Nic się nie dzieje bez przyczyny

Rozmowa z Magdaleną Woźniak – Właściwe delegowanie kompetencji polega na dopasowaniu zakresu obowiązków do predyspozycji, a zarazem do pasji, jaka drzemie w sercu. Kto lubi to, co robi, nie przepracuje ani jednego dnia, jak powiedział Konfucjusz. Dlatego otworzyłam własne studio aranżacji wnętrz i zaczęłam angażować się w świat sztuki – mówi Magdalena Woźniak, właścicielka portalu sztuki Art Imperium. Czy z domu wyniosłaś wzorce, które doprowadziły cię do zajmowania się sztuką? W rodzinnym domu nie miałam w tej kwestii dobrych wzorców. Rodzice często chodzili do operetki, ale ze sztuką byli na bakier, tak jak i moje starsze siostry, które interesowały się przede wszystkim sportem. Obrazki z dzieciństwa, które pamiętam, to tandetna reprodukcja martwej natury w salonie i malowane talerze z Włocławka powieszone w kuchni. Jedyny obraz olejny, który mama dostała w prezencie od autora, wisiał u mnie w pokoju… W tamtych czasach jedną z popularnych pasji było kolekcjonowanie przeróżnych rzeczy: pocztówek (dzięki nim poznałam, m.in., cudowne portrety dzieci Wyspiańskiego) znaczków pocztowych (w tym z obrazami Matejki) i rysunki satyryczne wycinane z różnych gazet. Moja mamusia jest skarbem, który szczególnie w czasach PRL-u był bezcenny. Robiła na drutach, szydełku i szyła, zatem od dziecka projektowałam sobie ubrania oraz dodatki do nich, pobudzając kreatywne myślenie. Jak to się stało, że zainteresowała cię sztuka? Moja przygoda ze sztuką i kulturą weszła na wyższy poziom emocjonalny, kiedy miałam kilkanaście lat. W gronie przyjaciół wspólnie czytaliśmy książki, m.in. biografie artystów, oglądaliśmy filmy, przeglądaliśmy albumy, słuchaliśmy muzyki, tworząc kameralną grupę dyskusyjną. Wtedy uwiódł mnie surrealizm Dalego i impresjonizm Moneta… Dzięki „Fantastyce” rozkochałam się także w Siudmaku. Wtedy też rozpoczęła się moja przygoda z aranżacją wnętrz. Choć w tamtym czasie tak bym tego nie nazwała – to jednak mój pokój systematycznie zmieniał oblicze. Kiedyś zdobyłam czarną tkaninę, którą zawiesiłam na oknie, tworząc bufiasty lambrekin i dwa bryty zwisające po bokach. Całość udekorowałam ususzonymi czerwonymi różami. Aby był jeszcze jakiś punkt odniesienia, obiłam tym materiałem również drzwi… Miewałam różne pomysły, które niekoniecznie znajdowały zrozumienie u moich bliskich (śmiech). Jaka była twoja droga zawodowa? Jak szybko zaczęła się ona wiązać ze sztuką? Przez wiele lat moja miłość do sztuki ograniczała się do czytania i oglądania – zwiedzania galerii i muzeów, a życie zawodowe skupiało się na kolejnych korporacjach, gdzie trudno było znaleźć amatorów sztuk wizualnych. W jednej firmie pracowałam nie dłużej niż dwa, trzy lata – dopóty, dopóki mogłam się rozwijać lub aspirować do awansu. Gdy napotykałam opór, szukałam lepszej pracy, dającej nowe wyzwania i możliwości. I tak doszłam, w pewnym sensie, na szczyt. Często dążymy do czegoś, a jak to osiągamy, to zastanawiamy się – po co? Niestety praca w korporacjach była dla mnie wypalająca. Szczególnie, że jako młoda, ambitna i do tego atrakcyjna dziewczyna wylądowałam w gronie „starych wyjadaczy”, dla których praca to nie był projekt do zrealizowania tylko walka o przetrwanie. Kosztowało mnie to wiele zdrowia i cały stres rekompensowałam sobie w chwilach wolnych – weekend w Krakowie, Londynie, Paryżu… Rejs tu, rejs tam… Jednak te wszystkie przyjemności nie były w stanie zaprowadzić harmonii w moim życiu. Odchodząc z korporacji nie byłam w dobrej formie. Wierząc w siebie, jednocześnie mocno zwątpiłam w ludzi – w ich pozytywne intencje, w dobro… Nigdy nie widziałam cię w złym humorze, zawsze jesteś uśmiechnięta. Jak to robisz? Pozytywne nastawienie się do świata trochę u mnie trwało. To jest proces. Aby zrozumieć, a potem stosować w życiu i pielęgnować własne nastawienie do tego, co nas otacza, co nas spotyka każdego dnia. A ponieważ jaką energię wysyłamy światu, taka do nas wraca, postanowiłam uśmiechem, życzliwością i pozytywnymi intencjami budować nowe życie. Staram się być po prostu dobrym człowiekiem. Jak osiągasz ten spokój? Spokój ducha daje mi też wiara, że nic nie dzieje się bez przyczyny i wszystko, co nas spotyka, dzieje się dla naszego dobra, tylko nie zawsze od razu to rozumiemy. Bywa tak, że uparcie podążamy w niewłaściwym kierunku i wtedy potrzebujemy silnego impulsu z zewnątrz, aby się zatrzymać i zastanowić… Zatem warto być również osobą otwartą na te sygnały i elastyczną. Ja się staram. Ważne jest, aby lubić swoją pracę? Właściwe delegowanie kompetencji polega na dopasowaniu zakresu obowiązków do predyspozycji, a zarazem do pasji, jaka drzemie w sercu. Kto lubi to, co robi, nie przepracuje ani jednego dnia, jak powiedział Konfucjusz. Dlatego otworzyłam własne studio aranżacji wnętrz i zaczęłam angażować się w świat sztuki. Od zawsze ubolewałam, że ludzie w Polsce są tak zdystansowani do sztuki, ale przy projektowaniu wnętrz, gdy łatwiej mi było przekonać klientów do zakupu lampy czy dywanu za kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych, niż do powieszenia obrazu, a nawet fotografii, zaczęłam promocję sztuki traktować jak swego rodzaju misję wewnętrzną. Jednym z moich pomysłów, jak połączyć sztukę z designem i pokonać bariery mentalne, są Artefakty ED-Wall Art. Skoro tapety designerskie masowej produkcji były do zaakceptowania przez klientów, to wprowadziłam na rynek artystyczne tapety, naklejki na drzwi i meble oraz mozaiki szklane z obrazami w limitowanych kolekcjach z certyfikatami autentyczności sygnowanymi przez artystów. To był prawdziwy strzał w dziesiątkę! Czy artystom jest teraz łatwo tworzyć w Polsce? Im więcej obcowałam z artystami, tym bardziej poznawałam ich świat. Artystom plastykom nie jest łatwo przetrwać w świecie sztuki, a tym bardziej wypłynąć. Rynek sztuki w Polsce nie jest uregulowany, nie rządzą nim dobre standardy i niełatwo o wsparcie od państwa. Co najważniejsze, nie każdy twórca potrafi o nie zabiegać i nie każdy ma predyspozycje, aby być swoim menadżerem. Za sukcesem gwiazd muzyki stoi zazwyczaj sztab specjalistów, muzycy mogą sobie dorabiać chałturkami, a plastycy są pozostawieni zazwyczaj sami sobie. Na dodatkowe zarobki niewielu może liczyć, bo nie każdy malarz czy rzeźbiarz jest również grafikiem, który może pracować np. w agencji PR, lub portrecistą, który może sobie dorobić, aby finansować płótna i farby, nie mówiąc już o życiu. Kiedyś artysta był szanowanym i niezbędnym w społeczeństwie rzemieślnikiem. Obecnie niezbędni są jedynie graficy… Jakie widzisz rozwiązanie tego problemu? Uruchomiłam akcję społeczną Power of Art. Jej intencją było wsparcie artystów i, oczywiście, promocja sztuki i kultury. Przy współpracy z różnymi specjalistami organizowałam m.in.: bezpłatne warsztaty z autopromocji, samorozwoju, autoprezentacji, osiągania celów, etc. To jednak było za mało, dlatego powstał również portal kulturalny Art Imperium. Dzięki niemu łączę misję promocji sztuki (i kultury obcowania z nią) oraz artystów i instytucji kulturalnych. Na Art Imperium artyści i instytucje kulturalne mogą zaprezentować swój profil, dodawać informacje o organizowanych wydarzeniach i prezentować swoją ofertę. Ponadto publikujemy artykuły, wywiady, zapowiedzi i relacje z wydarzeń w całej Polsce. Tylko w ubiegłym roku objęliśmy patronatem medialnym kilkaset projektów, m.in.: publikacji, wydawnictw, festiwali i oczywiście wystaw. Głównym naszym projektem, który uruchomiliśmy w ubiegłym roku, jest interdyscyplinarny, ogólnopolski konkurs artystyczny MUZA. Jego celem jest oczywiście promocja sztuki i artystów. Tegoroczną bohaterką konkursu – tytułową Muzą – jest profesor Magdalena Abakanowicz. Artyści zainspirowani jej osobą i życiem stworzą dzieła, wchodząc w dialog artystyczny. Spośród zgłoszonych prac wyłonimy kilkudziesięciu finalistów, a jury wybierze z tej grupy zwycięzców konkursu. Wszystkich planujemy promować.

