego, o co mogłybyśmy się martwić.

***

Czy wiecie, że każdą zmianę stereotypu zaczynamy od siebie? Tak twierdzi wiele osób, które wypróbowały to na sobie i teraz widzą, jak im się zmieniło życie.

***

Prostata

Beata Albatros Wpadła mi w ręce ulotka na temat jakiegoś leku, który leczy czy też zapobiega chorobie prostaty. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego dla facetów profilaktyka i badanie w tym zakresie to tabu, tematy wstydliwe. A przecież to bardzo ważne, aby zapobiegać, a nie leczyć. Otóż, Drogie Panie, dbajmy o swoich facetów. Mówiąc o naszych chorobach czasem wspomnijmy o tym jakże ważnym gruczole męskim. Według Wikipedii prostata to gruczoł krokowy, inaczej nazywany wdzięcznie „sterczem”, albo „nieparzystym narządem mięśniowo-gruczołowym”. Stercz zdecydowanie bardziej mi się podoba, ale faktem jest, że to część składowa męskiego układu płciowego. Według tamtej ulotki mężczyźni już od dwudziestego roku życia powinni o siebie dbać. Tak jak my chodzimy do ginekologa, tak oni powinni odwiedzać odpowiedniego lekarza. Jeśli nasz mężczyzna nie chce wykonywać samobadania, to przecież są sposoby, abyśmy zrobiły to za nich. Podstawą jest kontrola jąder – czy przypadkiem nie zwiększyły swojej zwykłej objętości, czy nie są obolałe i czy nie ma na nich wyczuwalnych guzków. Sprawdźmy, czy nasz mężczyzna nie ma problemów z oddawaniem moczu albo z inkontynencją, czyli niekontrolowanym popuszczaniem. Przecież to my najczęściej robimy pranie i możemy zauważyć co nieco. Gdy nasz mężczyzna czy ojciec zbliża się do pięćdziesiątego roku życia, koniecznie, ale to koniecznie podsuńmy mu pomysł pójścia do endokrynologa. Powinien zbadać stężenie androgenów, czyli męskich hormonów płciowych. To nie boli, bo jest badana krew. Uczmy mężczyzn dbania o siebie od wczesnej młodości, mówmy o tym, a koło sześćdziesiątego roku życia traktujmy wizytę u lekarza jak obowiązek. Podczas zwykłych badań dorzućmy oznaczenie antygenu PSA – tak mniej więcej raz w roku. Nasz zdrowy mężczyzna to nasz skarb. Aha, doczytałam się, że mężczyźni zupełnie niepotrzebnie zwlekają z operacją prostaty z obawy przed impotencją. Otóż, Drogie Panie, wcześnie zoperowana prostata nie prowadzi do impotencji. Takie ciekawe ulotki wpadają w ręce, człowiek doczyta to i owo i chce podzielić się wiedzą. Co czynię, uprzejmie zawiadamiając, że lekarz zajmujący się leczeniem i badaniem prostaty to najpierw lekarz pierwszego kontaktu, a potem urolog. Nie dopuśćmy, aby to był już chirurg-onkolog. Czytając dalej, odnalazłam ciekawe informacje na temat profilaktyki. Okazuje się, że słusznie przeszłam na dietę wegetariańską, bo problem jedzenia powinien dotyczyć całej rodziny. Zdrowy styl życia to dobrze zbilansowana dieta i jak największa aktywność fizyczna. Takie postępowanie może zahamować rozwój nowotworów, które coraz częściej dotykają nawet młodych mężczyzn pomiędzy dwudziestym a czterdziestym dziewiątym rokiem życia. Mowa tutaj również o raku jąder. Przeglądając dostępne w Internecie informacje, przekazywane przez Światową Organizację Zdrowia, trafiłam na ciekawe fakty. Otóż to niewłaściwa dieta jest główną przyczyną nowotworów, tuż po paleniu papierosów, a nie, jak wcześniej sądzono, dziedziczenie ich po przodkach. Rak jąder i prostaty rozwijać się może od pięciu do czterdziestu lat. To długi okres i zawsze jest odpowiedni moment, aby zmienić nawyki żywieniowe. Najskuteczniejszą ochroną zdrowia jest, jak widać, nasza dieta, która ma wpływ na sprawnie działający układ odpornościowy. Co tak naprawdę powinniśmy serwować naszym mężczyznom do jedzenia? Czy dbanie o ich narządy rodne to nasza sprawa? Oczywiście, Drogie Panie, tak! Czyli do dzieła i zmieniamy naszą kuchnię. Serwujemy pomidory i brokuły razem, trzeba wymyślić taką sałatkę, która zawiera oba te składniki jednocześnie, dodajemy koniecznie siemię lniane (3 łyżeczki dziennie, ponieważ zawiera kwasy Omega-3). Na śniadanie wciskamy mężulkowi całe ziarna zbóż, w ciągu dnia ma podgryzać dynię, znaczy się nasiona, albo słonecznika. Na obiad przygotowujemy mu jak najczęściej warzywa strączkowe. Zamiast tłustego mięsa i nabiału wybieramy ryż lub soję i rybę. Podawajmy im jajka, tuńczyka i cebulę. Afrodyzjaki tak się nazywają chyba nie bez powodu. Służą męskości, a najlepsze z nich to ostrygi, małże, owoce morza. Chyba trzeba być dobrze sytuowanym, bo trochę to kosztuje, ale czego się nie robi dla swojego ukochanego. Sezam, jak sama nazwa wskazuje, to wrota do bogactwa. Co najciekawsze, doczytałam, że grzyby i papaja też są niezbędnymi składnikami takiej zdrowej dla nich diety. Wszystko to za sprawą cynku, który odgrywa kluczową rolę w dojrzewaniu gruczołów płciowych, a także ich funkcjonowaniu. Cała rodzina mogłaby wiele skorzystać na takiej diecie, bo nawyki żywieniowe trzeba kształtować od dziecka. Dbajmy, aby nasi mężczyźni nie byli otyli, bo to i nie wygląda za dobrze, i nie jest zbyt zdrowe. Kawa najlepsza jest bez mleka i cukru, zdrowsze są słodziki albo miód. Sezon grillowy rozpoczęty, ale może lepiej pogotować na parze, szybsze to i mniej uciążliwie, a zaoszczędzony czas można wykorzystać na wycieczkę rowerową albo wspólny, szczęśliwy spacer. Ludzie nie doceniają tego, co sami mogą sobie dać. Przytulanie się i bycie razem sprzyja nie tylko zdrowiu, ale i trwałości związku. Podczas spaceru na przegryzkę zabierz jabłka i figi, nie zapominając o cytrynie, która jest największym źródłem witaminy C. Zęby cierpną na samą myśl, ale jaka cytryna jest zdrowa! Kolba kukurydzy zamiast tłustego żeberka i alkohol w odstawkę, czy to możliwe? Oczywiście, że tak, tylko trzeba trochę nad tym popracować. Oszczędzamy czas potrzebny na przygotowanie potraw, bo długie gotowanie wcale nie jest zalecane, a już o smażeniu nie wspomnę. Taki łosoś czy tuńczyk, a nawet śledź jest idealną alternatywą dla naszych skarbów, czyli mężczyzn. A pamiętacie, że czarna herbata jest szkodliwa? Pewnie tak, bo większość z nas zastąpiła ją zieloną – to jest ta dobra wiadomość, jaką znowu wyczytałam w Internecie. Jak już zadbamy o nową dietę, pamiętajmy, że to my jesteśmy kobietami, czyli puchem – i to wcale nie marnym – i pozwólmy się rozpieszczać.

