Zmiany w spadkach

   Dziedziczenie długów spadkowych będzie ograniczone Za mniej więcej około pół roku wejdą w życie nowe zasady ograniczające dziedziczenie długów spadkowych tylko do wysokości majątku odziedziczonego przez spadkobiercę. Zastąpić mają one dotychczasowe przepisy , które przewidują odpowiedzialność za te długi w całości. Ustawę nowelizującą przepisy Kodeksu cywilnego Prezydent Bronisław Komorowski podpisał 1 kwietnia 2015r. Od chwili unifikacji w 1946r. polskie prawo przewiduje nabycie spadku obejmujące nie tylko aktywa, ale i majątkowe zobowiązania spadkodawcy w postaci długów. Zgodnie z dotychczas obowiązującymi przepisami spadkobierca, który dowiedział się o spadku, ma do wyboru jedną z trzech możliwości: przyjęcie spadku bez ograniczenia odpowiedzialności za długi (tzw. przyjęcie proste), przyjęcie go z ograniczeniem tej odpowiedzialności (tzw. przyjęcie z dobrodziejstwem inwentarza) bądź też odrzucenie tego spadku. Spadkobierca musi złożyć  oświadczenie o jednej z form przyjęcia albo o odrzuceniu spadku w terminie sześciu miesięcy od dnia, w którym dowiedział się, że został spadkobiercą. Jeśli takie oświadczenie nie zostanie złożone, obowiązujące dotychczas przepisy przewidują wystąpienie fikcji prawnej, zgodnie z którą brak złożenia oświadczenia jest jednoznaczny z przyjęciem prostym. W praktyce oznacza to przejęcie, wraz z majątkiem zmarłego, pełnej i nieograniczonej odpowiedzialności za jego długi. Wierzyciele mogą żądać spłaty z całego majątku spadkobiercy, także ponad wysokość majątku otrzymanego w spadku. W rozrachunku ekonomicznym spadkobierca może więc być stratny. Sytuacja taka ma miejsce również wtedy, gdy spadkobierca nie wie, że spadek otrzymał. Podpisana przez prezydenta nowelizacja ma głównie na celu wyeliminowanie tej fikcji prawnej i ograniczenie odpowiedzialności za długi spadkowe. Podstawową zasadą dziedziczenia w myśl nowych przepisów będzie, w braku złożenia oświadczenia spadkobiercy, przyjęcie spadku z ograniczeniem odpowiedzialności za długi zmarłego tylko do wysokości aktywów spadkowych przejętego majątku  – w języku prawniczym jest to odpowiedzialność „z dobrodziejstwem inwentarza”.  Wierzyciele będą mogli żądać spłaty zobowiązań wyłącznie do wysokości majątku spadkowego.                                  Natomiast proste przyjęcie spadku oraz jego odrzucenie w dalszym ciągu będzie wymagało  złożenia oświadczenia.                                                                                          Ustawa wchodzi w życie 6 miesięcy od dnia ogłoszenia. Jest to przede wszystkim czas dla wierzycieli na przygotowanie się do zmian. W podpisanej przez prezydenta 1 kwietnia 2015 r. ustawie  nowelizującej Kodeks cywilny, Kodeks postępowania cywilnego oraz niektóre inne ustawy obok ograniczenia odpowiedzialności za długi spadkowe znalazły się także inne zmiany. Do najważniejszych należą: wprowadzenie instytucji tzw. prywatnego spisu inwentarza, poszerzenie podmiotów uprawnionych do występowania w charakterze pełnomocnika strony w postępowaniu cywilnym o dalszych wstępnych oraz wyłączenie spod egzekucji sum przyznanych skarżącemu na mocy orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Spis inwentarza to spis stanu czynnego całego majątku spadkowego, czyli jego aktywów. Dokonuje go komornik na podstawie postanowienia sądu. Zgodnie z dodanymi nowelizacją do kodeksu cywilnego przepisami spadkobiercy, którzy przyjęli spadek z dobrodziejstwem inwentarza sami będą mogli sporządzić wykaz inwentarza na podstawie wzoru ustalonego w drodze rozporządzenia przez Ministra Sprawiedliwości i złożyć go w sądzie lub przed notariuszem. Dotyczy to także zapisobierców uprawnionych do zapisu windykacyjnego oraz wykonawców testamentu. W ten sposób złożony wykaz będzie stanowił podstawę przy spłacie długów spadkowych – spadkobierca ma odpowiadać za długi zmarłego do wysokości w nim wskazanej. Sporządzanie spisu inwentarza przez komornika wiązało się z koniecznością ponoszenia kosztów przez spadkobierców. Na możliwość uniknięcia tych kosztów zwrócono uwagę w uzasadnieniu omawianej zmiany ustawy. Wniosek o sporządzenie spisu inwentarza na podstawie nowych przepisów będzie mógł być także zgłoszony bezpośrednio komornikowi. W nowelizacji poszerzono krąg osób uprawnionych do występowania w charakterze pełnomocnika, czyli reprezentujących strony w postępowaniu przed sądami powszechnymi, o dalszych wstępnych. Jest to zabieg o korzystnym społecznie charakterze. Do tej pory spadkobierca mógł być reprezentowany wyłącznie przez rodziców. Taką reprezentację zgodnie z nowymi przepisami będą mogli podjąć także dziadkowie i pradziadkowie spadkobiercy. W nowych przepisach przewidziano również ograniczenie egzekucji w postępowaniach na rzecz Skarbu Państwa. W przypadku egzekwowania wierzytelności, czyli należności od dłużnika na rzecz Skarbu Państwa, nie będą podlegały egzekucji te sumy, które dłużnik miał przyznane na mocy orzeczenia Europejskiego Trybunału Praw Człowieka tytułem słusznego zadośćuczynienia (na podstawie art. 41 Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Inaczej ujmując, kwoty przyznane w takim wyroku ETPC nie będą podlegały zajęciu w drodze egzekucji na rzecz Skarbu Państwa. Wszystkie zmiany zaczną obowiązywać wraz z wejściem w życie ustawy, 6 miesięcy od dnia ogłoszenia. Ewa Bednarek-Wojtal – radca prawny z Pactum Kancelaria Prawna  www.pactum.net.pl

Niemożliwe nie istnieje

Elwira Kowalska Badania naukowe pokazują, że ludzie żyją dziś dłużej niż kiedykolwiek. Od 1950 do 2000 r. liczba ludzi w starszym wieku zamieszkujących Unię Europejską potroiła się , a w ciągu następnych 40 lat potroi się ponownie. Wkrótce jedna trzecia ludności Unii będzie po sześćdziesiątce. To może być klątwa albo błogosławieństwo i w znacznym stopniu my o tym zdecydujemy. Możemy sprawić, że TRZECI WIEK stanie się najlepszym okresem naszego życia. Tak naprawdę, słowa jak „młodość” i „starość” nie mają większego znaczenia, można być obiektywnie starym i mniej energicznym niż kiedyś, jednak w kwestii uczuć, radości, marzeń czy ambicji – jesteśmy ludźmi bez wieku. Możemy narzekać, że jest nam źle, że panuje kryzys itp., ale, mimo wszystko, żyje nam się lepiej niż naszym dziadkom czy pradziadkom. Mamy lepszą dietę, edukację, higienę, doświadczamy mniej stresu, jesteśmy bardziej spełnieni i mamy więcej wolnego czasu. Wszystko jest kwestią postrzegania naszego życia, czyli czegoś, co zależy tylko i wyłącznie od nas. Jak sami możemy zadbać o swoje dłuższe i lepsze życie? Po latach badań naukowcy wyróżnili sześć czynników, które zapewniają dłuższe i lepsze życie. Są nimi: dobra i zróżnicowana dieta, aktywność fizyczna, przyjaciele, śmiech, seks oraz radość z dokonanych wyborów.                                                                   