Najlepsze z życia… to dobre towarzystwo i dobre podróże

  Najlepsze z życia… Mogłabym wymienić kilka takich historii, ale po przemyśleniu doszłam do wniosku, że na łamach na wskroś kobiecego pisma jest miejsce na coś tak wartościowego, jak kobieca przyjaźń, która nabrała szczególnego znaczenia teraz, kiedy wszystkie przekroczyłyśmy już piątą dziesiątkę życia. Jest nas spora grupa (dziewięć kobiet), staramy się spędzać ze sobą tyle czasu, ile się da, chodzimy razem do teatru, celebrujemy wspólnie imieniny, przeżywamy razem radości i porażki, raz w roku wyjeżdżamy razem na tydzień nad morze. Łączą nas wspólne pasje – są wśród nas brydżystki, miłośniczki fitnessu, kreatywne kuchareczki. Jest też grupa miłośniczek europejskich miast, do której i ja się zaliczam, pomyślałam więc, że miło będzie powspominać nasz pierwszy wspólny wyjazd, napisać o czymś, co bardzo lubię – o podróżowaniu. Nie ma nic odkrywczego ani oryginalnego w tym, że uwielbiam podróżować. Większość ludzi, zapytana o zainteresowania czy pasje, wśród kilku innych wymieni właśnie odwiedzanie nieznanych wcześniej miejsc. Ludzie ruszają w podróże z różnych powodów – jedni chcą zwiedzać, inni wylegiwać się na plażach, ale zawsze jest to odkrywanie innych kultur, ich smaków, zapachów, ludzi. Ja lubię obie te formy wypoczynku, ale od pewnego czasu ciągnie mnie do włóczenia się po miastach, podziwiania ich architektury, zaglądania do wnętrz muzeów i zachwycania się dziełami sztuki. Spotkanie z dużym miastem jest też okazją do przeżycia nieraz zaskakujących przygód, bo miasto to też ludzie, a kontakt z nimi dodaje kolorytu każdej podróży. Wiadomo, że do tego, aby eskapada udała się w pełni, potrzebne jest wspaniałe towarzystwo. Zebrałyśmy się więc we cztery i uradziłyśmy, że na pierwszy ogień w naszych planach wyjazdowych pójdzie Paryż. Któż nie marzy, żeby zobaczyć to cudowne miasto?! „Jest pięknie!”, powtarzała A. od chwili, gdy wysiadłyśmy na lotnisku w Paryżu. I nie tylko miała na myśli oglądane widoki, ale też cieszyło ją nasze towarzystwo, perspektywa fajnie spędzonego tygodnia. No i ten tydzień był cudowny! Paryż fot Michał Czajka Okazało się, że mamy hotel tuż przy Łuku Triumfalnym i bardzo blisko Wieży Eiffel’a. Nie aż tak duże odległości do musée d’Orsay i pałacyku Rodina. Champs-Élysées na wyciągnięcie ręki! No to zaczynamy! Pokrzepione poprzedniego wieczoru pysznym francuskim winem ruszamy na podbój Paryża. Postanawiamy zacząć od miejsca najdalej położonego od naszego hotelu, a mianowicie od Montmartre. Po dłuższych kombinacjach udało nam się kupić bilety na autobus, wsiadłyśmy i… na następnym przystanku kazano nam wysiąść – koniec trasy! Dzięki sympatycznej Polce dowiedziałyśmy się, co robić dalej, bo żadna z nas, niestety, nie mówi po francusku – a to taki piękny język! Dotarłyśmy na Montmartre, oglądając przez okna autobusu paryskie ulice. Zaskoczeniem jest jednolita kolorystyka kamienic, balkony z kutego żeliwa – wszędzie tak samo! Miałam wrażenie, że pomimo przemieszczania się, jestem wciąż w tym samym miejscu… Wreszcie – Montmartre i monumentalna bazylika Sacré-Coeur. Surowe wnętrze rozczarowuje, ale wysoko wzniesione kopuły budzą respekt. Uliczki najstarszej dzielnicy Paryża są pełne turystów, którzy przeciskają się między straganami z pamiątkami. Nagle w różnobarwnym tłumie pojawia się grupa młodych mężczyzn, ubranych jednolicie w granatowe spodnie, białe, wyglądające na mundurowe, koszule i okrągłe biało-granatowe czapki z daszkiem. Widać, że wzbudzają zainteresowanie, ale idą naprzód grupą, nie niepokojeni przez nikogo. Dopiero w jednym ze sklepików, oglądając pamiątki z Paryża, słyszę obok siebie rozmowę. Para zamożnie wyglądających Anglików pyta o coś dwóch umundurowanych chłopaków, chłopcy jednak nic nie rozumieją. Niewiele myśląc zagadnęłam, że mogę posłużyć za tłumacza (nareszcie na coś się przydały te lata nauki rosyjskiego w szkole!). Anglicy byli ciekawi, skąd pochodzą młodzi mężczyźni (z Rosji), ile mają lat (dziewiętnaście) i czy służą na „ship”, czyli na okręcie. Tacy młodzi – dziwili się Anglicy, ale najwyraźniej ucieszyło ich to spotkanie, a chłopcy z wypiekami na twarzach przystąpili do oglądania kubeczków z napisem „Paris”. My podjęłyśmy włóczęgę po uliczkach Montmartru, ale w końcu trzeba było poszukać drogi powrotnej do hotelu. Kiedy dotarłyśmy do jakiejś głównej ulicy, okazało się, że jesteśmy tuż przy Moulin Rouge! Kilka obowiązkowych fotek na tle czerwonego wiatraka i spacer w kierunku przystanku. Wieczorem – wieża Eiffel’a. Znów tłum turystów, gigantyczna kolejka po bilety i wjazd na samą górę. Co za widok! Nad Paryżem zapadał zmrok – srebrzące się w dole miasto powoli zapalało lampy uliczne, aż w końcu rozbłysło milionami złotych świateł. Na koniec wieża Eiffel’a pożegnała nas nocną iluminacją omiatającą strumieniem świateł całą okolicę. Minął dopiero pierwszy dzień, a moje stopy już zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Boooolą! Kto był w Paryżu, wie, że wygodne buty to podstawa. Kolejne dni – kolejne miejsca do zwiedzania. Luwr odwiedziłyśmy dwa razy, ale i tak nie udało się nam zobaczyć wszystkiego. Najpierw pobiegłyśmy obejrzeć Mona Lisę. Tłum turystów z aparatami uniesionymi do góry – każdy chce mieć swoje zdjęcie tego słynnego portretu. Zrobiłyśmy kilka fotek i poszłyśmy dalej. W drodze powrotnej zabłądziłyśmy i wyszłyśmy bocznym wejściem wprost na pustą salę z obrazem Leonarda da Vinci! Strażnicy już pożegnali ostatnich turystów, ale nam pozwolili sfotografować się na tle obrazu. Te zdjęcia uważamy za wyjątkowe, miałyśmy niesamowite szczęście! Innego dnia koniecznie chciałam obejrzeć obrazy Caravaggia, ale, ku mojemu rozczarowaniu, w Luwrze był tylko JEDEN! Jak mi wyjaśnił strażnik pilnujący sali, mają w sumie trzy, ale jeden poszedł do konserwacji, a drugi został wypożyczony na jakąś wystawę. Niepocieszone poszłyśmy dalej. M. przywołuje mnie, żeby pokazać „Koronczarkę” Vermeera. Duże zaskoczenie: obrazek jest malusieńki: 24,5x21cm! Ale scenka rodzajowa piękna – ubrana w piękny czepiec dziewczyna w absolutnym skupieniu wykonuje swoją „koronkową” pracę. Luwr zaliczony – trzeba przecież zobaczyć coś jeszcze w tym Paryżu! Znów wędrówka przez miasto i oglądanie następnych arcydzieł. Katedra Notre Dame, Muzeum d’Orsay z dziełami impresjonistów – piękny dziewiętnastowieczny dworzec kolejowy po przebudowie stał się świątynią sztuki. Chwila wytchnienia w ogrodach pałacyku Rodina, gdzie podziwiałyśmy jego fantastyczne rzeźby – „Bramę Piekieł” inspirowaną przez „Boską Komedię” Dantego, „Myśliciela”, „Pocałunek”. Piękna pogoda, mnóstwo róż, idealnie przycięte krzewy, przy okrągłej fontannie na trawie ustawione leżaki dla strudzonych turystów. Paryż 2 fot Michał Czajka Któregoś dnia postanowiłyśmy odpocząć nieco. Wybrałyśmy się na wycieczkę statkiem po Sekwanie – jaka ta rzeka wąska! Na statku wszystkie miejsca zajęte. Wśród pasażerów jakaś wycieczka dzieci w wieku około ośmiu, dziewięciu lat, spora grupa Japończyków. Ruszamy. Młody pilot wita nas w dziesięciu chyba językach – przywitał się nawet po japońsku, po polsku niestety nie. Przyjemnie jest spojrzeć na miasto z perspektywy rzeki. Każdy turysta ma do dyspozycji słuchawkę, z której po naciśnięciu odpowiedniego guzika płynie opowieść o mijanych miejscach. Początkowo ustawiłam na angielski, ale A. mówi, żebym spróbowała rosyjskiego. Włączam i słyszę: „Eta Luwr. Siuda nachoditsa kartina Mona Lisa i jej priekrasnaja ułybka”. Na mojej twarzy również pokazała się „ułybka” i już pozostałam przy języku rosyjskim. W przerwach między mijanymi miejscami w tle puszczano francuską muzykę, Edith Piaf, utwory akordeonowe. Nagle – wielki hit Joe Dassina – „Les Champs-Élysées”. Niewiele myśląc, zaczęłyśmy z dziewczynami śpiewać refren i – o dziwo! – za nami ruszyła cała wycieczka . Dzieciaki, Japończycy i kto tam jeszcze był. Zrobiło się wesoło i na te kilka chwil grupa się zintegrowała. Bardzo miło wspominam nasze przypadkowe „spotkanie” z francuskim targiem. Na jednej z ulic nad Sekwaną rozpostarły się stragany z cudownościami z pobliskiej prowincji: przepiękne kwiaty, sery, mięsiwa najprzeróżniejsze, wędliny. Czego tam nie było! Od samego patrzenia ślinka ciekła. Buszowałyśmy z U. wśród tych cudowności, chłonąc zapachy, odpowiadając na uśmiechy sklepikarzy częstujących nas swoimi produktami. Było nam strasznie żal, że nie możemy zrobić zakupów, ale zmierzałyśmy właśnie do Galerii d’Orsay, trudno więc byłoby cały dzień nosić w plastikowej siatce produkty spożywcze… W wędrówce przez Paryż spotykałyśmy wielu ludzi, paryżanie okazali się bardzo mili i, co ważne, chcieli rozmawiać po angielsku. Nie jest to takie oczywiste, byłam bowiem wcześniej kilkakrotnie na południu Francji i tam nie było tak różowo. Tamtejsi ludzie (nie wszyscy, oczywiście) wydawali mi się niezbyt przyjemni i zarozumiali, w Paryżu rzecz się miała zupełnie inaczej – miłe zaskoczenie. Na przykład, jakiś pan w metrze nie dziwił się naszej nieporadności, kiedy chciałyśmy kupić bilety z automatu, pomógł i pokazał, co po kolei robić. M. była świetna w czytaniu planu metra, dzięki czemu ani razu nie zabłądziłyśmy i przesiadałyśmy się tam, gdzie trzeba. „Schodziłyśmy” nogi, ale było warto. Nie zdążyłyśmy jednak zobaczyć Dzielnicy Łacińskiej i nie weszłyśmy na dach Łuku Triumfalnego, choć miałyśmy do niego kilka kroków z hotelu. Może jeszcze kiedyś wrócimy, aby dokończyć to, co się tak dobrze udało. Na razie jednak obrałyśmy sobie kolejny cel: za rok – Rzym! tekst: Barbara Ogonowska zdjęcia: Michał Czajka