SHAKE YOUR HEAD

SHAKE YOUR HEAD to polska marka salonów fryzjerskich o wysokim poziomie usług i dopracowanej obsłudze Klienta. W Shake Your Head stosowane są najlepsze kosmetyki, które są doskonałym uzupełnieniem wysokich umiejętności technicznych i kolorystycznych stylistów marki. Pierwszy salon powstał w 2013 roku w Warszawie przy Al. Szucha 8. Kolejny został otwarty niecały rok później w Katowicach przy ulicy Bohaterów Monte Cassino 1. Doskonali w swym fachu i doświadczeni styliści sprawili, że marka szybko pozyskała stałych Klientów i ich zaufanie. Shake Your Head to również marka aktywna podczas wielu eventów, pokazów mody i sesji zdjęciowych. SHAKE YOUR HEAD to połączenie profesjonalizmu, pasji, fantazji i doskonałej techniki, co daje grzegorz_duzy_SYHKlientom marki gwarancję zadowolenia. Czego możesz się spodziewać, przychodząc do salonu fryzjerskiego Shake Your Head? Doświadczeni styliści fryzur sprawią, że po wyjściu z naszego salonu poczujesz, że Twoje włosy doskonale wyrażają Twój charakter, Twoją osobowość i są po prostu idealne. Tworzymy fryzury, które oddają naturalne piękno i jednocześnie są integralną częścią Twojego stylu. Shake Your Head to miejsce, w którym stawiamy na profesjonalnych i doświadczonych stylistów. Każdego Klienta traktujemy indywidualnie i z ogromną uwagą.   Pierwszą wizytę zawsze poprzedza autorska Analiza Kształtu Twarzy, której autorem jest główny stylista marki, Grzegorz Duży. Po przeanalizowaniu pięciu głównych elementów: kształtu twarzy i głowy, włosa, po analizie kolorystycznej oraz psychologii ruchów, dobierana jest fryzura idealna. Styliści biorąc pod uwagę wszystkie te elementy planują fryzurę dopasowaną w każdym calu. Analiza realizowana przez zespół Shake Your Head to cenne doświadczenie, które pozwoli spojrzeć na własną fryzurę z perspektywy specjalisty. Zapraszamy na naszą stronę internetową www.shakeyourhead.pl oraz na nasz fan page na Facebooku: www.facebook.com/fan.page.ShakeYourHead.

GOOD COMPANY garden restaurant

Restauracja Good Company niedawno obchodziła swoje pierwsze urodziny, ale wywodzi się z gastronomicznej marki Baccara, która istnieje na polskim rynku od ponad 20 lat i zapewnia swoim Klientom najwyższą jakość usług, między innymi własne wyroby cukiernicze, wędliniarskie i garmażeryjne. GC_LogoPodstawoweApla_pomarancz Good Company to restauracja nowoczesna, przeznaczona przede wszystkim dla szeroko pojętego biznesu. Liczy się dla nas posiłek smaczny, ale także podany sprawnie, w niekonwencjonalny sposób. W czasie lunchu cały koncept tego miejsca opiera się na samoobsłudze. Chcemy pozostawić naszym Klientom możliwość samodzielnego skomponowania swojego dania. Każdy może na przykład podejść do WOKa, wybrać sobie warzywa, które następnie kucharz przygotuje. Jest to tak zwany „live cooking” – danie jest przygotowywane dla konkretnego Klienta, w jego obecności, na jego oczach.   W czasie kolacji oraz w weekendy, pojawiają się kelnerzy, karta menu i restauracja przekształca się w miejsce, w którym można odpocząć, zrelaksować się i bez pośpiechu cieszyć się pysznym posiłkiem. Kuchnia jest międzynarodowa. Poszczególne stacje to: – grill GoodCompanyIMG_4456 – pasta – WOK – pizza – pierogi – zupy – kuchnia polska – sushi – kuchnia lekka Nie można jednak zapomnieć o „Wyspie”, na której od samego rana przygotowywane są świeże kanapki, sałatki – których elementy również można dobierać samodzielnie, świeżo wyciskane soki, lemoniady oraz ciasta (z ciepłą szarlotką włącznie). Zawsze należy zostawić sobie trochę miejsca na ciasto, torcik, czy po prostu pyszną kawę. Nasz Coffee Bar jest do Państwa dyspozycji od samego rana. Więcej informacji można znaleźć na stronie www.goodcompanyrestaurant.pl oraz na Facebooku. Możliwa jest też wirtualna wycieczka po restauracji. Zapraszamy do Good Company w godzinach 7.00-22.00 od poniedziałku do niedzieli. Z nami, jak sama nazwa wskazuje, jesteście zawsze w dobrym towarzystwie!