Szczęśliwi ludzie żyją dłużej. 1. Aktywność fizyczna dodaje nam energii. Badania kliniczne dowodzą, że regularne ćwiczenia są dobre nie tylko dla ciała, ale też dla umysłu, ponieważ wspomagają zdolności poznawcze i pamięć. Pozytywne efekty daje już dziesięć minut energicznego spaceru trzy razy w tygodniu. To poprawia samoocenę, daje poczucie zdrowia i szczęścia, jeszce więcej korzyści przynosi jazda na rowerze czy uprawianie jogi. 2. Jedzenie. Ważne jest, co jemy i ile jemy. Prosta zasada głosi, że im ciemniejsze warzywa i owoce, tym lepsze, np. śliwki, jagody, brokuły i kapusta są bogate w przeciwutleniacze, które wpływają na zdolność komórek do powielania się. Około 60% problemów zdrowotnych osób w podeszłym wieku wynika z niewłaściwej diety. Zatem jedzmy więcej warzyw niż mięsa, wybierajmy mniejsze porcje, nie objadając się. To wszystko zależy tylko od nas samych. 3. Przyjaźń. Osoby, które utrzymują dobre kontakty z innymi, są o połowę mniej narażeni na śmierć w młodości. Społeczna izolacja może być bardziej szkodliwa dla zdrowia niż palenie papierosów. Spędzanie czasu z przyjaciółmi zmniejsza ryzyko raka, chorób serca czy demencji. Kontakty z ludźmi są niezmiernie ważne dla zachowania zdrowia i dobrego samopoczucia, podobnie jak posiadanie celu w życiu oraz wiele zajęć i obowiązków. 4. Śmiech to zdrowie, są dowody na to, że wzmacnia nasz układ odpornościowy, zapobiega infekcjom, artretyzmowi, nowotworom czy chorobom serca, a także poprawia stan umysłu. 5. Seks. Niektórzy uważają że seks jest tylko dla młodych – to błąd! Co trzecia para w podeszłym wieku uprawia seks przynajmniej raz w tygodniu, a jedna trzecia spośród nich także seks oralny. Dodatkową korzyścią jest spowolnienie procesów starzenia się, więc jeżeli nagrodą jest dłuższe i lepsze życie, to chyba warto się wysilić :). Ludzie, którzy nie rezygnują z seksu, mają większe szanse na zachowanie zdrowia fizycznego i psychicznego. Dzięki aktywności seksualnej czują się młodo. Istnieją solidne dowody, że ma to bezpośredni wpływ na kondycję organizmu, a to za sprawą bliskości i dotyku. 6. Radość z dokonanego wyboru – wybieramy taki styl życia, jaki nas interesuje. Osoby po sześćdziesiątce często są zmuszane do ograniczenia swoich horyzontów i zejścia na boczny tor. Dlaczego w pewnym wieku mamy zrezygnować z pracy, seksu albo udziału np. w konkursie piękności? Naukowcy są przekonani, że możliwość wyboru jest niezbędna dla szczęśliwej starości. Zatem starajmy się żyć tak jak chcemy i gdzie chcemy, cieszyć się przyjaźnią i interesująca pracą, aktywnie uczestniczyć w życiu swojej społeczności, odwiedzać różne miejsca, stawiać sobie cele do osiągnięcia. To my wybieramy, czy czujemy się staro, czy młodo. Są starzy dwudziestolatkowie i młodzi dziewięćdziesięciolatkowie. Wszystko zależy od tego, co i jak myślimy. Wszystko jest w naszym zasięgu i zależy tylko od naszego sposobu podejścia do siebie i świata. Podstawowa zasada społeczeństwa, psychologii, religii, filozofii czy metafizyki to prawo przyczyny i skutku. Myśli to przyczyny, a warunki to skutki. Zatem nasze myśli, które możemy kontrolować, są przyczynami, a nasze życie jest skutkiem naszego myślenia. Starajmy się nie trzymać urazy do innych , a kłopoty traktować jako szansę na zmiany. Bez względu na to, czy jesteśmy przewlekle chorzy, czy też nie, znajdźmy dla siebie pole aktywności. Niech będzie to codzienna gimnastyka w domu albo uczestnictwo w zajęciach Uniwersytetu Trzeciego Wieku, czy też pokonanie psychologicznych barier, np. poprzez szukanie kontaktu z innymi w Internecie. Zapytajmy siebie, co lubimy, co poprawia nam nastrój?                                                Może to być dobra książka, maseczka, jazda na motocyklu czy wizyta na zajęciach jogi. Podążajmy za tym, traktujmy siebie jak kogoś wyjątkowego, kogo bardzo kochamy. Każdy codzienny posiłek jedzmy w świątecznej zastawie, celebrujmy każdą chwilę, zakładajmy najlepszą bieliznę. A jeżeli jest nam trudno czy smutno, skorzystajmy z najlepszej tabletki świata – skupmy się na naszym oddechu, bo on jest pierwszym i ostatnim aktem naszego życia. Poświęćmy chwilę uwagi wdychanemu i wydychanemu przez nos powietrzu i poczujmy, jak wypełnia nasze ciało. Gwarantuję, że umysł uspokoi się, a my poczujemy się lepiej. Polecam wszystkim słowa Nelsona Mandeli: „Problemem w życiu nie jest brak możliwości, lecz niewykorzystanie tych, które mamy„  

Czesław Czapliński

0
Kluczowa rzecz, żeby robić to, co się kocha. A często nie jest to łatwe. Na prawdziwy sukces trzeba czekać, bywa i wiele lat. Ważny jest czas…” mówi Czesław Czapliński, , artysta fotograf, dziennikarz i autor filmów dokumentalnych o międzynarodowej sławie.       Katarzyna Czajka: Osiągnąłeś sukces i w Polsce, i za granicą. Pół roku mieszkasz w Polsce, a pół w Stanach Zjednoczonych. Dlaczego? Czesław Czapliński: W Stanach Zjednoczonych mieszkam od 1979 r., od kiedy tam wyjechałem, żeby zrobić album o Nowym Jorku. W tamtych czasach nowojorskie ulice wyglądały zupełnie inaczej niż polskie. Wielki świat, piękne miejsca, kolorowo i radośnie. Ale także takie okolice – na przykład na 42nd Street na Manhattanie – gdzie na ulicach narkomani wbijali sobie strzykawki z narkotykami, były lokale z prostytutkami, byli zbuntowani punkowcy, noszący kolorowe włosy i wyzywające ubrania. W Polsce tego nie było. Ja, młody człowiek z nowoczesnym, drogim aparatem Canon, z teleobiektywem, w takich miejscach nieświadomie prowokowałem. No i stało się. Poczułem nóż na gardle, trzech Murzynów wyrywało mi sprzęt fotograficzny, a ja trzymałem go kurczowo. Idiotyzm, mogłem stracić życie. Było to tak dramatyczne, że przed oczami w pięknych, kolorowych obrazach przewinęło mi się całe moje życie. Przestraszyłeś się? Mój mózg się przestraszył, dlatego przewinęło mi się przed oczami to całe życie. Zapamiętam ten dzień chyba na zawsze. To zdarzenie postawiło mnie w trudnej sytuacji finansowej. Musiałem kupić nowy sprzęt fotograficzny, na co wydałem wszystkie pieniądze, jakie miałem przeznaczone na pobyt w Nowym Jorku. Zacząłem szukać pracy, oczywiście w zawodzie. Przygotowałem portfolio, na początku włożyłem zdjęcia z pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II po Polsce (2 – 10 czerwca 1979), którą fotografowałem przed samym wyjazdem do Nowego Jorku. Myślałem, że tymi zdjęciami podbiję Amerykę. Niestety, tzw. „newsy” mają krótki żywot i w tamtym momencie już co innego było ważne. Ale jeden z tzw. „picture editors” ważnego nowojorskiego magazynu powiedział mi, żebym nie gonił za bieżącymi wydarzeniami, a raczej tworzył świat, do którego będą inni wchodzić.