Fotoplastikon Warszawski

Fotoplastikony wymyślono w Niemczech w drugiej połowie XIX wieku. Nowy wynalazek szybko zdobył ogromną popularność, bowiem za cenę niedrogiego biletu wstępu, dawał przeciętnemu widzowi możliwość obejrzenia nawet najodleglejszych zakątków świata. Wrażenie było doprawdy niesamowite, bowiem dzięki specjalnej technice fotografowania metodą stereoskopową widz oglądał obraz trójwymiarowy, stwarzający iluzję obcowania z rzeczywistością. Fotoplastikony rosły jak grzyby po deszczu. Na przełomie XIX i XX wieku było ich ok. 250, rozsianych po całej Europie. Pierwsza recenzja o fotoplasti­konowym spektaklu w Warszawie ukazała się w Kurjerze Warszawskim w 1901 roku. Fotoplastikon Warszawski mieszczący się w Kamienicy Hoserów w Alejach Jerozolimskich został założony ok. roku 1905 i jest obecnie jedynym czynnym takim obiektem na świecie i najstarszym w Europie, zachowanym in situ, czyli w miejscu oryginalnej eksploatacji. Można jego istnieniu i działalności przypisać szczególne oddziaływanie na widzów. Podczas II wojny pomagał mieszkańcom Warszawy przetrwać trudne czasy, w jakich przyszło im żyć, zapomnieć choć na chwilę o wojnie i zagrożeniach, a jednocześnie był konspiracyjnym punktem kontaktowym. Bezpośrednio po wyzwoleniu Warszawy, pokazując wśród ruin piękne, kolorowe zdjęcia sprzed wojny, dawał oglądającym nadzieję i chwilę odpoczynku. W latach 50-tych i 60-tych stał się nawet maleńkim okienkiem, przez które można było zajrzeć za żelazną kurtynę: tu słuchało się jazzu, oglądało zdjęcia z Paryża i Londynu, a także chodziło na randki. Dzisiaj Fotoplastikon to miejsce magiczne, gdzie widzowie spotkać się mogą z realnymi-nierealnymi postaciami ze starych zdjęć, miejscami i klimatami przeszłych epok istniejącymi tylko na starych zdjęciach… Tu widz przenosi się w czasie do lat minionych. W 1987 roku Fotoplastykon Warszawski został wpisany do rejestru zabytków. Obecnie jest Oddziałem Muzeum Powstania Warszawskiego.
zdjęcie Piotr Pupysz
zdjęcie Piotr Pupysz
 