Zostawić jakiś ślad mojego istnienia

  Barbara Nowak-Głogowska Rozmawiała Beata Albatros Beata Albatros: Odwiedzając Legnicę, zauważyłam twoją miłość do tego miejsca. Jesteś chyba bardzo związana z tym miastem? Barbara Nowak-Głogowska: Tak, bardzo. I nie tylko dlatego, że Legnica to piękne i historyczne miasto. Wypiękniało zwłaszcza w okresie, gdy dostaliśmy środki z Unii Europejskiej. Stało się najpiękniejszym miastem na dolnym śląsku. Zostały odrestaurowane stare kamienice, fontanny, park. Odnowiono i odrestaurowano najpiękniejszą ulicę Najświętszej Marii Panny. To jest taki deptak, po którym spacerują Legniczanie. Tam jest cały ciąg handlowy łącznie z Galerią Piastowską. W Legnicy mamy bardzo dużo kościołów (to są parafie rzymskokatolickie, grekokatolickie, jedna cerkiew prawosławna i zbory ewangelicko-augsburskie), mnóstwo zabytków, szkół. Oczywiście mamy tu Katedrę. Przez Legnicę płynie rzeka Kaczawa, która w 1977 roku trochę nabroiła, wylała i zalała Legnicę. W 2009 roku była tu nawałnica, która zniszczyła unikatowy drzewostan sprzed wojny. Tak ucierpiał Park Legnicki, który jest symbolem miasta. W latach 1944 – 1993 stacjonowały tu wojska Armii Radzieckiej, można sobie wyobrazić, co się tutaj się działo. To była druga Moskwa, zresztą „pamiątką” tego okresu jest film „Mała Moskwa”.
SAMSUNG CAMERA PICTURES
Fot. SAMSUNG CAMERA PICTURES
Pamiątką? Co to za historia? Na terenie Legnicy odbywał się festiwal piosenki radzieckiej. Zresztą ja sama brałam w takim udział. „Mała Moskwa” to wzruszająca historia zakazanej miłości w czasach, w których nawet o intymnych sprawach decydowało sowieckie imperium. Film przenosi nas do świata, w którym w jednym mieście, oddzieleni murami i zakazami, żyli Rosjanie i Polacy, którzy mimo strachu i wścibskich politruków kochali, cierpieli i mieli swoje marzenia. To było bardzo romantyczne. Jest to prawdziwa historia romansu polskiego oficera i żony jednego z sowieckich pilotów, rozgrywająca się właśnie tu, w Legnicy. Odsyłam wszystkich do obejrzenia filmu. Grób tej kobiety – Wiery Swietłowej – znajduje się na cmentarzu komunalnym w Legnicy, czasem przyjeżdżają i odwiedzają go jej dwaj synowie. „Mała Moskwa” to taki symbol tych czasów. Zabroniona była nawet miłość między dwojgiem ludzi innych narodowości. Urodziłaś się w Legnicy? Urodziłam się w Częstochowie. W latach sześćdziesiątych mój tato został oddelegowany do pracy w Zakładach Górniczych Miedzi w Lubinie. Tutaj skończyłam szkołę i wyszłam za mąż za legniczanina. Czuję się legniczanką, bo tutaj najdłużej mieszkam. Lubię to miasto. Moim ulubionym miejscem jest park. Można przysiąść i pomarzyć, poczytać książkę, pospacerować, a nawet poleżeć na kocu. Są tu fontanny, ławeczki, a nawet park francuski, przepiękna palmiarnia z ciekawymi roślinami, a nawet minizoo. Moimi magicznymi miejscami są Teatr i Galeria oraz Biblioteka Publiczna, ostatnio po remoncie, z nowoczesną czytelnią. Ale są tu też takie zapomniane zakątki, jak Zakaczawie. To zwyczajna nazwa dzielnicy naszego miasta funkcjonująca w świadomości legniczan zamiennie z nazwą Dzielnica Cudów. Dzieli nas od tego miejsca most. Jest to jedna z biedniejszych dzielnic miasta. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni, chociażby z tego powodu, że jest to droga przelotowa na Wrocław. Już powstają chodniki, kostka brukowa, elewacje. Za kilka lat może to być bardzo fajna dzielnica. Jest objęta realizacją zadań Legnickiego Budżetu Obywatelskiego. Sztuka „Ballada o Zakaczawiu” to historia „przeklętej” dzielnicy pokazana poprzez losy szajki Benka Cygana. Trzeba przyznać, że w Legnicy dzieje się wiele.
SAMSUNG CAMERA PICTURES
Fot. SAMSUNG CAMERA PICTURES
                  A co w Legnicy robi tak aktywna kobieta, jak ty? Aby opowiedzieć o mojej aktywności, chcę wspomnieć, że jestem mamą dwóch córek które są już dorosłe i babcią dwóch wnuczek: Oliwii i Neli. Po 25 latach małżeństwa mąż zostawił mnie w momencie, kiedy wymagałam opieki i miałam problemy zdrowotne. Po kilku latach poznałam swojego drugiego męża, ale niestety zmarł na raka. Poznałam go w okresie, kiedy sama zachorowałam na tę chorobę. Ta miłość pozwoliła mi przetrwać najtrudniejsze chwile i wyzdrowieć. Niestety, potem zachorował on i w dwa tygodnie straciłam ważnego człowieka w moim życiu. Na moją aktywność wpłynęło wiele zdarzeń. Musiałam poradzić sobie z załamaniem i smutkiem, z problemami zdrowotnymi. Ja swój wolny od pracy czas wykorzystywałam na swoje pasje, a one pomagały mi przetrwać. Szyłam, haftowałam. Wtedy, gdy wyzdrowiałam, czułam, że dostałam drugą szansę od losu. Postanowiłam coś po sobie zostawić, jakiś ślad mojego istnienia. W wieku 50 lat zaczęłam malować (na Uniwersytecie Trzeciego Wieku) i mam już na tym polu spore osiągnięcia. W 2013 roku zdobyłam w konkursie „Mój świat, kolory moich marzeń” organizowanym przez Starostwo Legnickie drugie miejsce. Rok później w konkursie „Mój Świat i istoty w nim najważniejsze” namalowany przeze mnie „Anioł” otrzymał wyróżnienie. W 2014 roku brałam udział w konkursie inspirowanym piosenkami Niemena, zorganizowanym przez Towarzystwo Miłośników Legnicy i MCK. Moje obrazy „Domek bez adresu” i „Stoję w oknie” zostały nagrodzone. To dla mnie wielkie wyróżnienie i satysfakcja. Miałam już kilka wystaw, ale zamierzam mieć ich jeszcze więcej. Jako studentka sekcji plastycznej LUTW prezentowałam moje prace podczas wernisaży na terenie uczelni Centrum Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego, w Bibliotece Publicznej, a ostatnio w Młodzieżowym Centrum Kultury w Legnicy. Maluję Anioły, pejzaże i martwą naturę. Szyję lalki i robię Anioły z masy. Prowadzę Kronikę LUTW, jestem w Zarządzie Uniwersytetu, działam i reprezentuję swoich studentów poza Uniwersytetem. Jestem zapraszana na sesje i podczas tych spotkań opowiadam kobietom, które zostały wykluczone społecznie i zawodowo, nie radzą sobie z traumą po chorobach, po utracie bliskiej osoby, czy niezaradnym życiowo, że jest dla nich szansa. Pomagam, kierując je do odpowiednich służb i instytucji, prosząc o pomoc i wsparcie. Swoją osobą i zaradnością pokazuję, że wszystko można, ale należy tylko chcieć wyjść z domu, zadbać o siebie i myśleć pozytywnie.
SAMSUNG CAMERA PICTURES
Fot. SAMSUNG CAMERA PICTURES
SAMSUNG CAMERA PICTURES
Fot. SAMSUNG CAMERA PICTURES
                  Czy masz marzenia, czy czujesz się już spełniona? W 2014 roku przystąpiłam do Konkursu Miss po 50ce. Spełniłam wtedy swoje marzenia, pokazałam, że warto walczyć o siebie, że można się realizować i mieć satysfakcję z tego, co się robi. Można chodzić z uśmiechniętą twarzą, podnieść kogoś na duchu, opowiedzieć o sobie, pokazać szansę. To mnie uduchowiło. Moim marzeniem, które chciałabym spełnić, jest podróż do Indii. Interesuje mnie tamta kultura, stosunki międzyludzkie. Nie tyle architektura, co mieszkający tam ludzie są obiektem moich zainteresowań. Ale również marzę o tym, żeby w Polsce poprawiła się sytuacja finansowa starszych ludzi. W innych krajach zauważam na ulicach, w restauracjach, ludzi w każdym wieku. A u nas starsi ludzie siedzą w domu. Chciałabym móc wyjść sama do kawiarni i wiedzieć, że spotkam tam kilka koleżanek w moim wieku. W Polsce singiel nie wychodzi nigdzie sam, to jest źle postrzegane. Zagranicą nie ma barier. Od jakiegoś czasu korci mnie pewien pomysł, aby ze sztuką wyjść na ulicę. Chciałabym zorganizować na ulicy, w parku, w centrum wystawy w plenerze. To jest moje marzenie i chciałabym to zrealizować. Ale również planuję swoją wystawę indywidualną w Bibliotece Publicznej w styczniu przyszłego roku. c122b832f6 100_2904                   Basiu, twoje wspomnienia z dzieciństwa są dość bolesne, jak to wpłynęło na ciebie i twoje stosunki z innymi ludźmi? Do 10 roku życia byłam pięknym i zdrowym dzieckiem, potem uległam wypadkowi. Jak miałam 13 lat, operowano mi kręgosłup i moje życie było zupełnie inne, niż pozostałych dzieci. W latach 60. bardzo odczuwałam brak tolerancji otoczenia i czułam się niekomfortowo. Chodziłam w gorsecie, nie byłam samodzielna. Mój gorset był z metalu, przecierał mi ubrania. Zapuszczałam włosy, aby ukryć swoje mankamenty i miałam nawet z tego powodu kłopoty z nauczycielką. Trudne dzieciństwo, a ja mimo to starałam się brać czynny udział w życiu społecznym. Byłam wytykana przez rówieśników, a i tak zdobywałam przebojowość, siłę. Śpiewałam nawet na Festiwalu Piosenki Radzieckiej. Mimo wszystko chciałam być lepsza, zdobywać umiejętności i być wyróżniana. Nauczyłam się tolerancji i pokory, ale i walki o siebie i swoje miejsce na ziemi. Najlepsze z życia to? Spełnianie swoich marzeń i duma z wnuczek, z córek. Umiejętność pokonywania przeciwności losu. Spadnie na cztery łapy. Budowanie nowej, lepszej rzeczywistości wbrew wszystkiemu. Zdolność do przyjmowania ciosów godnie, z pokorą. Z uśmiechem radzić sobie z problemami. Kochać. Mieć przyjaciół. Myśleć i wierzyć, że życie nas pokochało i oddawać innym mentalnie to wszystko, co się ma najlepsze – dla ich życia. Żyć tak, aby niczego nie żałować, nie wstydzić się swojego odbicia w lustrze, pomagać i być bratnią duszą dla potrzebujących. Umieć uśmiechać się do ludzi.  