Andrzej Partyka w swoim studiu maluje mnie, w tle siedzi jego brat Bogdan Partyka, Nowy Jork, 1983 fot. Cz. Czapliński
Andrzej Partyka w swoim studiu maluje mnie, w tle siedzi jego brat Bogdan Partyka, Nowy Jork, 1983
fot. Cz. Czapliński
Co zrobiłeś ? Poszedłem na 46th Street do dużego, prestiżowego studia, gdzie przychodziła legendarna fotograficzna grupa Magnum Photos. Zaniosłem tam swoje portfolio, prosząc o pracę. Właściciel mnie pyta: „a co umiesz?”. Ja na to, że wszystko. On pokiwał głową, że to nie jest możliwe, że jak to wszystko? Można się znać na fotografowaniu portretów, mody czy martwej natury, na wywoływaniu zdjęć, powiększaniu, ale nie na wszystkim, jest przecież specjalizacja. Po moich zapewnieniach, z niedowierzaniem poprosił Polaka, który u niego pracował, o porozmawianie ze mną i ustalenie prawdy. Tu muszę obalić mit, jakoby Polacy za granicą sobie szkodzili. On potwierdził, że my naprawdę potrafimy wszystko. Bo tak w Polsce się pracuje. Wszystko trzeba robić samemu, nie ma laboratoriów, osobnych studiów. Mówię oczywiście o latach siedemdziesiątych. Potem zaprzyjaźniłem się z Andrzejem Partyką, Polakiem, który tam wówczas pracował, zajmował się później malarstwem. Dwa lata temu, po śmierci Andrzeja, mogłem pomóc jego bratu pokazać jego prace malarskie w internecie. Zatrudnili cię w tym studio? Tak. Właściciel zaproponował mi, żebym popracował jeden tydzień za darmo. Miałem przejść każde stanowisko pracy. I tak po tygodniu zostałem zatrudniony. To był jedyny rok w moim życiu, kiedy pracowałem u kogoś. Jak to wspominasz? To było znakomite doświadczenie, ale po roku pracy uznałem, że wszystkiego się już tam nauczyłem. Zobaczyłem, jak wyglądają perfekcyjne zdjęcia, jak się je robi w studio i ciemni, co to jest kontrast, skala szarości, kompozycja, retusz… Miałem do czynienia z oryginalnymi zdjęciami, a nie wydrukami, które mają mało wspólnego z tym, co wychodzi spod powiększalnika. Zawsze byłeś ambitny… Tak. Byłem młody, zarobiłem trochę pieniędzy i chciałem robić już tylko własne projekty. Dowiedziałem się, że w Ameryce, po roku pracy, można iść na bezrobocie co pomogłoby mi przez kilka miesięcy. Jednak, aby dostać status bezrobotnego, trzeba było być bezrobotnym, a szef nie chciał mnie zwolnić. Wtedy pomyślałem, że zażądam abstrakcyjnej podwyżki. Szef potwierdził, że faktycznie mi się należy. Zaproponowałem 100%, szef dał mi 20%. Nie dogadaliśmy się i od poniedziałku byłem wolny. Wolny, ale z możliwością powrotu w każdej chwili. Pojechałem do stosownego urzędu i poprosiłem o zarejestrowanie mnie jako bezrobotnego. Raz na tydzień trzeba było podpisywać jakieś dokumenty i podczas drugiej wizyty urzędniczka mi powiedziała, że jest jakaś nieścisłość i trzeba zadzwonić do studia, gdzie pracowałem. Niestety, właściciel studia potwierdził, że jest dla mnie praca, że czeka na mnie. Tak właśnie nie stałem się bezrobotnym z wypłacanym zasiłkiem. Może i dobrze, bo kolejny raz musiałem zacząć sam.
Jerzy Kosiński, 1981, Nowy Jork fot. Cz. Czapliński
Jerzy Kosiński, 1981, Nowy Jork
fot. Cz. Czapliński
Twoja pierwsza wystawa w Stanach? W maju 1981 roku. To była bardzo ciekawa historia. Wpadłem na pomysł, że zrobię zdjęcia najwybitniejszym Polakom w USA. Dla mnie takim wybitnym, a nawet najwybitniejszym był Jerzy Kosiński (pisarz, fotograf, a nawet aktor), którego książki jako bestsellery widziałem na wystawach wielkich księgarni Barnes & Noble. Marzyłem o zrobieniu mu portretów. Z Polskiego Instytutu Naukowego (gdzie zaplanowana była wystawa) zdobyłem numer telefonu domowego i adres Kosińskiego. Telefon odebrała jego ówczesna sekretarka, potem żona, Kiki von Frauhofer. Poprosiła stanowczym tonem, abym zadzwonił za pół roku, ponieważ na drugi dzień wyjeżdżają do Szwajcarii na narty. Na moje wyjaśnienia, że wystawa jest zaplanowana niebawem, za trzy miesiące, odłożyła słuchawkę.
Jerzy Kosiński fot, Cz. Czapliński
Jerzy Kosiński
fot, Cz. Czapliński
Co wtedy zrobiłeś? Pomyślałem, że jeśli nie zdobędę Kosińskiego, który może być moim kluczem – wytrychem w Nowym Jorku, to powinienem wracać do Polski, bo na Amerykę się nie nadaję. Zarobiłem już co nieco, miałem z czym wracać. Ale nie poddałem się. Napisałem list po polsku, wiedząc, że Kiki go nie przeczyta i przekaże Kosińskiemu, po czym zostawiłem go w recepcji domu, w którym mieszkał Kosiński na 57th Street i 6th Avenue. Ledwo wróciłem do domu, zadzwonił telefon. Był to Kosiński, który zaprosił mnie na zdjęcia na następny dzień, ale powiedział, że będzie miał dla mnie piętnaście minut, ponieważ szykuje się do wyjazdu. Wziąłem moje aparaty oraz portfolio ze zdjęciami i pojechałem na umówiony kwadrans. Zostałem cały dzień. Po powrocie do domu, powiedziałem żonie, że czuję się, jakbym go znał całe życie. Tak zaczęła się nasza przyjaźń, która trwała do jego śmierci.