zdjęcie Piotr Pupysz
zdjęcie Piotr Pupysz

Wizyta w laboratorium Hoya

Produkcja soczewek okularowych to praca wymagająca wysokiej precyzji. Fakt ten nie zaskakuje, zważywszy na fakt, że aby korygować wadę wzroku, soczewki muszą być wyszlifowane z dokładnością do setnych milimetra. Jak dokładnie wygląda proces produkcji, miałam okazję zobaczyć podczas zwiedzania najnowocześniejszego Laboratorium Soczewek Recepturowych firmy Hoya w Piasecznie, po którym oprowadził mnie Szymon Grygierczyk, zastępca dyrektora generalnego. Kupując nowe okulary, często skupiamy się wyłącznie na oprawie. Nie mamy świadomości, jak zaawansowana technologia kryje się za tym, co jest w niej zamontowane. A przecież to właśnie tam tkwi tajemnica dobrego widzenia. Zaciekawiona tym, jak powstają soczewki okularowe, odwiedziłam Laboratorium Soczewek Recepturowych firmy Hoya w Piasecznie. Wizytę zaczynamy od magazynu, gdzie przechowywane są półprodukty. Półprodukt soczewki okularowej to plastikowy, gruby, kilkucentymetrowy krążek, posiadający odpowiednią zewnętrzną krzywiznę bazową, właściwą do wykonania danej soczewki. Półprodukty mają różne kształty, przy czym często większość materiału zostaje zeszlifowana podczas obróbki, w celu otrzymania cienkich, estetycznych soczewek, umożliwiających odpowiednią korekcję wzroku. Każde zamówienie to czyjaś para okularów, czyjaś unikalna historia i szansa na dobre widzenie, dlatego każde jest traktowane indywidualnie.
Fot. Michał Czajka
Fot. Michał Czajka
Pierwsze stanowisko, przy którym się zatrzymujemy, to wstępna kontrola półfabrykatów. Przed rozpoczęciem procesu produkcyjnego soczewki zabezpieczane są specjalną taśmą, która chroni ich powierzchnię zewnętrzną podczas obróbki i pozwala instalować uchwyt, za pomocą którego są mocowane w maszynie. Następnie maszyna blokuje soczewkę od jej zewnętrznej powierzchni, za pomocą specjalnego stopu metalu o nazwie alloy. Jego wyjątkowość polega na tym, że topi się w temperaturze 65°C, dzięki czemu nie powoduje uszkodzenia soczewki. Zablokowanie daje pewność, że soczewka pozostanie w odpowiednim miejscu podczas procesu szlifowania i polerowania. – Tak wygląda tradycyjne blokowanie soczewek – mówi Szymon Grygierczyk. – Blokowanie soczewek wykonywanych w technologii freeform przebiega nieco inaczej. Najpierw musimy sczytać jej kod kreskowy, następnie bloker pobiera z serwera informację o punktach kontrolnych, wyznaczających sposób, w jaki ma być zablokowana soczewka. To bardzo precyzyjne informacje, bo mówimy o 10 częściach milimetra. Wszystko jest sterowane komputerowo i dzieje się automatycznie. Kolejnym etapem jest umieszczenie soczewki w maszynie – frezarce, która szlifuje ją za pomocą trzech różnych narzędzi. Najpierw ma miejsce proces obróbki zgrubnej, gdzie z półproduktu zbierany jest nadmiar materiału, potem następuje obróbka dokładna, podczas której drugie narzędzie szlifuje promień krzywizny, a następnie obróbka wykańczająca ostrzem diamentowym. Soczewka wykonuje 3 tysiące obrotów na minutę, a w trakcie jednego obrotu nóż dotyka jej powierzchni czterokrotnie – każdy obrót o 45 stopni to jedno cięcie noża diamentowego. Narzędzia wycinają zadane wartości korekcyjne na wewnętrznej stronie soczewki. Do niedawna możliwe było szlifowanie soczewek tylko w dwóch przekrojach: poziomym i pionowym. W najnowszej technologii freeform powierzchnia soczewki jest postrzegana jako zbiór oddzielnych punktów, które można szlifować i polerować z dokładnością co do piksela. Jest to ogromny postęp w porównaniu z konwencjonalnymi metodami obróbki. Freeform pozwala uwzględnić w obliczeniach soczewek tak osobiste parametry, jak styl życia, historia dotychczas noszonych okularów oraz sposób ich noszenia. Wszystko po to, aby stworzyć wyjątkowe, w pełni zindywidualizowane soczewki. Należy jednak pamiętać, że wyjątkowość technologii freeform nie tkwi w maszynie, ale w programie obliczeniowym, który traktuje soczewkę jako zbiór indywidualnych punktów i przelicza każdy z nich stosownie do zadanej korekcji.
Fot. Michał Czajka
Fot. Michał Czajka
Soczewki po wyszlifowaniu nie są idealnie przezroczyste, dlatego kolejnym etapem produkcji jest ich polerowanie. Proces ten również jest w pełni zautomatyzowany. Ponownie zostaje sczytany kod kreskowy i zawarte w nim informacje, jak ma być wypolerowana dana powierzchnia, jakie narzędzia i w jakiej kolejności powinny być użyte, jak długo, jaki obszar i z jakim naciskiem należy polerować, żeby nie zniszczyć precyzyjnie wyciętej powierzchni. Materiał polerujący przyciskany do soczewek wykonuje ruchy obrotowe. W tym samym czasie woda płucze soczewki, aby były idealnie przezroczyste. Taka technika różni się od konwencjonalnego polerowania większą zwrotnością głowicy polerującej, która umożliwia lepsze jej dopasowanie do krzywizn soczewek. Rezultatem jest ich krystalicznie czysta powierzchnia. Proces szlifowania i polerowania generuje odpady, dlatego dużo uwagi poświęca się redukcji ilości produkowanych ścieków. Płyny używane do polerowania są więc gromadzone i przetwarzane. Laboratorium Hoya spełnia bardzo restrykcyjne normy środowiskowe, co jest potwierdzone certyfikatami ISO. Wypolerowane soczewki trafiają do kolejnego stanowiska, gdzie są laserowo grawerowane. Jeżeli mamy do czynienia z soczewką progresywną, musimy wygrawerować wszystkie punkty, wartości soczewki, żeby optyk, który otrzyma tę soczewkę, wiedział dokładnie, jaki to rodzaj konstrukcji. Na podstawie tych oznaczeń możliwa jest identyfikacja soczewek, co może być pomocne dla optyka w sytuacji, gdy użytkownik okularów nie pamięta, jakie ma soczewki, a chciałby wykonać nowe. Po tym etapie następuje kontrola pośrednia – sprawdzana jest moc, średnica, grubość i czy soczewka jest właściwie wypolerowana. W przypadku soczewek freeform kontrola polega na skanowaniu powierzchni soczewki precyzyjnym skanerem optycznym i porównywaniu obrazu gotowej soczewki z wcześniej obliczonym projektem. W przypadku jakichkolwiek odchyleń soczewka jest wykonywana od nowa. Hoya wdrożyła własne standardy jakości HIQS (Hoya Internal Quality Standards), które znacząco przewyższają standardy jakościowe stosowane przez innych producentów soczewek. Dzięki temu niezależnie, czy soczewka powstała w Niemczech, w Japonii, w Polsce, czy w Stanach Zjednoczonych, jest wykonana według tej samej, bardzo restrykcyjnej normy, dużo bardziej wymagającej, niż przewidują to standardy Unii Europejskiej. Opuszczamy stanowisko kontroli i przechodzimy do działu barwień. Soczewki trafiają tu, zanim zostaną utwardzone. Nie każdy ma świadomość, że może mieć okulary przeciwsłoneczne z własną korekcją. Szeroka gama wariantów kolorystycznych sprawia, że każdy użytkownik okularów znajdzie wymarzony odcień. O ile produkcja soczewek okularowych jest niemalże w pełni zautomatyzowana, o tyle proces ich barwienia nie może obejść się bez zaangażowania ludzi. W dziale barwień laboratorium Hoya pracują wyłącznie kobiety i nie jest to bynajmniej przejawem dyskryminacji mężczyzn – po prostu lepiej postrzegają kolory. Szkolone przez najlepszych zagranicznych specjalistów są w stanie wykonać każde, nawet najbardziej skomplikowane zamówienie. Kolejnym etapem w podróży soczewek, niezależnie od tego, czy są barwione, czy też nie, jest proces czyszczenia w różnych roztworach i za pomocą ultradźwięków. W ten sposób przygotowywane są do położenia lakieru utwardzającego, który nadaje im większą wytrzymałość. Po niemal dwóch godzinach wypalania soczewek w piecu, o maksymalnej temperaturze 118°C, soczewki są gotowe. Po tym etapie są po raz kolejny sprawdzane i myte, a następnie przechodzą do działu powłok cienkowarstwowych. Powietrze tutaj musi być ultraczyste i pozbawione najmniejszych pyłków. W tym celu przechodzi przez system filtrów kaskadowych, jest jonizowane i utrzymywane w stałej temperaturze. Ponadto w pomieszczeniu panuje nadciśnienie, dzięki czemu, gdy wchodzimy, powietrze jest wydmuchiwane, a nie zasysane. Przed drzwiami umieszczone są specjalne, lepkie maty, które zbierają zanieczyszczenia z obuwia, a do środka nie można wejść bez stroju ochronnego. To tutaj nakłada się na soczewki najwyższej klasy powłoki antyrefleksyjne, aby zabezpieczyć ich wyjątkowe właściwości. W tym celu soczewki umieszcza się w komorze, w której wytwarzana jest próżnia, na czaszy w kształcie kopuły. Materiał powłoki jest naparowywany i osiada na wewnętrznej powierzchni soczewek. Proces napylania jest wspomagany działem jonowym. Ostatnim etapem jest nałożenie powłoki zabezpieczającej soczewki przed zarysowaniem, jak również dodatkowej powłoki odpychającej wodę oraz zabrudzenia z powierzchni soczewek. Pozwala to zwiększyć komfort noszenia i łatwość czyszczenia okularów. Po nałożeniu powłok na wewnętrzną powierzchnię soczewe, są one myte i suszone. Następnie proces jest powtarzany na zewnętrznej powierzchni soczewek. Do każdej partii soczewek dodawane są soczewki testowe, które służą później do sprawdzenia jakości nałożonych powłok. Odbywa się to w specjalnym pomieszczeniu, gdzie soczewki są poddawane testom wytrzymałości. Po tym etapie następuje finalna kontrola jakości, podczas której weryfikowane są wszystkie parametry soczewek. Następnie umieszczane są stemple – oznaczenia, które umożliwiają optykowi właściwe oszlifowanie soczewek i zamontowanie do oprawy. Po ostatecznej kontroli i wykluczeniu wszelkich nieprawidłowości soczewki zostają zapakowane i wysłane do salonu optycznego. Proces produkcji trwa 48 godzin, przy czym dotyczy to soczewek wykonywanych w Polsce. Dla porównania: na soczewki zamawiane w fabryce Hoya w Tajlandii optyk musi czekać maksymalnie do dwóch tygodni, przy czym w większości przypadków ten czas jest dużo krótszy.
Fot. Michał Czajka
Fot. Michał Czajka
Gdy soczewki dotrą do salonu optycznego, optyk sprawdza, czy towar jest zgodny z zamówieniem. Soczewki zazwyczaj posiadają oryginalny okrągły kształt, więc bez dodatkowej obróbki nie będą pasować do wybranej oprawy. Ostatnim etapem procesu jest zatem szlifowanie soczewek do odpowiedniego kształtu i rozmiaru oprawy. Maszyna sterowana przez komputer skanuje kształt oprawki, a następnie przenosi tę informację do maszyny szlifującej i dokonuje precyzyjnej obróbki. Podczas tego procesu wytwarza się dużo ciepła. Niweluje się je poprzez schładzanie soczewek wodą, aby nie uległy deformacji. Większość optyków ma takie maszyny w swych salonach, ale mogą też skorzystać z usługi szlifowania i montażu, wykonywanej bezpośrednio w firmie Hoya. W takiej sytuacji optyk otrzymuje oprawę z zamontowanymi soczewkami lub wycięte soczewki, które należy jedynie zamontować do oprawy. Wiele się zmieniło w świecie optyki od 1941 roku, kiedy powstała firma Hoya. Soczewki stały się lżejsze, zyskały na jakości, opracowano i udoskonalono nowe technologie, a sposób obsługi został dostosowany do potrzeb optyków. Podczas gdy firma z małego zakładu produkującego szkło optyczne przekształcała się w wielobranżową, międzynarodową korporację, jedno pozostało niezmienne: troska o jakość. Nadrzędnym celem, przewyższającym ambicję bycia największym dostawcą na rynku, jest zapewnienie wygody osobom noszącym okulary, jak również dbałość o to, by praca optyka była łatwiejsza i efektywniejsza.   Po laboratorium oprowadzał Szymon Grygierczyk Zastępca Dyrektora Generalnego firmy Hoya Lens Poland, opracowanie Maja Kornacka marketing manager firmy Hoya Lens Poland Hoya Sensity