I żeby wszyscy ludzie zaczęli dostrzegać piękno!

Z Hanną Kelleher rozmawia Ewa Szadyn Rześkie powietrze, przedwiośnie, wiaterek, słońce lekko prześwieca przez chmury. Jadę na wywiad do pierwszej kobiety-wójta w historii gminy Wierzbno i w historii całego powiatu węgrowskiego. Postać bardzo ciekawa, również przez swoje podobieństwo do Lucy z serialowego Rancza. Hanna co prawda powróciła do ojczyzny nie z Ameryki, a z Wielkiej Brytanii, co prawda nie urodziła się za granicą, a wyemigrowała tam, co prawda nie odnowiła rodzinnego dworu, a dwór , który wykupiła od gminy, ale tak jak Lucy na wójta kandydowała i wybory wygrała. Na miejscu spotykam się z Dorotą Anną, która uwiecznia na fotografiach nasze spotkanie. W drzwiach przepięknie odnowionego dworu wita nas sama gospodyni i oprowadza po domostwie, z pasją opowiadając o każdym zakątku swojego królestwa. Całość prezentuje się wspaniale, czuć tu historię i dawny klimat. – Angielskie zasłony szyłyśmy ręcznie z siostrą, a była to tytaniczna praca. Może nawet przeprowadzę warsztaty z szycia ręcznego dla kobiet – śmieje się pani Hania. Na poddaszu, gdzie dotarłyśmy po stromych schodkach, znajduje się nawet duża, widna pracownia krawiecka, w której urzęduje głównie siostra pani wójt, bo praca na rzecz gminy panią Kelleher pochłonęła bez reszty. Przechodzimy do dużej, ale przytulnej kuchni, zasiadamy do stołu, pani Hania częstuje kawą i herbatą. W takiej domowej atmosferze rozpoczynamy wywiad. Jak wyglądało pani dzieciństwo i dorastanie? Urodziłam się i wychowałam w Wólce w gminie Wierzbno. Tu rodzice mieli niewielkie gospodarstwo rolne. Tata przez wiele lat był sekretarzem w gminie. Mama zajmowała się domem i wychowywała piątkę dzieci. Szkołę podstawową ukończyłam tu na miejscu, a liceum w Warszawie. Do Anglii wyjechałam po maturze. Ciekawe, że oprócz dwóch córek pozostałe dzieci państwa Leszczyńskich wyjechały za granicę. Jaka była historia tej emigracji? W przypadku najstarszej siostry, która wyjechała do Stanów Zjednoczonych, był to całkowity przypadek. W latach siedemdziesiątych pracowała w warszawskim Grand Hotelu i tam trafił się jej mąż – lotnik, zmuszony z jakichś przyczyn do lądowania na Okęciu. Poznali się, pokochali i siostra poszła za mężem. Brat wyjechał do Ameryki w poszukiwaniu pracy na zaproszenie siostry i również został. Założył tam rodzinę, niestety zmarł kilka lat temu. W 1978 roku, tuż po maturze, ja z kolei wyjechałam do Anglii wraz z koleżanką. Pojechałam na wizę turystyczną i zostałam. Co kierowało panią w momencie wyjazdu do Wielkiej Brytanii? Przede wszystkim ciekawość świata, ale i brak perspektyw w Polsce tamtych czasów. Było bardzo ciężko, kartki na żywność, małe możliwości rozwijania skrzydeł. Postanowiłam więc spróbować za granicą i udało się. Jak wyglądało pani życie na emigracji w początkowej fazie? Na początku praca i zdobywanie umiejętności językowych. Jak już się zadomowiłam i poczułam, że poruszam się dość sprawnie w języku angielskim, postanowiłam skończyć studia. Skorzystałam wówczas z możliwości uzyskania stypendium i rozpoczęłam studia językowe: język rosyjski i włoski na University of Westminster, które ukończyłam z bardzo dobrym wynikiem i uzyskałam tytuł BA – Bachelor of Arts – bakalaureus nauk podstawowych. Nie było to łatwe, musiałam w studia włożyć wielką pracę. W końcu uczyłam się obcych języków w języku obcym. Następnie, z bardzo dobrymi rekomendacjami od swoich profesorów, dostałam się do prestiżowej London School of Economics and Political Science, gdzie zdobyłam tytuł magistra nauk ścisłych na kierunku politologia ze specjalizacją Polityka i Rząd Rosji. Rozumiem, że z takim wykształceniem znalezienie pracy nie nastręczyło pani trudności. Nie było żadnego problemu. Podjęłam pracę w Londynie jako tłumacz i językoznawca w różnych korporacjach. Ta praca do końca jednak mnie nie satysfakcjonowała. Chciałam pracować na własny rachunek i założyłam wydawnictwo Hannah Publishing Ltd. w Londynie, które wydawało książki w języku polskim skierowane na rynek polski. Współpracowałam również z firmą Sony Music, będąc dyrektorem do spraw eksportu produktów muzycznych tej firmy do Rosji, na Ukrainę i do krajów nadbałtyckich (wyłączając Polskę). Co zainspirowało panią do założenia wydawnictwa? Na studiach językowych korzystałam z książki „501 czasowników włoskich”. Wydawała mi się bardzo pomocną i dobrą pozycją. To było przyczynkiem do powstania w mojej głowie pomysłu wydania całego cyklu tych książek z czasownikami w różnych językach na terenie Polski. Kupiłam prawa autorskie, ukazała się tylko jedna książka z tego cyklu: „501 czasowników francuskich”. Inne pozycje, jakie wydałam, to m.in.: „Żywność. Twój cudowny lek” i „Apteka żywności”, które cieszą się popularnością do dziś. Mimo tak świetnej prosperity za granicą ciągnęło panią jednak do kraju. O tak. Powiedziałabym nawet, że mam trzy ojczyzny. Jedna to oczywiście Polska, druga – Anglia, a trzecia to kraj, który uwielbiam – Włochy. lucy5ZDJ Z ARCHIWUM HANNY KELLEHER Historia o tym, jak weszła pani w posiadanie dworu w Janówku jest bardzo ciekawa. W latach siedemdziesiątych we dworze, który był już bardzo zdewastowany, zamieszkiwała jeszcze jedna rodzina. Mieszkała tam koleżanka z mojej szkoły, która mnie kiedyś do siebie zaprosiła. Miejsce to musiało zrobić na mnie kolosalne wrażenie, które zapewne utkwiło mi głęboko w pamięci, bowiem kiedy w 1989 przeczytałam w Newsweeku artykuł o tym, że gminy w Polsce pozbywają się zabytkowych dworów, w pamięci stanął mi właśnie ten w Janówku. Potem już zadziałała wyobraźnia i uczucie, że muszę stać się jego posiadaczką. Przyjechałam do Polski, dwór okazał się kompletną ruiną, ale niestety dowiedziałam się, że został już sprzedany firmie Chevalier pana Tylusa, który do dziś prowadzi stadninę koni w Wierzbnie. Wysłałam nawet zapytanie do pana Tylusa, czy nie zechciałby dworu odstąpić, ale nie zgodził się. Przyjęłam porażkę i wróciłam do Anglii. Dwa lata później firma Chevalier zbankrutowała i okazało się, ze wcale nie była właścicielem dworu, tylko go sobie zarezerwowała. Przystąpiłam więc do przetargu, byłam jedyną chętną i tak w 1992 roku zostałam właścicielką dworu w Janówku.   