Ryszard Kapuściński w swoim mieszkaniu, 1987, Warszawa fot. Cz. Czapliński
Ryszard Kapuściński w swoim mieszkaniu, 1987, Warszawa
fot. Cz. Czapliński
Jak powstało twoje słynne zdjęcie Ryszarda Kapuścińskiego? W 1986 roku miałem szczęście, ponieważ Kapuściński przyjechał na spotkanie PEN Clubu (międzynarodowe stowarzyszenie pisarzy założone w 1921 roku w Londynie przez Catherine Amy Dawson Scott w celu promowania przyjaźni, ale także nawiązywania współpracy międzynarodowej pomiędzy pisarzami z całego świata, organizacja związana z UNESCO oraz Komisją Ekonomiczno-Społeczną Narodów Zjednoczonych). Pojechałem do hotelu, w którym odbywało się spotkanie i nie wiedząc, jak on wygląda, wytypowałem niewysokiego, skromnie stojącego pod ścianą faceta. Podszedłem i spytałem, czy to on. Potwierdził. Spytałem, czy mogę zrobić zdjęcia. Odmówił. Coś tam sobie jednocześnie notował, nie zwracając na mnie uwagi.Nie usłuchałem go i zacząłem fotografować, czego zwykle nie robię bez zgody osoby fotografowanej, ale myślę, że na końcu naszego spotkania się uśmiechnął. On wrócił do Warszawy. Ja zostałem w Nowym Jorku. Wywołałem zdjęcia i powiększyłem w ciemni (był to okres, kiedy zdjęcia się robiło normalnie, na filmach, a potem powiększało w ciemni, nie było cyfrowych zapisów, inne czasy).
Ryszard Kapuściński, pisarz, Nowy Jork, 1986 fot. Cz. Czapliński
Ryszard Kapuściński, pisarz, Nowy Jork, 1986
fot. Cz. Czapliński
Co się stało z tamtymi zdjęciami? W piśmie „Nowy Dziennik” wychodzącym w Nowym Jorku – a właściwie w jego tygodniowym kulturalnym dodatku „Przegląd Polski” – dowiedzieli się, że mam zdjęcie Kapuścińskiego. Zapytali, czy mogliby je opublikować. Wszyscy mi odradzali, po co ci to? Radzili, że gdyby to był „The New York Times”, to tak. Ja jednak stwierdziłem, że mi nic nie ubędzie i opublikowałem to zdjęcie. Po dwóch tygodniach dostaję wiadomość, że największy wydawca Random House szuka mnie, bo zobaczyli to zdjęcie i nie wyobrażają sobie nowej książki Kapuścińskiego bez tego zdjęcia. Kupili je za duże pieniądze. To zdjęcie do dziś sprzedałem kilkaset razy. Pamiętam, że pierwszy raz obciąłem je na wysokości czoła. Ktoś zapytał, dlaczego zniszczyłem zdjęcie, a ja na to, że przecież resztę można sobie wyobrazić. Powiedziano, że tak daleko nie zajdę. A to zdjęcie otworzyło mi drogę w domach wydawniczych i magazynach ilustrowanych. Dzięki temu zaprzyjaźniłem się z Kapuścińskim. Zrobiłem potem wystawę w Warszawie, w 1989 roku – w związku z obchodami 150-lecia fotografii w Zachęcie Galerii Narodowej – pt.: „Twarzą w twarz”, pokazującą portrety wybitnych Polaków i Amerykanów.
Czesław Czapliński, wystawa "Twarzą w twarz", Artur Sandauer i jego żona Erna Rosenstein. Zachęta, Narodowa Galeria Sztuki w Warszawie
Czesław Czapliński, wystawa „Twarzą w twarz”, Artur Sandauer i jego żona Erna Rosenstein. Zachęta, Narodowa Galeria Sztuki w Warszawie
Cz. Czapliński, wystawa "Twarzą w twarz", Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa 1989
Cz. Czapliński, wystawa „Twarzą w twarz”, Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa 1989
          Kapuściński napisał mi wtedy cały esej, jak to z jego strony wyglądało – to, jak do niego podszedłem, jakiś facet, który robił wrażenie, jakby mu chciał coś zrobić. I chociaż nigdy się na takie rzeczy nie zgadzał, to kiedy spojrzał w moje oczy, zobaczył w nich moją determinację i dlatego nie oponował. Ryszard Kapuściński napisał: „Poznaliśmy się w styczniu 1986 roku, w Nowym Jorku, w czasie światowego zjazdu pisarzy, który zorganizował amerykański PEN Club. Na sali trwała dyskusja, kiedy podszedł do mnie człowiek z aparatem fotograficznym w ręku (był to Czapliński) i powiedział, że chciałby mi zrobić kilka zdjęć. Dziesiątki ludzi robiło mi zdjęcia, dlatego unikam takich sytuacji jak ognia i w pierwszym odruchu powiedziałem – nie. A jednak w tym samym momencie coś zwróciło moją uwagę w tym człowieku z aparatem w ręku. To mianowicie, że rozmawiając ze mną już pracował, już konstruował swój portret, obmyślał jego wyraz, tonację, jego formę. Dlatego w następnym zdaniu powiedziałem – zgoda. I od razu, w tym samym budynku, na korytarzu, zaczęliśmy pracować (Czapliński zrobił wówczas portret, który obiegł świat). Praca z Czaplińskim jest źródłem prawdziwej przyjemności i satysfakcji. Istnieją fotograficy, którzy uważają, że portret musi być „żywy” i że osiąga się to przez ruchliwość rysów, przez rozbiegany wzrok, przez zaskakującą gestykulację. Ci fotograficy w czasie pracy nad portretem zabawiają człowieka rozmową, opowiadają dowcipy, ciągle go o coś pytają – słowem, nieustannie rozpraszają go, nie pozwalając mu się skupić, wejść w siebie (co jest zawsze trudnym procesem psychologicznym wymagającym czasu i spokoju). Oczywiście, taki portret może być żywy, ale nie będzie w nim głębi, nie będzie tego, co aktorzy teatralni określają jako wnętrze. Do tego wnętrza trzeba się bowiem dostać, trzeba się przebić, a to można osiągnąć tylko w poważnym, wspólnym wysiłku twórcy i jego modela. I tak właśnie pracuje – a chcę tu świadomie użyć określenia tworzy – Czesław Czapliński. Jest i malarzem, i psychologiem, jest artystą uważnym i wrażliwym, jest talentem, którego owoce posiadają cechy prawdziwych owoców naszej ziemi – świeżość, soczystość i barwę”. Wtedy to właśnie Związek Polskich Artystów Fotografików postanowił mnie przyjąć na specjalnych warunkach, bez całej zwyczajowej procedury. Ja postawiłem warunek, że na tych samych zasadach wchodzę z Kapuścińskim, ponieważ on też był fotografem, o czym oni nie wiedzieli. Tak obaj zostaliśmy członkami związku.
Ryszard Kapuściński na swojej wystawie fotografii w Warszawie, 1989 fot. Cz. Czapliński
Ryszard Kapuściński na swojej wystawie fotografii w Warszawie, 1989
fot. Cz. Czapliński
          Masz więcej jego zdjęć? Przygotowuję książkę o nim. Mam mnóstwo zdjęć jego, wykonanych na całym świecie. To był człowiek, który nie udzielał wywiadów w Polsce, tylko publikował fragmenty swoich książek. Nagrałem z nim wiele rozmów w Ameryce. Teraz chcę to pokazać.