The Beatles

Byli przedmiotem masowego uwielbienia, a nawet kultu. Od wielbicielek, które niemal mdlały na ich koncertach, dostawali po 1000 listów dziennie, a młodzi chłopcy na całym świecie starali się kopiować ich sposób ubierania się i fryzury. John, Paul, George i Ringo, członkowie zespołu The Beatles, wyznaczyli nowe trendy w muzyce, ale i w stylu noszenia się. Ich legenda, nie tylko muzyczna, jest żywa do dziś.  Były piski, omdlenia, krzyki i łzy – tak na muzykę podczas koncertów słynnej czwórki Brytyjczyków reagowali fani (a zwłaszcza fanki) w latach 60. XX wieku. Beatlesi w czasach swojej największej popularności byli obiektem zbiorowej histerii na nieprawdopodobną wręcz skalę. Zjawisko otrzymało nawet swoją nazwę – „beatlesmania”. Co tak wyjątkowego miała w sobie ta czwórka muzyków, że ich sława przerosła popularność największych nawet gwiazd tamtych lat i sięga do czasów współczesnych?
Fot. Małgorzata Błońska
Fot. Małgorzata Błońska
Niegrzeczni chłopcy? Pochodzili z Liverpoolu, który do dziś uważany jest za miasto Beatlesów. Jego najczęściej zwiedzane zakątki związane są ze słynnym zespołem – ulice i miejsca, o których śpiewali, replika pubu, gdzie zaczynali karierę, muzeum im poświęcone czy repertuar ulicznych grajków. Głównie z tego powodu miasto stanowi dla turystów nie lada atrakcję i zawsze tętni życiem. Formacja początkowo powstała pod nazwą The Quarrymen (1956–1960) i w nieco innym składzie niż ten znany później na całym świecie. Odmienny był także styl, w jakim się nosili członkowie zespołu. Pierwotnie lansowali image „złych chłopców” w skórzanych kurtkach i grali muzykę skifflową (folk, z wpływami jazzu i bluesa). Występowali w liverpoolskim klubie The Cavern i marzyli o własnej płycie, wielkiej karierze. Jedno i drugie okazało się niełatwe i zabrało im kilka lat. Dopiero po ostatecznym uformowaniu się składu zespołu z Johnem Lennonem, Paulem McCartneyem, George’em Harrisonem i Ringo Starrem oraz decyzji menedżera grupy, Briana Epsteina, o zmianie wizerunku z niegrzecznych chłopców w skórach na młodzieńców w garniturach oraz repertuaru z folkowo-jazzowego na rock’n’rollowy, The Beatles stanęli u progu prawdziwej kariery, którą zapoczątkowało podpisanie kontraktu z wytwórnią płytową EMI. . Na początku 1963 roku ukazał się ich pierwszy album „Please Please Me”, a tytułowa piosenka poszybowała na pierwsze miejsca list przebojów. Kolejne single zespołu królowały w rozgłośniach radiowych, a zwieńczeniem sukcesu był pierwszy duży koncert w londyńskim Palladium. Od tego dnia już nic nie było takie samo – wspominał to wydarzenie po latach rzecznik prasowy zespołu, Tonny Barrow. Publiczność na tak, krytycy nie Publiczność pokochała czterech chłopców z Liverpoolu do szaleństwa, ale krytycy muzyczni pozostawali sceptyczni. Ba! Wręcz pokpiwali sobie z zespołu, za którym szalała cała ówczesna młodzież. Oto, co pisano na temat The Beatles w tamtych latach: Beatlesi są zabawni: gdy idzie o ubiór, są ekscentryczni, a ich fryzurom daleko do dzieł wielkich mistrzów fryzjerstwa; muzycznie zaś nie są całkowicie beznadziejni. („New York Journal”, recenzja „Ed Sullivan Show”, 1964) Beatlesi to nieszkodliwa i przemijająca moda młodzieżowa, jak zabawa hula-hoop albo połykanie złotych rybek. („New York World Telegram And Sun”, recenzja „Ed Sullivan Show”, 1964) Ci czterej mieszkańcy Liverpoolu nie byli ani obraźliwi, ani odrażający, tylko śmieszni i zabawni. („New York Journal”, recenzja „Ed Sullivan Show”, 1964.) Gdy idzie o talent, Beatlesi to siedemdziesiąt pięć procent sztuki fryzjerskiej i pięć procent melodyjnych lamentów. Ich występy dowodzą, że należy ich wiązać nie tyle z kulturą brytyjską, co z cyrkiem Barnuma. („New York Herald Tribune”, recenzja „Ed Sullivan Show”, 1964) Nie podoba nam się ich dźwięk. Zespoły gitarowe nie mają przyszłości. (Autor: Dick Rowe, podczas przesłuchania w wielkiej firmie fonograficznej w Decca Records, 1962, źródło: Sean Covey, 7 nawyków skutecznego nastolatka) Lub nieco życzliwiej: Trzeba przyznać, że mają coś, czego brakuje większości współczesnych amerykańskich wykonawców rock and rolla: ich głosy brzmią miło, potrafią ładnie śpiewać i – od czasu do czasu – można nawet zrozumieć, co śpiewają. („New York Daily News”, recenzja „Ed Sullivan Show”, 1964) Czas pokazał, jak wielu z pokpiwających z Beatlesów krytyków zwyczajnie się pomyliło. Chłopcy z Liverpoolu osiągnęli bowiem sukces, o jakim mogło jedynie pomarzyć wielu innych wykonawców. I to nie tylko w Europie, ale i w Stanach Zjednoczonych – zazwyczaj zamkniętych na wykonawców spoza Starego Kontynentu – gdzie sprzedali największą liczbę płyt w historii całego amerykańskiego rynku fonograficznego. Beatlesmania Jednocześnie z rozwojem kariery zespołu powstawał wokół niego histeryczny wręcz kult. Członkowie tej formacji nie mogli się już poruszać po mieście inaczej, jak w asyście ochrony, aby ich nie rozszarpał oszalały z miłości tłum fanów. Wszędzie, gdzie się pojawili, towarzyszyły im wrzaski i piski rozgorączkowanych wielbicielek. Dziewczęta na ich koncertach wpadały w ekstazę, nierzadko histerycznie płacząc, a nawet mdlejąc z wrażenia. Uwielbienie zakochanych nastolatek dla Johna, Paula, Ringo i Georga było tak duże, że ukrywano przed nimi żony i narzeczone członków zespołu. Sekretarka Beatlesów, Freda Kelly, prowadziła fanklub formacji. Odpisywała na tysiące listów dziennie, zbierała kosmyki włosów i pocięte kawałki podartych koszul członków zespołu i w torebkach rozsyłała je fankom. Mało który młodzieżowy idol doświadczył takiego powszechnego uwielbienia jak czterej chłopcy z Liverpoolu. Taki kult nie mógł się nie odbić inaczej niż wpływem brytyjskich muzyków także i na modę. Być jak Paul, John, Ringo albo George… Pierwszą rzeczą, którą brytyjscy muzycy wylansowali, były fryzury, które nazywano „na Beatlesa”. Członkowie zespołu zapożyczyli je z Paryża. Były to dłuższe włosy z grzywką zaczesaną do przodu. W czasach, kiedy mężczyźni strzygli się krótko, uczesanie, jakie nosili muzycy z Liverpoolu, było dosyć rewolucyjne. Kolejnym elementem mody związanym z Beatlesami były sztyblety, czyli skórzane buty na płaskiej podeszwie z nierozcinaną cholewką ponad kostkę. Natomiast Johnowi Lennonowi zawdzięczamy modę na noszenie „lenonek” – okularów w okrągłych oprawkach. Ich wersja z przyciemnionymi szkłami stała się nawet symbolem kultury hippisów. Członkowie zespołu The Beatles wylansowali także ciasne garnitury, które specjalnie dla nich projektował Pierre Cardin. Nosili je w monochromatycznych zestawach z koszulą, krawatem i butami. Ponadto brytyjscy muzycy nobilitowali zwykłą koszulkę polo, zakładając ją do spodni od garnituru. Zapoczątkowali także modę na noszenie marynarek w parze z golfem. Tego typu zestaw obowiązkowo musiał być w jasnych barwach. Wpływ zespołu zaznaczył się także w modzie damskiej. Typowa „beatle woman” była ubrana w krótką sukienkę o trapezowym kroju. Co więcej, elementy ubioru wylansowane swojego czasu przez Beatlesów, do dziś są w modzie powielane i chętnie noszone przez współczesne gwiazdy. „Forever and ever…” Zespół The Beatles istniał dziesięć lat (1960-1970). Pod wieloma względami była to wyjątkowa formacja. Muzyków najprawdopodobniej rozdzieliła chęć pójścia swoją indywidualną artystyczną drogą, każdy już oddzielnie… – Zrobiliśmy wszystko, jak trzeba. Ale kiedyś wreszcie dorastasz i masz dość. Zaczynasz się powielać – powiedział Ringo Starr w 2010 roku o rozpadzie zespołu. (Źródło: Philipp Oehmke, Tobias Rapp, Yesterday na zawsze, „Der Spiegel”, tłum. „Forum”, 6 grudnia 2010) Spuścizna zespołu do dziś pozostaje inspiracją dla wielu muzyków. Do The Beatles należy największa liczba muzycznych odkryć oraz rekordów. Zdobyli kilka prestiżowych nagród Grammy oraz Oscara za film Let It Be. Koncertowali na całym świecie: w Europie, Ameryce, Azji i Australii. Opiniotwórczy muzyczny magazyn „Rolling Stone” umieścił na 1. miejscu, swojej listy pięciuset najlepszych albumów płytę „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. Ich popularność jest nieprzemijająca – szacuje się, że pod koniec lat 90. ubiegłego stulecia sprzedana została miliardowa płyta Beatlesów. Chociaż zespół od lat nie istnieje, na zawsze pozostał jednym z najważniejszych zjawisk w historii światowej muzyki. Izabella Jarska