ZDJ-Z-ARCHIWUM-HANNY-KELLEHER2 Dwór i jego otoczenie prezentują się przepięknie. Widać, jak wielką pracę włożyła pani w doprowadzenie go do stanu, w jakim się znajduje. To prawda. Proszę sobie wyobrazić, że te tysiące roślin, które rosną w parku (oczywiście oprócz starodrzewu), sama zasadziłam. Pędziłam po terenie z taczkami ziemi i nawozu, musiałam niejednokrotnie przyjąć klęskę w postaci wypadnięcia niektórych roślin, którym nie odpowiadało stanowisko czy gleba, ale koniec końców osiągnęłam satysfakcjonujący mnie efekt. Jestem jednak rozczarowana, że nasze prawo niedostatecznie chroni otoczenia takich zabytków. Pomimo mojej interwencji u konserwatora zabytków, właściciel sąsiedniej działki otrzymał pozwolenie na wybudowanie domu jednorodzinnego, który nie dość, że przesłania widok na dwór od południowo-zachodniej strony, to jego styl całkowicie odbiega od stylu architektonicznego dworu. Nie tylko ja, ale i niektórzy mieszkańcy Janówka z przykrością patrzymy, jak ta nowopowstała budowla rujnuje otoczenie dworu. ZDJ-Z-ARCHIWUM-HANNY-KELLEHER3 ZDJ-Z-ARCHIWUM-HANNY-KELLEHER4 ZDJ-Z-ARCHIWUM-HANNY-KELLEHER5                             Skąd wziął się pomysł na kandydowanie na wójta? Do kandydowania już w poprzedniej kadencji namawiali mnie znajomi, którzy wierzyli, że ze swoją wiedzą i doświadczeniem mogę wiele zmienić w tej gminie i że jako osoba stąd mam duże szanse. Wtedy się nie zgodziłam, ale w tych wyborach wystartowałam i w drugiej turze zwyciężyłam. lucy ZDJ Z ARCHIWUM HANNY KELLEHER Jak pani myśli, co doprowadziło do wygranej ? Wydaje mi się, że duże zaangażowanie z mojej strony, ale również ze strony członków mojego komitetu wyborczego. Kampanię wyborczą rozpoczęłam już półtora miesiąca przed wyborami. Byłam w każdej wiosce, może nie w każdym domu, ale w wielu, i rozmawiałam z ludźmi, poznawałam ich potrzeby i oczekiwania, przedstawiałam mój punkt widzenia. Moje ulotki dotarły do każdego domu. Czy zamierza pani postawić na fundusze Unii Europejskiej, aby umożliwić rozwój gminy? Tak, ale to dopiero w przyszłym roku. Zamierzam wykorzystać możliwości, jakie daje nasza Lokalna Grupa Działania (LGD) – Stowarzyszenie Bądźmy Razem, która powstała niedawno na terenie naszego powiatu. Powstaną projekty w ramach PROW – remont i przystosowanie świetlic wiejskich. W samym Wierzbnie chciałabym doprowadzić do założenia Domu Kultury z biblioteką w przejętym przez gminę budynku po komisariacie policji. Aby budować więź między mieszkańcami, należy rozpocząć od takiego właśnie miejsca, które tętniłoby życiem do późnych godzin wieczornych. Wiem, że gmina ma kłopoty finansowe. Skąd zdobędzie pani wkład potrzebny na dofinansowanie? Zamierzam wkrótce rozpocząć prace nad przeprowadzeniem koniecznych reform, tak aby w następnych latach w budżecie gminy wygospodarować jakieś środki własne na wkład potrzebny do uzyskania dofinansowania koniecznego do przeprowadzenia tak bardzo nam potrzebnych zadań inwestycyjnych. Chciałabym również jak najszybciej utworzyć fundację wspierającą rozwój kultury i oświaty w gminie Wierzbno i szukać na ten cel dotacji z prywatnych źródeł. Gminy nie stać też na stworzenie stanowiska dla specjalisty zajmującego się projektami unijnymi, ale mam nadzieję, że zaprawieni w boju koledzy wójtowie z naszego powiatu podpowiedzą mi to i owo. Rolę Fabian z serialowego Rancza pełnić będą podnajęte firmy (śmieje się). Jaki jest pani stosunek do zbieżności pani sytuacji życiowej z historią Lucy z Rancza? Dostała pani nawet taki pseudonim. Powiem tak: zazwyczaj scenariusze do filmów pochodzą z życia. W moim przypadku to tak jakby scenariusz filmu urzeczywistnił się w życiu. Mówiąc szczerze, chciałabym wykorzystać to podobieństwo, jak również fakt, że jestem pierwszą kobietą-wójtem w historii całego powiatu, z korzyścią dla gminy. Nasz region jest bardzo atrakcyjny turystycznie, chodzi mi o niedaleką Dolinę Liwca i przynależność do Krainy Mistrza Twardowskiego. Filmowe zbieżności mają szansę przyciągnąć do nas więcej turystów. lucy2ZDJ Z ARCHIWUM HANNY KELLEHER Bardzo proszę opowiedzieć o swoich marzeniach. Marzenia… Mam ich wiele. Przede wszystkim, tak dla siebie, chciałabym zrobić dyplom w dziedzinie malarstwa. Na razie kopiuję obrazy, ale mam nadzieję, że będę tworzyć również swoje prace. Malarstwo przynosi mi wielką przyjemność i wyciszenie. Jestem pasjonatką Włoch, uwielbiam jeździć do tego kraju, kocham urok małych włoskich miasteczek, otwartość i gościnność ludzi. Tam każdy kamień ma swoją historię, architektura jest wspaniała, widoki przepiękne. Moją pasją jest również Cesarstwo Rzymskie. Żeby poczuć jego klimat, trzeba koniecznie pomieszkać w Rzymie. Marzę o co najmniej rocznym pobycie w Wiecznym Mieście. Jednak moje największe marzenie to poprawa jakości życia w gminie Wierzbno, a także polepszenie dróg i infrastruktury. Cudownie byłoby mieć u siebie halę sportową z prawdziwego zdarzenia, basen. Takie rzeczy zatrzymują ludzi na miejscu.   Co pani sądzi o projekcie „Miss po 50ce”? Bardzo popieram. Nie widzę przeszkód, aby nadać tytuł „miss” osobie dojrzałej. Trzeba łamać stereotypy, nie żyjemy w czasach, kiedy kobieta po 50. jest babuleńką. Sama zachęcam kobiety do brania udziału w tym konkursie. To nie konkurs piękności, a indywidualności, a kobieta 50+ dopiero rozwija skrzydła. Czy chciałaby pani podzielić się z naszymi czytelnikami przesłaniem, którym kieruje się pani w życiu? Bardzo chętnie. Chciałabym, aby ludzie nauczyli się widzieć piękno. Poczucie piękna i miłość do tego, co piękne, zmienia człowieka. Wydaje mi się, że ludzie wrażliwi na piękno nie mogą być źli. Piękno uszlachetnia człowieka, czyni go otwartym na innych i wpływa na pozytywne myślenie. Takimi ludźmi chciałabym się otaczać i z takimi ludźmi chciałabym pracować, bo z nimi można zmieniać świat na lepsze. Bardzo dziękujemy za gościnę i miłą rozmowę. Życzymy pani powodzenia w rządzeniu gminą.