Ryszard Kapuściński w swoim mieszkaniu, 1987 r., Warszawa, fot.Czesław Czapliński
Ryszard Kapuściński w swoim mieszkaniu, 1987 r., Warszawa,
fot.Czesław Czapliński
Ryszard Kapuściński w swoim mieszkaniu, 1987 r., Warszawa, fot.Czesław Czapliński
Ryszard Kapuściński w swoim mieszkaniu, 1987 r., Warszawa,
fot.Czesław Czapliński
Ryszard Kapuściński w swoim mieszkaniu, 1987 r., Warszawa, fot.Czesław Czapliński
Ryszard Kapuściński w swoim mieszkaniu, 1987 r., Warszawa,
fot.Czesław Czapliński
                        Kiedy ukaże się książka? Myślę, że w przyszłym roku. Wiem, że wydałeś w tym roku książkę o księdzu Janie Twardowskim. W tym roku wyszły dwie moje książki o księdzu Twardowskim, bo teraz jest stulecie jego urodzin ( urodził się 1 czerwca 1915 r.). Jedną z nich prezentowaliśmy na łamach „Najlepsze z życia” w poprzednim numerze. Warto przypomnieć motto: „Można odejść na zawsze, by stale być blisko”. Druga to „Blisko ziemi, blisko nieba. Ksiądz Twardowski.” Tu są moje wspomnienia i zdjęcia. Zdecydowałem się pierwszy raz na opublikowanie mojego zdjęcia, jak przystępuję do komunii świętej. Pojechałem do Anina, do domu Aldony Kraus, lekarza okulisty i poetki, gdzie ksiądz spędzał akurat wakacyjne dwa tygodnie. Siadam przy stole i patrzę, a tam stoi krzyż, kielich, jakby szykowano się do mszy. Ksiądz Twardowski zobaczył moje spojrzenie i spytał, czy zostanę na mszy. Powiedziałem, że jestem głodny, a Aldona świetnie gotowała, zostanę więc na mszy, bo po niej będzie obiad. Ale ksiądz dalej drążył, czy wezmę udział w mszy w całości, czyli czy przyjmę komunię. Powiedziałem, że niestety dawno nie byłem u spowiedzi. Na to ksiądz Twardowski powiedział, że to nie problem i poprosił wszystkich o wyjście z pokoju. Wtedy zrozumiałem, że to nie przelewki i chce mnie wyspowiadać. Tam, w domu? Tak i powiem ci, że jak wszyscy wyszli, zadał mi pierwsze pytanie, które mimo tajemnicy spowiedzi myślę, że mogę powiedzieć. Spytał: „czy kogoś pan zabił?”, „Nie!” – krzyknąłem, a on się ucieszył. Kiedy spowiedź się skończyła, zadałem ks.Twardowskiemu pytanie, a co by było, gdybym kogoś zabił? Ksiądz odparł, że z każdej sytuacji jest wyjście i coś by zaradził. Takim był człowiekiem, wielkim człowiekiem.
Czesław Czapliński, ks.Jan Twardowski, Anin, fot. Ryszard Twarowski
Czesław Czapliński, ks.Jan Twardowski, Anin,
fot. Ryszard Twarowski
Jak powstało to zdjęcie? Podczas mszy i komunii był mój przyjaciel, fotograf Ryszard Twarowski. Ks.Twardowski długo podawał mi komunię i mogło powstać to zdjęcie. Historia kołem się toczy. Zaraz po moim przyjeździe do Polski, w końcu kwietnia br., dowiedziałem się, że został mi przyznany Order Świętego Stanisława ustanowiony przez ostatniego króla Polski Stanisława Augusta dokładnie 250 lat temu w celu nagradzania osób zasłużonych dla ojczyzny. Pierwszy raz uroczystość nadania Orderu Świętego Stanisława odbyła się w Kościele Świętego Krzyża 7 maja 1765 roku. W roku Jubileuszu 250-lecia ustanowienia Orderu, 10 maja br., wmurowano w Bazylice Świętego Krzyża tablicę upamiętniającą to wydarzenie, która poświęcona została przez księdza arcybiskupa Tadeusza Gocławskiego.
Order Świętego Stanisława przyznany Czesławowi Czaplińskiemu, 10 maja 2015, Bazylika Świętego Krzyża w Warszawie
Order Świętego Stanisława przyznany Czesławowi Czaplińskiemu, 10 maja 2015, Bazylika Świętego Krzyża w Warszawie
Order Świętego Stanisława przyznany Czesławowi Czaplińskiemu, 10 maja 2015, Bazylika Świętego Krzyża w Warszawie
Order Świętego Stanisława przyznany Czesławowi Czaplińskiemu, 10 maja 2015, Bazylika Świętego Krzyża w Warszawie
                 
Order Świętego Stanisława przyznany Czesławowi Czaplińskiemu, 10 maja 2015, Bazylika Świętego Krzyża w Warszawie
Order Świętego Stanisława przyznany Czesławowi Czaplińskiemu, 10 maja 2015, Bazylika Świętego Krzyża w Warszawie
Czy na otrzymanie Orderu Świętego Stanisława, który ustanowił król Stanisław August, twórca Łazienek Królewskich w Warszawie, ma wpływ to, co robisz w Łazienkach od lat? Z Łazienkami związany jestem od końca lat osiemdziesiątych, kiedy zacząłem przylatywać z Nowego Jorku do Warszawy, mieszkam też nieopodal. Współpracowałem najpierw z ówczesnym dyrektorem Łazienek Królewskich, prof. Markiem Kwiatkowskim, który jest Wielkim Mistrzem Narodowej Kapituły Orderu Świętego Stanisława w Polsce. Zrobiłem z nim kilkanaście wystaw w Podchorążówce oraz rozpoczęliśmy działalność Galerii Plenerowej w Alejach Ujazdowskich. Z obecnym dyr. Tadeuszem Zielniewiczem współpracuję od pięciu lat, powstało w tym czasie kilkanaście wystaw i wiele publikacji, w tym album „Łazienki Królewskie w Warszawie – Cztery pory roku”, a także kilka filmów dokumentalnych. Dyrektor Tadeusz Zielniewicz nazywa mnie nadwornym fotografem Łazienek Królewskich. Myślę, że to wszystko miało wpływ na przyznanie mi tego zaszczytnego odznaczenia.