Urszula Kwietniak

Uwierzyłam w siebie – rozmowa z Urszulą Kwietniak   W tamtym roku zapisałam się do Konkursu Miss po 50ce (jest to konkurs aktywizujący społecznie i zawodowo, a nie konkurs piękności). Poznałam dzięki temu mnóstwo ciekawych ludzi, wspaniałe koleżanki. Jestem Ambasadorką Fundacji Miss po 50ce i biorę udział w jej pracach – mówi Urszula Kwietniak, II V-ce Miss po 50ce i Ambasadorka Fundacji.   Ula, czy powiedział Ci ktoś, że jesteś podobna do Brigitte Bardot?   Tak, czasami słyszę takie opinie na mój temat. Jest mi wtedy bardzo miło, ponieważ uważam ją za ikonę piękna. To dla mnie wielki zaszczyt. Jednak moje życie prywatne w stosunku do jej życia przebiegało zupełnie inaczej. Ona – wielka gwiazda światowego formatu – w młodości osiągnęła wszystko, zdobyła sławę i rozgłos, była wzorem do naśladowania dla wszystkich pań, obiektem pożądania dla wszystkich panów. Jednak w życiu prywatnym nie zaznała szczęścia przy boku ukochanego mężczyzny i swoją miłość przelała na zwierzęta.   A jak było z tobą ?   Ja natomiast w młodości byłam zahukaną żoną, synową i matką. Wraz z mężem mieszkaliśmy w domu wielopokoleniowym, gdzie najwięcej do powiedzenia miała teściowa, babcia, mąż, potem długo, długo nikt i dopiero ja. Mogę nawet powiedzieć, że nie miałam prawa do wypowiedzenia swojego zdania, tylko mogłam co najwyżej usługiwać im wszystkim. Moje jedyne sukcesy w tamtym okresie, to tylko cudowne dzieci – dwie córki, które kocham ponad wszystko – i to one trzymały mnie przy życiu. Miewałam depresje, bywałam w szpitalu, nie radziłam sobie z moim życiem. Ciągłe bycie na cenzurowanym i niestałość męża w uczuciach doprowadzały mnie do stanów nerwicowych.   Dlaczego nie odeszłaś?   – Zbyt długo próbowałam sklejać to małżeństwo, bałam się samotności… Nie chciałam utracić męża i ojca moich dzieci, wierzyłam w jego zmianę. Dzisiaj mogę powiedzieć, doradzając innym kobietom, że nie zawsze da się skleić to, co się rozpada. Jeśli mąż nie jest wierny, to niewiele może się zmienić podczas kolejnych i wciąż kolejnych prób ratowania związku. Czasami warto odpuścić wcześniej, pozostać w przyjacielskich stosunkach i dzieci wychowywać wspólnie, mimo, że oddzielnie. W moim przypadku przyjaźni nie ma, są jedynie niemiłe wspomnienia.   A jak jest teraz?   Teraz jest cudownie. Zupełnie niepotrzebnie bałam się swojej pięćdziesiątki. Poznałam w sanatorium wspaniałego człowieka. Jest to wdowiec o ujmującym sposobie bycia. Moje 50. urodziny były jak z bajki, obsypana prezentami podczas wspaniałej kolacji zapomniałam, że to miał być przełom mojego życia. Był, ale pozytywny. Jesteśmy razem i spotykają mnie od niego tylko pozytywne rzeczy. Nareszcie jestem szczęśliwa! Nareszcie czuję, że jestem kobietą. Czuję się piękna i potrzebna nie tylko do posług różnego rodzaju. To mój najlepszy okres w życiu.   Ile czas potrzebowałaś, aby go spotkać? Czy to twój pierwszy związek po rozwodzie?   Nie, nie pierwszy. Najpierw był związek z innym człowiekiem, który był bardzo we mnie zaangażowany. Niestety ja traktowałam go trochę jak brata. Zwiedziliśmy razem kawał świata, ja w międzyczasie zrobiłam dwa kierunki na studiach podyplomowych, rozwijałam się i pracowałam, jak oszalała na dwóch etatach: w szkole, jako nauczycielka oraz wspólnie z moim partnerem prowadziliśmy sklepy. Ale pieniądze to nie wszystko. Gdy brak miłości trzeba być uczciwym… no i rozstaliśmy się. Wspominam go jednak bardzo miło i mamy kontakt. Ale w życiu miłość i uczciwość jest najważniejsza.   Jaki masz kontakt z córkami, czy akceptują twoje wybory życiowe?   Oczywiście, bardzo się kochamy i rozumiemy. Nigdy nie zapominałam, że jestem przede wszystkim matką. Dla nich ratowałam małżeństwo, dla nich starałam się pracować ciężko, aby zapewnić odpowiednie wykształcenie. Kocham je, a one mnie.   Ja oceniasz swoją drogę, do wiary w siebie?   Jak wcześniej powiedziałam bardzo potrzebowałam sygnału od świata, że jestem wartościowa. W tamtym roku zapisałam się do Konkursu Miss po 50ce (jest to konkurs aktywizujący społecznie i zawodowo, a nie konkurs piękności). Poznałam dzięki temu mnóstwo ciekawych ludzi, wspaniałe koleżanki. Jestem Ambasadorką Fundacji Miss po 50ce i biorę udział w jej pracach. Na razie to dopiero rozruch, ale już zrealizowaliśmy, między innymi w mojej szkole, projekt „Budowanie autorytetów wśród dzieci i młodzieży ze szkół podstawowych i gimnazjalnych z Andrzejem Supronem”, organizujemy także koncerty charytatywne w ramach akcji „Godnie żyć” na rzecz dwóch rodzin. Zastanawiam się, czy nie zorganizować koncertu charytatywnego dla potrzebujących z mojego terenu, ale nie każdemu można pomóc i pomagając po trochu nie osiągniemy zamierzonego celu. Fundacja podjęła decyzję, że aby pomoc była widoczna, musi być konkretna. Zapraszam wszystkich chętnych do współpracy w naszych projektach.   Czym Konkurs był dla Ciebie?   Trampoliną. Uwierzyłam w siebie. W tym konkursie najważniejsze było pokazanie światu, że my istniejemy, że mamy takie same prawa jak ludzie młodzi…, Że mamy marzenia, pasje, chcemy kochać i być kochanym. Każdy skorzystał z udziału w Konkursie inaczej, ale to wszystko zależało od samych uczestniczek. Jak mówi założycielka Fundacji-każdą zmianę zaczynajmy od siebie. Ja tak zrobiłam.   Najlepsze z życia to…?   Być szczęśliwym. A ja jestem.   Katarzyna Czajka