KAŻDA ORGANIZACJA MUSI POKRYĆ CZYNSZ

Z Aleksandrą Kieres rozmawia Katarzyna Czajka Katarzyna Czajka: Olu, znana jesteś ze swojej działalności charytatywnej, społecznej. Jaka jest różnica między działalnością charytatywną a społeczną?  Aleksandra Kieres: Działalność społeczna pojmowana jest jako forma aktywności zmierzająca do realizacji cenionych wartości społecznych, w tym świadczenie pomocy innym. Natomiast charytatywność to działanie w sposób bezinteresowny, dobroczynny, filantropijny. Inaczej mówiąc bez wynagrodzenia. Uważasz, że powinno się je pobierać? Taki prezes fundacji czy współpracownicy powinni być wynagradzani? Jeżeli chcemy wykonywać coś dobrze, należy w pełni się w to zaangażować. Natomiast to całkowite zaangażowanie wymaga ogromnej pracy i czasu, który trzeba temu wszystkiemu poświęcić. Z doskoku nie można oczekiwać zbyt wiele dobrych efektów. Praca w fundacji czy w ogóle w organizacji pożytku publicznego na rzecz społeczeństwa wymaga poświecenia niejednokrotnie tak naprawdę nawet 24 godziny na dobę. Powinna to być praca wynagradzana, bo przecież każdy człowiek ma swoje potrzeby, musi coś jeść, gdzieś mieszkać. Każda organizacja musi zapłacić czynsz, zakupić sprzęt, oprogramowanie i pokryć koszty administracyjne, wypłacić wynagrodzenia swoim pracownikom itp. Są to koszty niezbędne do prowadzenia każdego rodzaju działalności. Niestety istnieje ogólne dziwne przekonanie, że w trzecim sektorze koszty te powinny być pokrywane przez zarząd z własnej kieszeni. A fundacja, której jesteś prezesem, czym się zajmuje? Fundacja swoją opieką otacza ofiary wypadków komunikacyjnych, u których powstała niepełnosprawność. Jest to wstrząs zmieniający całe życie. Pojawia się wtedy poczucie zagrożenia, a zarazem bezradność wobec zaistniałej sytuacji zdrowotnej. Nasza fundacja skoncentrowała się na sumarycznej rehabilitacji powypadkowej, mającej na celu zwiększenie szans osób niepełnosprawnych na możliwie niezależne, samodzielne, aktywne życie. W swojej pracy realizujemy program mający na celu przeciwdziałanie wykluczeniu społecznemu poprzez działania z zakresu z zakresu zdrowia, kultury i wypoczynku, w tym organizację uczestnictwa beneficjentów fundacji w życiu publicznym, społecznym, kulturalnym, artystycznym, sportowym oraz rekreacji i turystyce. Ponadto w ramach swojej działalności w zakresie pomocy społecznej przeważającą część zgromadzonych środków (w tym na indywidualnych subkontach podopiecznych) fundacja przeznacza na dofinansowanie środków pomocowych dla swoich podopiecznych, a więc związane z przeprowadzeniem operacji, zabiegów, leczenia, rehabilitacji, zakupem lekarstw i sprzętu medycznego, rozwojem intelektualnym, psychicznym i fizycznym, zaleconych przez kompetentne w tym zakresie osoby (lekarz, psycholog, terapeuta, instruktor, rehabilitant itp.). Jak to wygląda? Macie swoich podopiecznych w całej Polsce? Terenem działania Fundacji „Nadzieja” Osób Poszkodowanych w Wypadkach Drogowych jest obszar całego kraju, a podopiecznymi są osoby niepełnosprawne mieszkające w różnych miejscach w Polsce. W większości w małych miasteczkach i wsiach. Mieszkające bardzo często w otoczeniu z ogromnymi barierami architektonicznymi, np. w mieszkaniu na 4 piętrze w bloku bez windy. Z tego względu jednym z celów fundacji jest integracja i aktywność grupy społecznej, na rzecz której działa. Dzięki otrzymywanym nawiązkom fundacja miała możliwość organizowania cyklicznych wyjazdów podopiecznych na turnusy wypoczynkowo-rehabilitacyjne. Przez kilka lat mogliśmy realizować program grupowej rehabilitacji pourazowej. Obok zorganizowanego wypoczynku, zabiegów leczniczych ordynowanych przez lekarza ośrodka prowadzony był program integracyjno-adaptacyjny z wsparciem psychologicznym w zakresie funkcjonowania osobowościowego, emocjonalnego, społecznego i intelektualnego. Miało to za zadanie poszerzenie spojrzenia na pewne sytuacje wzbogacające o inne sposoby rozwiązywania problemów, znalezienia odpowiednich sposobów zaradzenia w trudnych sytuacjach oraz nauki adekwatnych sposobów reagowanie na nie. Program połączony był z zajęciami turystycznymi, sportowymi, rekreacyjnymi i kulturalnymi. Dla wielu nasze turnusy stanowiły jedyną możliwość wyjazdu poza miejsce zamieszkania, stąd wielkie oczekiwanie na następny rok. Ile osób z Wami wyjeżdżało? To było uzależnione od pozyskanych funduszy. Na ostatni pojechało 30 osób niepełnosprawnych i tylu samo opiekunów plus wolontariusze z fundacji. Udział opiekunów jest niezbędny ze względu na stopień upośledzenia większości podopiecznych. Są to osoby, które w wyniku poważnych wypadków drogowych nie są w stanie samodzielnie egzystować. W swej działalności nasza fundacja tak jak większość organizacji pozarządowych korzysta z pomocy wolontariuszy. Są to osoby będące przedstawicielami różnych grup zawodowych, w tym korzystamy z pomocy psychoterapeutów-wolontariuszy oraz pracy prawników Pro Publico Bono. W organizowanych turnusach potrzebowaliśmy również wolontariuszy, którzy służyli swoją siłą fizyczną na przykład przy wniesieniu niepełnosprawnych do autokaru i pokonywaniu występujących na każdym kroku barier architektonicznych. Dzięki czemu mogliśmy być wszędzie tam, gdzie w pojedynkę nikt nie byłby w stanie dotrzeć.  A dlaczego mówisz, że ostatni jaki się odbył?  