D053597-110113-Famous-Faces-Czaplinski-Museum-im-Schafstall-Neuenstadt-fot.Gorecki
Famous Faces Czaplinski Museum im Schafstall Neuenstadt fot.Gorecki
D053604-110113-Famous-Faces-Czaplinski-Museum-im-Schafstall-Neuenstadt-fot.Gorecki
Famous Faces Czaplinski Museum im Schafstall Neuenstadt fot.Gorecki
                Czym dla ciebie jest fotografowanie? To mój sposób na życie. Wydałem na ten temat książkę pt.: „Portrety z historią” (2013 r.), w której opisuję, jak powstały portrety m.in.: Ewy Braun, Josifa Brodskiego, Wojciecha Fangora, Janusza Głowackiego, Michaela Jacksona, Ryszarda Kapuścińskiego, Jerzego Kosińskiego, Czesława Miłosza, Romana Opałki, Agnieszki Osieckiej, Luciano Pavarottiego, Palomy Picasso, Françoise Gilot, Zbigniewa Rybczyńskiego, Wisławy Szymborskiej, Beaty Tyszkiewicz, Kurta Vonneguta, Jerzego Waldorffa, Mike’a Wallace’a, Lecha Wałęsy. Sam wybieram osobę, którą chcę fotografować, dowiaduję się o niej możliwie najwięcej, co daje mi możliwość nawiązania bliskiego kontaktu. Często pierwsze spotkanie i sesja fotograficzna są początkiem bliskiej znajomości czy przyjaźni. Aby zrobić portret, który pokaże coś więcej, niż tylko zewnętrzność, trzeba wejść w bliską relację z osobą fotografowaną.
Michael Jackson fot. Cz. Czapliński
Michael Jackson
fot. Cz. Czapliński
Ewa Braun fot. Cz. Czapliński
Ewa Braun
fot. Cz. Czapliński
Janusz Głowacki fot. Cz. Czapliński
Janusz Głowacki
fot. Cz. Czapliński
Paloma Picasso fot, Cz. Czapliński
Paloma Picasso
fot, Cz. Czapliński
Agnieszka Osiecka fot, Cz. Czapliński
Agnieszka Osiecka
fot, Cz. Czapliński
Lech Wałęsa fot. Cz. Czapliński
Lech Wałęsa
fot. Cz. Czapliński
Beata Tyszkiewicz fot. Cz. Czapliński
Beata Tyszkiewicz
fot. Cz. Czapliński
Wojciech Fangor fot. Cz. Czapliński
Wojciech Fangor
fot. Cz. Czapliński
Josif Brodski fot. Cz. Czapliński
Josif Brodski
fot. Cz. Czapliński
Jerzy Waldorff fot. Cz. Czapliński
Jerzy Waldorff
fot. Cz. Czapliński
Catherine Deneuve fot. Cz. Czapliński
Catherine Deneuve
fot. Cz. Czapliński
Mike Wallace fot. Cz. Czapliński
Mike Wallace
fot. Cz. Czapliński
Luciano Pavarotti fot, Cz. Czapliński
Luciano Pavarotti
fot, Cz. Czapliński
Francoise Gilot fot. Cz. Czapliński
Francoise Gilot
fot. Cz. Czapliński
                                                                                          A z jakim najbogatszym człowiekiem miałeś okazję pracować? W Ameryce fotografowałem wielu multimilionerów, że wspomnę Billa Gatesa, Davida Rockefellera, Forbesa… W Polsce najbogatszym człowiekiem, jakiemu robiłem zdjęcia, był Jan Kulczyk. Od 1985 roku, kiedy dostałem obywatelstwo amerykańskie, mogłem już spokojnie przyjeżdżać do Polski. Proponowano mi zrzeczenie się polskiego obywatelstwa, aby mieć pewność, że nie będę miał w Polsce kłopotów, jak przyjadę w latach osiemdziesiątych, ale tego nie zrobiłem. Urodziłem się w Polsce i nie chciałem rezygnować z tego, co jest moim pochodzeniem. Po kilku przesłuchaniach zostawiono mnie w spokoju, potem był Okrągły Stół i problemy się skończyły. Był rok 1995. Legandarna naczelna „Twojego Stylu”, Krysia Kaszuba, zamówiła u mnie sesję „Polacy ’95 Galeria Portretu” na dziesięć kolumn, zapewniając mi możliwość publikowania zdjęć na całej stronie. Mieliśmy problem, kogo prezentować ze świata biznesu, bo co kogoś wybraliśmy, zaraz okazywało się, że zostaje aresztowany. To był czas powstawania niejasnych fortun, dziwnych przekrętów… Wtedy wpadłem na pomysł: dr Kulczyk. Drugie pokolenie, od ojca dostał milion dolarów, wielka wiedza, kultura osobista, klasa. Znałeś go wcześniej? Nie. Po aprobacie naczelnej umówiłem się z nim w jego biurze. Dr Kulczyk przyjął mnie nienagannie ubrany… Krawat, garnitur… A ja już wiedziałem, że nie chcę go takiego. Takiego wszyscy znają. Postanowiłem, że muszę go mieć „na sportowo”. Pytam, czy to możliwe, a on, że jeśli będzie miało to sens, to tak. Zaproponowałem jako „rekwizyt” rower. Kulczyk się ucieszył się i nawet mi opowiedział zabawną historię sprzed kilku lat. Miał wówczas salony Volkswagena i będąc w jednym z nich w Poznaniu, spytał kierownika, jak idzie sprzedaż. „Słabo” – odpowiedział kierownik. Wtedy Kulczyk wpadł na pomysł. W ofercie Volkswagena mieli nowość, uchwyty na samochód do przewożenia rowerów. Zaproponował szefowi salonu, aby je zamontował, a z jego prywatnego garażu wziął rowery, żeby pokazać klientom, jak to wygląda. Po jakimś czasie wraca Kulczyk do tego salonu i pyta, jak sprzedaż? Szef sklepu na to, że wszyscy pytają o rowery. Wtedy Kulczyk zadzwonił do żony, żeby sprowadzić 2, 3 kontenery rowerów.
Jan Kulczyk fot, Cz. Czapliński
Jan Kulczyk
fot, Cz. Czapliński
        Zaprzyjaźniliście się? Jaki to człowiek, tak prywatnie? Tak, bardzo sobie cenię tę znajomość. To wyjątkowy człowiek. Wielka kultura. Chciałbym, żeby wszyscy ludzie, którzy mają takie pieniądze jak on, byli tacy. Potem robiłem mu zdjęcia wielokrotnie, nawet na Sardynii. Na skuterze wodnym… Czy masz czas na życie prywatne? Nie jestem celebrytą, więc dla mnie życie prywatne jest naprawdę prywatne. Mam żonę i syna, który niedawno skończył studia o specjalizacji Interactive Multimedia w Ameryce. Ma już na swoim koncie kilka prezentacji multimedialnych, w tym „Śladami Einsteina w Princeton University”, gdzie Einstein mieszkał i pracował 22 lata, a także Kantora. Tadeusza Kantora?