Ilona Felicjańska

Ilona Felicjańska „Chcę być sobą” rozmawia Katarzyna Czajka   Nie chciałabym być wytworem cudzej wyobraźni. Jeżeli wystarczy komuś dobry wizerunek i finanse czerpane z tego dobrego wizerunku, to proszę bardzo. Ja chcę być sobą, ja chcę być Iloną Felicjańską, a nie wizerunkiem na temat Ilony Felicjańskiej. Chcę być człowiekiem z krwi i kości, uczyć się na błędach i pokazywać innym moje człowieczeństwo…mówi Ilona Felicjańska     KC: Jesteś dla mnie wzorem przemiany. Żyjemy w czasach, kiedy ludzie interesują się tym, co się komu wydarzy, jakiś skandal, jak komuś się coś nie powiedzie. Wtedy się cieszymy, jedziemy po tych osobach. A Ty dla mnie jesteś przykładem osoby która przeżyła bardzo dużo i zmianę zaczęła od siebie i nie wstydzisz się tego. Bardzo dzielnie walczysz o siebie, jak i o swoje imię. Chciałabym, żeby ten nasz wywiad, był taką przestrogą dla osób które w tej chwili są na fali, świetnie im się powodzi, żeby wiedziały, że nie zawsze tak będzie.
MCZ_4162
Fot. Michał Czajka
IF: Myślę, że fajnie też byłoby, aby był przestrogą, wskazówką dla osób które hejtują, krytykują, które się naśmiewają, mimo, że nie znają osoby, wiedzą wszystko najlepiej. Potępiają często, nie widząc swoich wad, a prawda jest taka, że ktoś, kto krytykuje, sam ma w sobie te wady, które widzi u innej osoby. To jest psychologicznie udowodnione, to nie bierze się z niczego. Ja nie krytykuję nikogo, mój świat jest piękny, ja drugiej osoby nie oceniam i nie wyciągam wniosków jeśli kogoś nie znam. Oczywiście jest też coś takiego, jak energia drugiego człowieka i spotykając tą osobę, czuję czy chciałabym z nim porozmawiać czy raczej nie. Czuje to każdy z nas, tylko zaniedbaliśmy to czucie. Także jeżeli ktoś chce skrytykować, należy zastanowić się, co tak naprawdę boli nas samych, czego nie lubimy w sobie, a widzimy u tej drugiej osoby.   Kiedyś bardzo zwracaliśmy uwagę na intuicję. W tej chwili nie ma tego?   Intuicja została zabita przez komercję. Przez czas w jakim żyjemy, przez to, że jesteśmy napędzani, aby mieć jeszcze więcej: kolejny telewizor, lepszy samochód. Zapomnieliśmy o tym, że te rzeczy mają służyć nam do łatwiejszego życia, a nie do tego, aby udowodnić naszą lepszość. Jeżeli chcę kupić samochód, bo sąsiad ma lepszy od nas, to może lepiej się wybrać do psychologa, bo on mniej kosztuje. Rzeczy powinny być do użytku, a nie do tego, żeby pokazywać nimi swoją wartość. Każdy wartość ma w sobie i nad tym powinniśmy się zastanowić i nad tym powinniśmy popracować.   Niestety świat poszedł w takim kierunku…   Tak, poszedł w tym kierunku i to spowodowało zaburzenie uczciwych wartości. Ale też w czasach w których żyjemy, w których tak ważne są pieniądze, zapominamy o tym, żeby naprawdę żyć, a nie tylko pracować i je zarabiać. Za dużo pracujemy, nie wychowujemy dzieci. One się same wychowują, wychowuje je ulica, szkoła. Chcemy im dać pieniądze, a nasze dzieci potrzebują naszego czasu, nie pieniędzy, czy prezentów, które mają im wynagrodzić naszą nieobecność…. Zapomnieliśmy o tym, co najważniejsze. O naszej intuicji, o tym naszym głosie z serca, które bardzo często mówi nam, „nie potrzebuję tego samochodu”. Jeżeli nie potrzebuję, to może nie warto go kupować. Bardzo bym chciała, żeby ludzie zaczęli słuchać tego głosu. Oczywiście to nie jest łatwe, żyjąc w tych czasach. Nie jest łatwo odróżnić, czy ten głos jest z głowy, z naszego ego, czy ten głos jest z serca. Nawet mi to się jeszcze nie udaje, ale warto próbować. Najczęściej ten pierwszy głos, który jest gdzieś tam, hen hen pod spodem, to jest właśnie ta intuicja. Ale teraz jest taki czas, że te osoby, które tak się spieszą do domu, boją się, że zostaną zwolnione z pracy. Tak dużo jest tych młodych wilków, które chętnie pracują po 15 czy po 12 godzin dziennie.   Zobacz, że to jest znowu brak wiary w siebie, znowu zaburzone poczucie własnej wartości. Nie wierzę, że jestem w czymś dobry, tak ? Jeżeli nie uważam że jestem w czymś dobry, to może należy nauczyć się czegoś więcej, dokształcić się. Jeżeli jestem w czymś dobry, to nie boję się, że stracę pracę, a jeżeli ją stracę, to może gdzieś indziej jest lepsza. Mamy złe postrzeganie siebie.
MCZ_4150
Fot. Michał Czajka
Czyli trzeba zacząć szanować siebie, żeby ludzie docenili nas w pracy?   Trzeba zacząć szanować siebie i trzeba zacząć wierzyć w siebie. Trzeba lubić się, trzeba się pokochać, bo tylko wtedy przestaniemy się bać. Trzeba też zaakceptować siebie i uwierzyć w to, że życie nasze będzie dobre. Kolejna zmiana może być tylko zmianą na lepsze. Boimy się, ten strach nas paraliżuje. Nie rozwijamy się, nie idziemy do przodu, nie jesteśmy szczęśliwi, promienni, kwitnący, bo cały czas się czegoś boimy. Nie rozumiemy tego, że to, co nam się w pewnym momencie wydaje porażką, w efekcie jest czymś, co pchnęło nas do przodu, coś co spowodowało, że nasze życie jest lepsze.   Skąd pochodzisz?   Ja pochodzę ze wsi Sromutka pod Bełchatowem. Dużo ludzi uważa, że jestem z Bełchatowa, ale tak nie jest. Bełchatów był tylko przystankiem na mojej drodze, bo urodziłam się i wychowywałam na wsi do ósmego roku życia. Do Zelowa dojeżdżałam do szkoły. Niestety nie mam rodzeństwa, jestem jedynaczką i bardzo tego żałuję. Dlatego bardzo się cieszę, że moi synowie są dwaj i mają w sobie wsparcie. Był czas, kiedy zostawiłam moją mamę w Bełchatowie, a ona wówczas nie do końca była szczęśliwa. Była chora, a ja już pracowałam w Warszawie. Nie mogłam być przy niej, nie mogłam jej wspierać, kiedy to było ważne.   Byłaś w szczęśliwej rodzinie wychowywana?   No nie do końca. Tutaj polecam przeczytanie książki „ Ilona Felicjańska – Cała prawda o”, bo zbyt dużo musiało by zająć czasu, aby to opowiedzieć. A w tej książce jest opisane moje życie. Nie, nie do końca byłam szczęśliwa. Nie znam swojego taty biologicznego, mój ojczym był takim typem siedzącym w fotelu i oglądającym telewizję. Nie było w moim domu wzorca mężczyzny, wzorca rodziny. Ale teraz już jestem w takim momencie życia, że wierzę, że to wszystko jest po coś, że każdy musi przeżyć swoje życie sam, aby więcej zrozumieć.   Pierwsze zajęcie to?   Zaczęłam od konkursu Miss Polonia, potem konkurs Elit Model Look. Później przez ten konkurs trafiłam na pokaz Mody Polskiej do Antkowiaka. Tam zobaczył mnie Darek Kumosa z agencji Model Plus i zostałam modelką tej agencji. To była wówczas jedna z najlepszych (chyba jest nadal jedną z najlepszych) agencji w kraju. Równocześnie to co było dla mnie najważniejsze, pracowałam w programie „Na każdy temat”. W pierwszym Talk Show, którego producentem i pomysłodawcą był Witek Orzechowski. Pierwszym prowadzącym był Andrzej Wojciechowski, nieżyjący szef Radia Zet, a później przez wiele lat na jego miejsce wszedł Mariusz Szczygieł.
MCZ_4135
Fot. Michał Czajka
Wiesz kiedy przestałam oglądać ten program? Jak Szczygieł glisdy wrzucił do miksera. Okropność.   Tych odcinków było bardzo dużo, nie byłabym w stanie ich spamiętać. To był program szokujący w wielu kwestiach. Jedni pamiętają panią, która zabiła męża, inni Jadzię, co świadczyła usługi sadomasochistyczne, odkryła pasję właśnie w tym kierunku. Każdy pamięta coś innego. Ale faktycznie to był pierwszy program poruszający tak kontrowersyjne tematy.   Tak i właśnie pamiętam Ciebie jako śliczną, młodą…   Zapowiadającą się… (śmiech)   Spełniałaś się, co było potem?   Wiesz, to była szkoła życia, potem… Ja równolegle pracowałam jako modelka, i to wówczas jako taka czołowa modelka w naszym kraju. Jednocześnie cały czas gdzieś obok mnie było pomaganie. To pomaganie w moim życiu było zawsze. Byłam rzecznikiem fundacji Polsat, wspierałam wiele akcji charytatywnych.   Marzenia? Plany…   Jedna z ważniejszych moich lekcji od życia to jest to, aby nie robić sobie projekcji w głowie. Jak ma wyglądać nasze życie na podstawie tego, co nam się wydaje, że powinno być dla nas dobre. Ja właśnie ułożyłam je sobie, że będę żoną i matką, tylko i wyłącznie. Przez jakiś czas byłam. Kocham moje dzieci bardzo. Wtedy jeszcze wydawało mi się, że kocham swojego męża. Ale byłam bardzo nieszczęśliwa. Jednak to siedzenie w domu nie było dla mnie dobre, tęskniłam za światem, za ruchem, za realizacją. Są kobiety, które spełniają się tylko jako matki. To jest piękne, ja absolutnie tego nie neguję, ale są kobiety które potrzebują realizacji zawodowej. Ja do takich należę. Dość szybko, chyba w pół roku zgubiłam około 20 kilogramów. Bardzo dużo przytyłam w ciąży, nie dlatego że się objadałam, tylko mam taki metabolizm. Wtedy pamiętam, że był to dla mnie bardzo ważny, pamiętny etap w życiu…Poszłam do empiku, kupiłam wszystkie magazyny modowe, odnalazłam kartki z reklamami polskimi, z modą i stylistami i do wszystkich dzwoniłam, że wracam do modelingu. Życie mi pomogło, bo wtedy na świecie wróciły tak zwane „stare” modelki, czyli miałam świetny pretekst do tego, że mogę dzwonić. To było bardzo trudne dla mnie psychicznie, to chyba było takie pierwsze przełamywanie barier i strachu.   Nie miałaś wtedy menadżera?   Nie miałam, więc zrobiłam to sama. Zresztą przez całe życie podążałam własną drogą. Próbowałam osiągać to, co uważałam, że jest dla mnie słuszne i nawet w tych najtrudniejszych momentach, gdzie mówiono: znajdź sobie menadżera, ja buntowałam się. Przecież żaden menadżer, żadna agencja PR-owa nie zna mnie, nie ma mojej intuicji, nie wie co jest dla mnie naprawdę dobre… . Jak ktoś mógłby kierować moim życiem, jeżeli nawet ja, tak naprawdę sama siebie dokładnie nie znam? Uważam że każdy z nas ma jakieś zadanie do wykonania. Każdy jest po coś, ma się zrealizować, ma się spełnić, ma tą swoją drogę gdzieś tam wyznaczoną. Ja chcę swoją odnaleźć i żadna agencja PR-owa nie pomoże mi tego zrobić.   Nie chciałabyś być wytworem cudzej wyobraźni?   Dokładnie. Nie chciałabym być wytworem cudzej wyobraźni. Jeżeli wystarczy komuś dobry wizerunek i finanse czerpane z tego dobrego wizerunku, to proszę bardzo. Ja chcę być sobą, ja chcę być Iloną Felicjańską, a nie wizerunkiem na temat Ilony Felicjańskiej. Chcę być człowiekiem z krwi i kości, uczyć się na błędach i pokazywać innym moje człowieczeństwo… Ostatnio zapytano mnie, skąd biorę na to siłę? Odpowiedziałam, że widząc chore dzieci, widząc te tragedie, jakie są na świecie, mogę powiedzieć, że ja jestem tylko uzależniona, mam ręce, nogi, zdrowe dzieci. Jestem naprawdę jednym wielkim chodzącym szczęściem i to chcę mówić. Jeżeli jesteś uzależniony, to bądź mimo to szczęśliwy.
MCZ_4134
Fot. Michał Czajka
W którym momencie przeholowałaś z tym alkoholem?   Nie da się powiedzieć, że w którymś momencie przeholowałam. Przecież alkohol u nas jest wręcz wpisany w tradycję. Więc tak samo było ze mną i u mnie. Myślę, że taki czas, kiedy zaczęłam pić więcej, nastąpił w momencie, kiedy z dwójką dzieci siedziałam w domu. Zaczęłam widzieć, że to moje małżeństwo wcale nie wygląda na takie, o jakim marzyłam, że odbiega od ideału. Że tak naprawdę jestem z tym wszystkim sama i nie mam wsparcia, a mój małżonek nie liczy się z moim zdaniem. Tak mnie to wszystko obciążało i obarczało, że zaczęłam popijać wieczorami. Myślę, że nie chciałam się przyznać do tego, że to nie była taka miłość o jakiej myślałam, jaką sobie wyobrażałam. Ale oczywiście było przywiązanie i dwójka dzieci.   Mieliście szacunek do siebie?   W tym momencie zupełnie inaczej postrzegam słowo szacunek. Wtedy powiedziałabym ci, że tak, a teraz wiem, że nie. Nie miałam świadomości, jakie są problemy finansowe mojego męża, nie przekazywał mi wszystkich konkretnych informacji. Mówił, że nie chciał mnie martwić, ale efekt był taki, że został z ogromnymi długami. Właściwie i on i ja. Gdybym znała prawdę, to być może nie oddawałabym mu wszystkich pieniędzy, tylko odkładałabym na tak zwaną czarną godzinę. Wspierając go, oddawałam mu wszystkie pieniądze, bo on mi obiecywał, że za chwilę już będzie lepiej, jeszcze tylko potrzebuje trochę czasu i pieniędzy. Po za tym czułam się taką żoną, która ma spełniać obowiązki małżeńskie. To też nie jest szanowanie drugiej osoby. Mój były mąż jest silnym konserwatystą, który ma pewne ustalone reguły i uważa że tylko te są dobre. Ja już wiem, że każdy człowiek ma prawo mieć własne zasady i nie można wymagać, aby inne osoby myślały tak samo jak my.   I wtedy wam się posypało?   Odsyłam do Ilona Felicjańska „Cała prawda o…” Mówiłam o tym już tyle razy, że czas przestać…   Nasze czasopismo nazywa się „Najlepsze z Życia”… Co jest dla Ciebie najlepsze?   Najlepsze z życia to chwile spędzone z moimi synami i pomaganie innym…   Ale twój były mąż, bo już jesteście po rozwodzie, mieszka dalej w twoim mieszkaniu z twoimi dziećmi, razem z tobą?   Tak. To jest moje mieszkanie i chcę mieszkać z dziećmi. Andrzej jest tam zameldowany i nie jestem w stanie teraz nic z tym zrobić.   A nie możesz próbować tego zmienić?   Zmieniam, ale wszystko potrzebuje czasu i cierpliwości…   Nie jesteś teraz w związku?   Nie, nie jestem. Mogę powiedzieć, że jestem w związku z samą sobą i napawam się miłością do siebie i zaufaniem. To nie jest absolutnie negatywne i egoistyczne, to taki stan, który każdy powinien osiągnąć, aby móc być ze sobą szczęśliwym, móc być w ciszy ze sobą, móc być w smutku ze sobą i w radości sam ze sobą. To jest chyba pełna dojrzałość. Nie szukać kogoś, na kim chciałoby się zawiesić. Nie wolno szukać kogoś, kto miałby nas wspierać i podpierać. Wiem, że takich ludzi mam obok siebie, mam swoją mamę, mam Maćka Muszyńskiego, projektanta Mima Bags. Jeśli potrzebuję wsparcia, to wiem, że mogę do nich zadzwonić, pojechać o każdej porze dnia i nocy. Wiesz co, piękne jest też to, że mój ostatni związek pokazał mi, co to jest prawdziwa miłość. Jest takie powiedzenie, że nie da się kochać kogoś, jeżeli nie kocha się siebie. Ja pokochałam siebie, więc pokochałam mojego poprzedniego partnera prawdziwą miłością, nie oczekując, nie oceniając, tylko po prostu będąc w tym związku. A z czego się utrzymujesz Ilona?   Pracuję cały czas, tylko niestety mam długi i gro tych pieniędzy idzie niestety na ich spłatę. Wieżę, że w tym wszystkim, w tym braku pieniędzy, też odnalazłam coś bardzo istotnego. To nie pieniądze tworzą wartość człowieka. Bez tych pieniędzy też byłam w stanie funkcjonować. Dowiedziałam się wtedy, kto jest moim przyjacielem, kto mnie wspiera i pomaga. Jeżdżę po Polsce na spotkania autorskie, na spotkania z kobietami. Jeżdżę na różne warsztaty kobiece, czy też festiwale kobiece, tam gdzie mogę mówić, że tragedia w życiu może być początkiem lepszego życia.   Co zrobiłaś takiego najbardziej ekstremalnego w swoim życiu?   Skoczyłam z 10 metrów do wody. Opad na głowę ostatnio przy okazji programu Celebrity Splash.   A co zrobiłaś z własnej woli, aby pokonać siebie?   To, że się przyznałam publicznie do uzależnienia alkoholowego. To był początek mojego lepszego życia.