Ostatni organizowany przez nas turnus odbył się w 2011 roku. Dziś nie mamy funduszy do dalszej realizacji tego programu. Tak jak wspominałam, kiedyś korzystaliśmy z przywileju otrzymywania zasądzonych od skazanych za przestępstwa drogowe nawiązek sądowych, z których finansowaliśmy między innymi wyjazdy dla podopiecznych. W styczniu 2012 roku weszła w życie ustawa zmieniająca te przepisy. Zasadnicza zmiana polegała na tym, że nawiązki sądowe i świadczenia pieniężne nie są już orzekane przez sąd na rzecz organizacji wpisanych na listę prowadzoną przez ministra sprawiedliwości (MS), ale na rzecz utworzonego państwowego funduszu celowego, tj. Funduszu Pomocy Pokrzywdzonym oraz Pomocy Postpenitencjarnej. Obecnie dotacje z funduszu rozdzielane są centralnie pomiędzy kilkanaście wybranych organizacji pozarządowych upoważnionych do udzielania wsparcia i pomocy ofiarom przestępstw ogólnie. Jak zatem fundacja pozyskuje finansowanie? Nasza fundacja jako organizacja pożytku publicznego realizuje swoje zadania, bazując przede wszystkim na przychodach z odpisu 1% podatku oraz darowiznach. Wykorzystujemy przy tym zaangażowanie wolontariuszy współpracujących z fundacją. Jednak wydatki w obszarze naszej działalności są tak wielkie, że mimo iż znajdujemy się w pierwszej setce największych OPP, to aktywa, którymi możemy rozporządzać, są małą kropelką w morzu potrzeb. Macie odziały w całej Polsce? Na terenie całego kraju i poza granicami działają nasi przedstawiciele. Oczywiście w formie wolontariatu. Kierownictwo fundacji postawiło sobie za cel budowanie pozytywnych relacji strukturalnych (tworzenie tzw. siatki wolontarystycznej) i kształtowanie wśród osób działających postaw odpowiedzialności, empatii i otwartości poprzez zachęcanie ich do podejmowania społecznie odpowiedzialnych działań, w tym realizowanie programów autorskich, służącym społecznościom, w których żyją. W większości przypadków, ale nie tylko, są to osoby, które mają w swojej rodzinie lub wśród swoich znajomych osoby poszkodowane w wypadkach. W naszych szeregach pracują także ludzie, którzy są po prostu wrażliwi na krzywdę ludzką, chcą pomóc, chcą czuć się potrzebni. A swoją serdecznością, życzliwością i pogodą ducha oraz ogromnym entuzjazmem sprawiają, że osoby niepełnosprawne odzyskują radość i wiarę w życie. Co robi wasz wolontariusz? Jakie macie wymagania wobec tych osób? Wolontariuszem może zostać każdy. Bez względu na to, czy jest z wykształcenia lekarzem, psychologiem, prawnikiem, czy osobą, która chce poświęcić swój czas na rzecz potrzebujących. Każdy może pomóc na swój sposób i swoje możliwości. Wśród podopiecznych mamy wiele osób, które potrzebują po prostu towarzystwa, rozmowy, ale też pomocy przy zrobieniu zakupów czy wyjściu z domu. Dużo osób niepełnosprawnych po wypadku mieszka samotnie? W większości wśród naszych podopiecznych są osoby (w tym dzieci), które mają swoje rodziny, ale są również i te, które ze szpitala musiały trafić do hospicjum, a później do ośrodka pomocy społecznej (OPS). Obecnie wiele osób mieszka samotnie, a w przypadku nagłej sytuacji życiowej, jaką jest wypadek, świat tych ludzi może się całkowicie zawalić. Osoby będące w pełni sił, ze wspaniałymi perspektywami na przyszłość, stają się nikomu niepotrzebne. I właśnie wtedy przychodzimy z pomocą i wsparciem. Jednym z przykładów może być nasza podopieczna, którą w wieku 43 lat potrącił samochód. Nie miała rodziny ani nikogo bliskiego, kto mógłby się nią zaopiekować. Po wypadku straciła również wynajmowane mieszkanie. W ciężkim stanie (funkcjonowała tylko głowa i prawa ręka) ze szpitala przewieziono ją do hospicjum bez zaplecza rehabilitacyjnego. Po naszej interwencji dziewczyna została przeniesiona do OPS, a następnie dzięki zaaplikowanej intensywnej rehabilitacji stanęła na nogi. To daje mi największą satysfakcję i siłę do dalszego działania. Skąd ty sama czerpiesz siłę? Właśnie z takich sytuacji jak ta, którą przed chwilą opowiedziałam, i z uśmiechu, i z pełnych wdzięczności i nadziei spojrzeń tych ludzi. Z tego, że „gołym okiem” widać, jak zdrowieją. Uwielbiałam jeździć na turnusy z naszymi podopiecznymi, a teraz w miarę możliwości jeżdżę do nich. Kiedyś ktoś o nas powiedział, że wyglądamy jak rodzina. I to jest prawda – jesteśmy jedną wielką rodziną. W naszych spotkaniach każdy każdemu dawał siłę do dalszej pracy nad sobą. Nawzajem stawiane były cele do osiągnięcia do następnego spotkania w następnym roku. I to właśnie jest piękne! Ilu masz w tej chwili podopiecznych? Udzielonej pomocy nie liczymy na ilość tylko na uzyskane rezultaty. Nadmiar potrzeb i ograniczone możliwości działania mogą prowadzić do zniechęcenia. Ale właśnie wtedy ważna jest świadomość, że ostatecznie jesteśmy jedynie narzędziem. Kiedyś ktoś ładnie powiedział: Jeśli pomożesz w swym życiu choć jednej osobie – Twój cel zostanie osiągnięty”. Przy głównej stronie internetowej fundacji prowadzimy strony indywidualne naszych podopiecznych, gdzie oprócz podstawowych informacji osobowych i kilku ważnych wiadomości podany jest osobisty numer bankowy subkonta prowadzonego dla każdej osoby oddzielnie. Jak można zauważyć, potrzebujących, których nasza fundacja otacza swoją opieką, jest bardzo dużo, a nawet więcej, ponieważ nie wszyscy chcą upubliczniać swój wizerunek. W tym miejscu warto wspomnieć o tym, iż przez 12 lat informacje o istnieniu i formach działalności naszej fundacji rozprzestrzeniały się i nadal rozprzestrzeniają tzw. drogą plotkową. Uważam to za największy dowód uznania dla naszej pracy. Jak już wspominałam, przyczyniając się do zwiększania społecznych motywacji do działań na rzecz innych, korzystamy z pracy wolontariuszy. Poprzez rozwiązania umożliwiające wkomponowanie wolontariatu w aktywność organizacji nasi podopieczni, ich znajomi czy rodziny aktywnie włączają się w zbiórki pieniężne we wspólnie organizowanych rożnego rodzaju akcjach i kampaniach społecznych. Jesteśmy otwarci  i służymy swoim wsparciem wszelkim koncepcjom i działaniom pomocowym. Dla przykładu mogę tu podać inicjatywę ośmiu żołnierzy