Tadeusz Kantor, 1982, Nowy Jork fot, Cz. Czapliński
Tadeusz Kantor, 1982, Nowy Jork
fot, Cz. Czapliński
                Tak, użył do tego moich zdjęć Tadeusza Kantora. To był 1982 rok. Kantor przyjechał do Nowego Jorku, do teatru La MaMa ETC. To awangardowy teatr, który mieści się na Off-off-Broadway. Dowiedziałem się, że Kantor tam przyjeżdża i postanowiłem zrobić mu zdjęcia. Nie miałem żadnych znajomości. Przebrnąłem przez Amerykanów, ale zatrzymał mnie Krzysztof Miklaszewski. Pyta, o co panu chodzi? A ja na to, że zdjęcia chcę zrobić. Aaa, to źle pan trafił, mówi, bo Kantor przegonił już dwie ekipy, w tym Amerykanów. Skłamałem, że wczoraj przyjechałem specjalnie po to do Nowego Jorku, więc mnie wpuścił, ale na moją, jak twierdził, odpowiedzialność. Uprzedził, że Kantor potrafi rzucić przedmiotami w natrętów i aby zapewnić mi drogę ucieczki, zostawił uchylone drzwi, żeby smużka światła doprowadziła mnie do wyjścia. Ten teatr wygląda tak, że widownia jest połączona ze sceną. Schodzę na dół, a Kantor siedzi w pierwszym rzędzie na widowni. Coś czyta, ubrany jest na czarno, biała koszula, wykrochmalona, kołnierzyk wywinięty w rulon. Rewelacja, facet jak z innej epoki. Pomyślałem, jak można z niego robić takiego gbura? Rzucił okiem na mnie, a ja stoję z torbą, aparat schowany. Nic nie wyjmuję. Przy drugim spojrzeniu mówię: „Dzień dobry”. A on: „Boże , pan mówi po polsku?!”, „Tak”. I odetchnąłem. A on: „Niech pan sobie wyobrazi, przyszli do mnie i po angielsku do mnie mówili. Francuski, polski, proszę bardzo… Ale nie angielski?!”. Pozwolił mi zrobić zdjęcia, rzucając: „Niech pan robi”. Każdy by wyjął aparat i by robił, ale ja popatrzyłem i powiedziałem: „ale pan wie, gdzie pan siedzi?”. „Na fotelu”, odparł. „A wie pan, co za panem jest?” – spytałem. „Widownia” – odpowiedział przytomnie. „No tak, a ja bym chciał na scenie, tam są krzyże, tam jest pan” „A, to gdzie?”, Wtedy ja, żeby mu pokazać, wziąłem go za rękę, poprowadziłem choleryka, który nie znosił, jak mu ktoś mówił, co ma robić. Miklaszewski i inni nie wierzyli w to, co widzieli. Zrobiłem w czterdzieści minut całą serię zdjęć. Wysłałem do Krakowa i za trzy lata znowu przyjechał. Tym razem ze sztuką „Niech szczęzną artyści”. Przychodzę, idę na ostro. To był czas, gdy nie było telefonów komórkowych, listy się pisało i tygodniami czekało na odpowiedź. Nie miałem z Kantorem kontaktu od pierwszego spotkania trzy lata wcześniej. Nie było internetu, to nie była taka bajka jak teraz. Idę do teatru La MaMa, myślę, przypomni mnie sobie czy nie? Pamiętał mnie i od razu zaczął rozmowę. „Jak pan wtedy robił zdjęcia, migawki aparatu prawie nie było słychać” – używałem aparatu Leica. I dodaje: „Mam pomysł”. Ja przychodzę, a on ma już pomysł. „Jak będzie wieczore przedstawienie, to ja będę chodził po scenie i poprawiał, aktorzy cały czas inaczej grają niż powinni i ja muszę z nimi być, wtedy wejdziemy razem i pan będzie robił zdjęcia” – wyrzucił z siebie jednym tchem. Marzenie, wejść z Kantorem na scenę podczas spektaklu… Zrobiłem wtedy najbardziej genialne zdjęcia z możliwych, ale w przerwie poszedłem posłuchać, co mówią ludzie. A tam, za kulisami, wrzało od zachwytów, że dwóch ludzi, w tym reżyser, chodzi po scenie podczas spektaklu. Ludzie zapłacili po 35 czy 50 dolarów, to niemałe pieniądze. Bilety sprzedane kilka miesięcy naprzód, a oni: „Boże, co nam się przytrafiło, wnukom będziemy opowiadać, sam mistrz był na scenie”. Idę i myślę, jakby to było w Polsce, pamiętałem sprzed lat. W Polsce to byłoby to przyjęte tak, stary dziad, który już dawno nie powinien być w teatrze, nie przygotował spektaklu, my zapłaciliśmy, a on łazi z jakimś fagasem po scenie i przeszkadza nam, a my tu płacimy. I tak jest do dziś w Polsce. Krytyka, wielka fala krytyki. A on był poważnym gościem, który uważał, że do ostatniego momentu należy coś poprawiać. Zaprosił mnie do Krakowa, odwiedziłem go we wrześniu 1989 roku. Pojechałem ze znajomym – Adamem Bujakiem, fotografem Papieża Jana Pawła II. Były tam dekoracje z różnych przedstawień. Zrobiłem zdjęcia i nagrałem rozmowę. Spytałem go kontrowersyjnie: „Mistrzu, wszyscy mówią, że pan tylko wyjeżdża za granicę, a Polskę stawia na ostatnim miejscu?”. A on popatrzył, przeciął mnie wzrokiem na pół i krzyknął wręcz: „Co pan takie rzeczy? Florencja, Mediolan i Nowy Jork to tylko dlatego, że w Polsce mnie nikt nie zaprasza, gdyby nie te kraje, nie zrobiłbym żadnej swojej sztuki”. Udzielił mi niewyobrażalnego wywiadu, który ukazał się Nowym Jorku w 1990 roku pt.: „Życie pod prąd”. Zmarł w grudniu 1990 roku, to był jego ostatni poważny wywiad przed śmiercią. Kantor mówi coś, co dzisiaj ma wielkie znaczenie, że teatr to dla niego odskocznia, a najważniejsze było malarstwo: „Nigdy nie miałem zamiaru podróżować. Zawsze kiedy pakuję walizki, przeklinam jedną z moich teorii: życie i sztuka to podróż. Lubię siedzieć na miejscu. Nigdy również nie chciałem być człowiekiem teatru. Byłem malarzem. Jako malarz chciałem zrobić karierę. Może zrobiłem, nie wiem. Jako człowiek teatru – nie. Wyjawiłem intymną stronę mojego życia: chciałem zrobić karierę jako malarz. To tkwiło w moich działaniach. Pojechałem do Paryża, gdzie miałem dwie wystawy, trzecią w Nowym Jorku i tam zaczęła się kariera. Po czym w 1965 r. mój marszand, wielki milioner, musiał uciekać do Ameryki Południowej i na tym na szczęście moja kariera się zakończyła. Od tego czasu maluję już tylko dla siebie. Jeśli chodzi o teatr, to nigdy mi przez głowę nie przeszło, że będę robił karierę jako reżyser. To jest moje hobby, moja najbardziej intymna sprawa i dlatego pierwsze spektakle: „Mątwa”, „Wariat i zakonnice”, „W małym dworku” były moją prywatną działalnością. Robiłem je w Krzysztoforach, w takiej dziurze i nigdy mi do głowy nie przyszło, że wyjedziemy z tym gdziekolwiek. Ostatnio napisałem, że istnieje powszechna historia teatru i prywatna historia teatru. Ja należę do mojej osobistej, prywatnej historii teatru, a że ona stała się powszechna, to już nie był mój zamiar. Jestem jednym z niewielu, którzy z premedytacją nie robią w teatrze kariery i z tego powody teatr się stacza. To był jeden z punktów podchwyconych na sympozjum w Paryżu. Prezydium złożone z najwyższych autorytetów naukowych było szalenie godne, jednak dla mnie bardziej interesująca była sala przepełniona młodzieżą, która często krzyczała: „przestańcie mówić, my byśmy z nim chcieli pogadać prywatnie”. Młodzież uważała, że mógłbym ją czegoś nauczyć. Powiedziałem, że szkoły nie będę otwierał, ale gdyby należeli do kręgu aktorów teatru Cricot 2, to może i czegoś by się nauczyli. Nie wiem, czy to przydałoby się im w życiu i w robieniu kariery…”.