Krzysztof Rapsa

POLSKI ABSTRAKCJONISTA ZAINAUGUROWAŁ ŚWIATOWĄ IMPREZĘ EXPO MILANO 2015
Krzysztof Rapsa wystawa na otwarcie EXPO MILANO - Galeria Hernandez
Krzysztof Rapsa wystawa na otwarcie EXPO MILANO – Galeria Hernandez
Wystawa polskiego malarza Krzysztofa Rapsy zainaugurowała, 30 kwietnia br., światową imprezę EXPO MILANO 2015 w Galerii Hernandez w Mediolanie. Podczas otwarcia wystawy miała miejsce zagraniczna premiera „Rapsodii” – wielojęzycznego albumu z obrazami Krzysztofa Rapsy, wierszami oraz muzyką. Poeci z różnych krajów świata zafascynowani i zainspirowani jego twórczością napisali wiersze do obrazów polskiego abstrakcjonisty. Do projektu dołączyli także kompozytorzy z Włoch i Polski, którzy do malarstwa Rapsy i powstałych wierszy skomponowali muzykę, a utwory Luigi Rubino i Janusza Blecharza uświetniły otwarcie ekspozycji. Projekt „Rapsodia” rozpoczął kolejny etap zagranicznych podróży Rapsy po światowych galeriach. Zarówno otwarcie jak i zakończenie wystawy było wielkim sukcesem koszalińskiego malarza. Obraz polskiego artysty otrzymał Grand Prix Publiczności – EXPO MILANO, Art Gallery Hernandez.
Krzysztof Rapsa wystawa na otwarcie EXPO MILANO - Galeria Hernandez
Krzysztof Rapsa wystawa na otwarcie EXPO MILANO – Galeria Hernandez
Patronat nad wydarzeniem m.in. objął Konsulat Generalny RP w Mediolanie, Organizator główny EXPO MILANO 2015, Urząd Miasta Mediolan i Prezydent Miasta Koszalina oraz portal kulturalny Art Imperium.   Krzysztof Rapsa (1959 r.) Mieszka i tworzy w Koszalinie. Jego malarstwo to świat artystycznych fantazji, różnorakich skojarzeń. W abstrakcjach artysty równie istotną rolę odgrywa kolor jak operowanie światłem i strukturą. We wrześniu 2012r. w prestiżowej Galerii Jang Sun w Seulu miała miejsce jego indywidualna wystawa, gdzie nazwano go “poetą koloru”. Wystawa polskiego abstrakcjonisty spowodowała, że stał się on najbardziej znanym współcześnie tworzącym polskim malarzem w Korei Płd.
Krzysztof Rapsa wystawa na otwarcie EXPO MILANO - Galeria Hernandez
Krzysztof Rapsa wystawa na otwarcie EXPO MILANO – Galeria Hernandez
O malarstwie Rapsy napisały najpoważniejsze specjalistyczne magazyny i czasopisma, jak Misoolsidae, Culture & Business Jurnal CNB+ARTiN i Tygodnik Kulturalny, a informacje i zdjęcia z otwarcia wystawy pojawiły się w The Korea Herald i The Korea Times. The Art Magazine Misoolsidae zamieścił entuzjastyczne recenzje oceniając, że Rapsa należy do światowej czołówki abstrakcjonistów — „nie pretenduje, on już tam jest”.  
Krzysztof Rapsa wystawa na otwarcie EXPO MILANO - Galeria Hernandez
Krzysztof Rapsa wystawa na otwarcie EXPO MILANO – Galeria Hernandez
Artysta otrzymał szereg nagród i wyróżnień m.in. nagrodę Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku w Europejskim Konkursie Malarstwa „Barwy morza”, nagrodę Era -Art na VI Międzynarodowym Biennale Malarstwa i Tkaniny Unikatowej w Gdyni, nagrodę Prezydenta Miasta Koszalina „Artysta Roku”, w Mediolanie Gran Prix Publiczności, EXPO MILANO 2015 – Galeria Hernandez. Twórczość Krzysztofa Rapsy została zaprezentowana w Teatrze Narodowym w Restauracji Sun & Moon podczas Global Cross Culture Exchange 2015 Poland – Korea w Seulu. Od kilku lat trwa jego artystyczna podroż po galeriach świata. W 2014 roku swoją twórczość prezentował w Galerii Samsunga i Galerii Foret w Seulu, w Saman Art Gallery w Rzymie,w Muzeum w Dageu i Muzeum Mosan, w Qatar Fine Arts Society w Doha w Katarze.
Krzysztof Rapsa wystawa na otwarcie EXPO MILANO - Galeria Hernandez
Krzysztof Rapsa wystawa na otwarcie EXPO MILANO – Galeria Hernandez
Jego twórczość zaprezentowana została w filmie „Na szczęście jest sztuka” zrealizowanym pod patronatem Muzeum Narodowego w Gdańsku. Obrazy Krzysztofa Rapsy użyte zostały przy realizacji produkcji filmowym i telewizyjnych, m.in. przez telewizję koreańską TV KBS oraz liczne wydawnictwa. Jest autorem okładek wydawnictw literackich. Jego prace znajdują się w zbiorach muzeów, galeriach sztuki współczesnej i kolekcjach prywatnych w kraju i zagranicą. Tekst: Magdalena Woźniak

Fundusz pożyczkowy

Fundusz pożyczkowy to najlepsze i najszybsze rozwiązanie problemu braku finansowania pomysłu na biznes-mówi pani Agnieszka Idzik, która ponad 3 lata temu zdecydowała się na swoje nowe życie na własny rachunek. Prowadzi pani „Studio Pantera” na Warszawskim Ursynowie. Urządzenia Vacum i studio paznokci. Skąd pomysł na taki biznes? Kiedyś korzystałam z urządzeń Vacum w innym gabinecie, potrzebowałam odnowy swojego organizmu poprzez ćwiczenia w przyśpieszonym tempie. Tak mnie to wciągnęło i zainspirowało, że postanowiłam sama otworzyć podobne studio. Co taki rodzaj ćwiczeń powoduje w organizmie? Zdecydowanie poprawia sylwetkę, pozbawia cellulitu i poprawia samopoczucie. Takie pół godziny potrafi zastąpić dietę i mozolne ćwiczenia na siłowni. A skąd finansowanie? Uruchomiła pani swoje oszczędności? Szukałam dofinansowania w różnych instytucjach, począwszy od funduszy unijnych, ale wtedy nie spełniałam wymogów, albo nie był ogłoszony odpowiedni dla mnie Konkurs na udzielane dotacje. Wtedy przekierowano mnie do Mazowieckiego Funduszu Pożyczkowego. Fundusz pożyczkowy to najlepsze i najszybsze rozwiązanie problemu braku finansowania pomysłu na biznes. Jak wyglądała procedura przyznania pożyczki? To bardzo wygodna forma, procedura jest faktycznie uproszczona. Wniosek wypełniłam sama, przy pomocy i według wskazówek pracowników Funduszu Pożyczkowego. Najważniejszy jest pomysł i biznes plan. Trzeba wiedzieć, czego się chce i wierzyć w swój sukces. Istotne  skalkulowanie kosztów i zaplanowanie dochodów aby faktycznie można było spłacać raty terminowo. Bardzo przydatny jest okres karencji, w moim przypadku pół roczny, który pozwala na rozruch firmy. Czy Fundusz żądał od Pani zabezpieczenia pożyczki? Tak, to było poręczenie mojej rodziny, mojej mamy. Zostało mi jeszcze jakieś półtora roku do całkowitej spłaty pożyczki. Ja nie poprzestaję na urządzeniach Vacum, ciągle się rozwijam. Skończyłam kursy i zajmuję się również manicure. Pracuję na swoje konto i to mi sprawia największą przyjemność. Staram się nie popełniać błędów, obserwuję konkurencję i wyciągam wnioski z ich błędów. Ja nie mogę ich popełniać, bo mam do spłaty pożyczkę, którą zabezpieczała moja rodzina, to taka motywacja dodatkowa do działania.