Formozy – przyjaciół jednego z naszych podopiecznych (byłego komandosa), którzy kajakami opłynęli wyspę Bornholm. Ta bezprecedensowa wyprawa miała za zadanie zwrócić uwagę na los ofiar wypadków komunikacyjnych, jak również pozwoliła komandosom pozyskać finansowe wsparcie na powrót ich kolegi do zdrowia. Niedawno uczestniczyliśmy w zorganizowanym wspaniałym koncercie charytatywnym, z którego dochód został przeznaczony na wsparcie zakupu protezy reki dla innego podopiecznego. Takie działania są zawsze potrzebne i przynoszą wzajemną korzyść oraz obopólny sukces. Wróćmy zatem do finansów. Ile procent z uzbieranych pieniędzy przeznaczacie na sprawy administracyjne, a ile na rehabilitację podopiecznych? Każdy z naszych podopiecznych posiada odrębny numer bankowy prowadzonych oddzielnie dla każdego poszkodowanego subkont. Nie ma wiec możliwości pomyłki co do przeznaczenia wpłaconej na indywidualne potrzeby chorego darowizny. Fundacja nie pobiera żadnej prowizji od wpłacanych kwot. Środki finansowe na nieodzowne koszty funkcjonowania fundacji, w tym sprawy administracyjne czy prowizje bankowe, pozyskujemy z innych źródeł. Dzięki specjalnej aplikacji udostępnionej naszej fundacji przez sponsora strony internetowej nasi podopieczni mają możliwość sprawdzenia prawidłowości wszystkich operacji finansowych wykonanych na ich subkoncie. Nie odnosisz wrażenia, że fundacje są niedocenianie przez społeczeństwo? Przykre, ale niestety prawdziwe. Nagłaśniane przez media nieprawidłowości w działalności nielicznych organizacji mają wpływ na ogólny wizerunek całego trzeciego sektora. Stąd tak duża podejrzliwość i niski procent zaufania społeczeństwa. Przekonanie, że tylko promowane w mediach fundacje zasługują na zaufanie, można chociażby zaobserwować w sprawozdaniach statystycznych, które wskazują, że zaledwie 50 organizacji zgromadziło łącznie ponad połowę całej kwoty z tytułu odpisów 1% podatku, przy ponad 7 tys. do tego uprawnionych OPP. Co Cię skłoniło do powołania tej, a nie innej fundacji? W swojej karierze zawodowej pracowałam 18 lat z kredą przy tablicy, ale i też przez 17 lat prowadziłam salon sukien ślubnych, do którego po zakupy przychodzili między innymi rodzice moich byłych uczennic. I tu muszę wyjaśnić, że na naszym terenie jest tradycja pochówku zmarłych młodych i niezamężnych dziewcząt w sukni ślubnej. A jak wiadomo, przeważającą część przedwcześnie zmarłych młodych ludzi stanowią ofiary wypadków drogowych. Swoich uczniów zawsze uważałam za moje dzieci, więc słysząc te tragiczne wieści, sama cierpiałam i pomagałam, by choć w części ulżyć w bólu innym. Często rezygnowałam z pobierania należnej mi marży za sprzedany towar. Służyłam pomocą w załatwianiu spraw urzędowych i każdej możliwej innej kwestii. Po kilku latach takiej nieformalnej charytatywnej działalności, w 2003 roku zainicjowałam powstanie Fundacji „Nadzieja” Osób Poszkodowanych w Wypadkach Drogowych, która zaledwie po roku swojej prężnej oficjalnej działalności otrzymała status Organizacji Pożytku Publicznego. Jesteś jedynym fundatorem? Nasza Fundacja została założona bez jakiegokolwiek kapitału czy zapewnionego sponsoringu. Fundamentem była tylko, a może aż, głęboko zakorzeniona empatia. Osobiście jestem inicjatorką, natomiast osób, dzięki którym fundacja została powołana do życia i może realizować zamierzone cele, jest niemało. Działalność ogólnopolskiej fundacji wymaga dużego nakładu pracy i czasu. W pojedynkę nikt nie byłby w stanie temu sprostać. Właśnie dzięki takim ludziom, którzy bezinteresownie angażują swoją wiedzę, doświadczenie i czas, świat wielu osób zmienia kolory, a życie staje się lepsze. Masz czas na życie prywatne? Czy Twoje życie prywatne to jest ciągła praca na rzecz innych? Właściwie moje życie już od dziecka toczy się wokół pracy społecznej. Po prostu jestem szczęśliwa, widząc szczęście innych i to właśnie daje mi energię do życia. Mam szczęście, że moja rodzina wspiera moje działania, dzięki czemu nie muszę oddzielać życia prywatnego od tego, co kocham robić. Ostatnio byłaś nagradzana w konkursach i plebiscytach.  Tak, bardzo trudno jest mi opisać słowami tę siłę pozytywnych emocji, jaka towarzyszyła mi podczas niedawnych wydarzeń. Miło jest wiedzieć, że moja praca jest doceniana nie tylko przez beneficjentów, ale także zauważana i wyróżniana. Otrzymane rekomendacje Krajowej Rady Działalności Pożytku do zasiadania w ławach Europejskiego Komitetu Ekonomiczno-Społecznego w Brukseli oraz uzyskanie II miejsca w plebiscycie Ziemi Kaliskiej o tytuł „Człowiek Roku 2014” są dla mnie ogromnym zaszczytem, szczególnym wyróżnieniem i uznaniem mojej dotychczasowej pracy na rzecz pożytku publicznego. Bardzo cieszę się też z uznania na gruncie lokalnym (m.in. otrzymana Nagroda Prezydenta Miasta Ostrowa Wielkopolskiego i znalezienie się w nielicznej grupie Liderów Życia Społecznego Powiatu Ostrowskiego). Ponadto uzyskanie zaszczytnego tytułu „Miss Organizacji po 50ce 2014” jest uhonorowaniem mojej wiedzy menedżerskiej i zdobytego w tym kierunku doświadczenia. Takie sytuacje dają mi poczucie wartości i napędzają do dalszego działania. LOGO Nadzieja  

Poznaj Poznań, Michał Czajka fotografia

Michał Czajka niedawno przeprowadził się z Warszawy do Poznania. Zdjęcia robił już w różnych zakątkach świata, dziś pokaże okiem swojego obiektywu Poznań, miasto, z którym w jakiś sposób się identyfikuje i wie jak rozwinąć tu skrzydła. Chociaż jak sam twierdzi, mógłby mieszkać gdziekolwiek indziej, przecież przekaz jego prac jest taki sam z Warszawy, Poznania czy Nowego Jorku, to… IMG_6501 IMG_6510 MCZ_4042 MCZ_4047MCZ_4066MCZ_4076MCZ_4091MCZ_4080MCZ_4086MCZ_4053MCZ_4059 www.michalczajka.pl