Tadeusz Kantor, 100 x 150. Kolekcja Sławek Górecki
Tadeusz Kantor, 100 x 150.
Kolekcja Sławek Górecki
Masz zdjęcia jego obrazów? Tak, mam je. Ale należy pamiętać, że obecny rok również jest ogłoszony przez UNESCO rokiem Tadeusza Kantora. Urodził się w kwietniu 1915 roku. Z tej okazji w Galerii Stalowa w Warszawie w maju odbyła się moja wystawa „Tadeusz Kantor in Memoriam”, w czerwcu będzie w Zamościu, w lipcu wraca do Warszawy, potem pewnie pojedzie do Europy, aby znaleźć się wreszcie w Nowym Jorku. Wiem, że fotografia to nie jest jedyna twoja pasja? Oprócz fotografii zajmuję się filmem i pisaniem, robię filmy dokumentalne. W tamtym roku zrobiłem film o prof. Marku Kwiatkowskim, który był dyrektorem Łazienek przez 48 lat… Wielki dorobek. Ten film zgłosiłem na festiwal EDUKINO w Muzeum Narodowym w Warszawie, zdobył Złotego Kopernika. Drugi raz zdobyłem ten tytuł, bo pierwszy za Jeziorańskiego jako kolekcjonera dzieł sztuki. Łącznie zrobiłem 10 filmów. Teraz robię film o Oldze Boznańskiej, współpracując z Ewą Bobrowską z Paryża, największą ekspertką od Boznańskiej. Czy miałeś jakiś autorytet? Szukałeś swojego mistrza? Tak, jednym jest fotograf Benedyk Jerzy Dorys (1901-1990), najdroższy fotograf przed wojną, zwany fotografem elit. Żyd, który przeprowadzając się z Kalisza do Warszawy, zmienił nazwisko z Rottenberg na Dorys. To on mi podpisał ankietę do Związku Polskich Artystów Fotografików (ZPAF), a moje portrety uznał za porównywalne do jego. „Osiągnął pan [Czapliński] umiejętność fotografowania prostoty. To jest najtrudniejsze. Pana portrety są zupełnie pozbawione jakichkolwiek efektów. To, co ja najbardziej cenię i do czego dochodzi się po wielu latach” – Benedykt Jerzy Dorys, fotograf. Drugi to Edward Hartwig (1909-2003), genialny fotograf, który do końca życia był awangardowy. To mój drugi polecający mnie do związku mistrz. Wracając do Dorysa, który zmarł w 1990 roku. Zrobiłem w 2007 roku wystawę pt. ARTYŚCI w Muzeum Narodowym w Warszawie, gdzie m.in. pokazałem zdjęcia tej samej osoby, fotografowanej przez mnie i Dorysa w odstępach kilkudziesięciu lat. Dorys przed wojną miał studio na Alejach Jerozolimskich, był najdroższym fotografem. Dał mi radę na całe moje życie. Powiedział: „Jednym pana zdjęcia się będą podobały, innym nie. Niech pan będzie najdroższym fotografem, tak jak ja zrobiłem przed wojną”. Tak zrobiłem, na początku myślałem, że będzie klapa. Dałem zaporowe ceny. Nudziarze, którzy kręcili się koło mnie, raptem odpadli. I to mi zaprocentowało. Wtedy jeszcze mocniej się zainteresowałem Dorysem. Zacząłem drążyć jego biografię i okazało się, że kupił jeden z pierwszych aparatów 35 mm Leica w 1930 roku. Wtedy cała bogata Warszawa na lato wyjeżdżała do Kazimierza nad Wisłą. Na miesiąc czy dwa. On też, był przecież dobrze sytuowany. Pracował tam? Wszyscy siedzieli w kawiarni, wypoczywali, a on z Leica, małym aparatem jak na tamte czasy, chodził po mieście. Wtedy 70% mieszkańców to była biedota, Żydzi. Po powrocie do Warszawy wywołał te zdjęcia i odłożył do archiwum. Przed wojną nikomu ich nie pokazał. Jak wybuchała wojna i w Warszawie powstało getto, przyszedł do jego studia młody facet. Powiedział, że wie, jak on się naprawdę nazywa i proponuje, aby razem pracowali, czyli aby Dorys podzielił się z nim majątkiem. Dorys, czyli Rottenberg, odpowiedział, że czekał na takiego faceta jak on całe życie i zaprosił na drugi dzień koło południa, obiecał mu, że podzieli się studiem i będą razem pracować. Przez ten czas, jaki zyskał, zakopał wszystkie negatywy i poszedł do getta. Z własnej woli. Przeżył? Tak, przeżył. Uratowała go Polka, negatywy też przetrwały. Była wystawa tych zdjęć w latach 60., mała. Dlatego z szacunku do niego i w imię mojej o nim pamięci zrobiłem mu wystawę w synagodze w Kazimierzu nad Wisłą. Była to wielka, wzruszająca i poruszająca wystawa. Uważam, że te zdjęcia to pierwszy na świecie, a nie tylko w Polsce, prawdziwy reportaż. Gdyby to przeprowadzić w skali światowej, to musiałoby się zmienić w historię fotografii na świecie. Najlepsze w życiu to? Kluczowa rzecz, żeby robić to, co się kocha. A często nie jest to łatwe. Na prawdziwy sukces trzeba czekać, bywa i wiele lat. Ważny jest czas… Mam zdjęcia sprzed czterdziestu i więcej lat, archiwizuję je, dodaję film. Mam zapisy głosu Jerzego Kosińskiego, nagrane 30 lat temu. Przygotowuję sztukę pt.: „Przejścia nie ma”, która opowiada o ostatnim dniu życia Jerzego Kosińskiego, podłożony będzie oryginalny głos Kosińskiego. Wybitny pisarz popełnił samobójstwo (w przyszłym roku będzie 25. rocznica), ale ta sztuka nie wyjaśnia, a nawet nie ma takiego zamiaru, przyczyny śmierci. Twoje sesje są dla ciebie… Początkiem znajomości, a często przyjaźni. Jak się robi zdjęcie, takie prawdziwe, nie wymyślone, musi być kontakt z drugą osobą. To jak spowiedź, gdy musimy się naprawdę otworzyć. A masz zarzuty, że Czapliński świeci światłem odbitym od gwiazd, które fotografował? Muszę powiedzieć, że na początku, kiedy zacząłem fotografować wybitne osoby w Ameryce, myślałem, że jak uda mi się sfotografować, to już będzie sukces. Trzeba wiedzieć, że w Ameryce znane osoby są otoczone agentami, ochroną… Są także najczęściej fotografowane i trzeba znaleźć pomysł, aby zdjęcie było jedyne w swoim rodzaju. Pamiętam jak miałem fotografować Jacka Kuronia, który często chodził w dżinsowej koszuli, z czego był znany. Pomyślałem sobie, a jakby tak Kuronia przebrać w smoking? Kiedy znalazłem się w jego mieszkaniu na Żoliborzu, siedząc naprzeciwko niego, powiedziałem, że mam pomysł, jak bym chciał go sfotografować. „Niech pan powie, jaki” – odparł Kuroń. „Nie wiem, czy pan się zgodzi, ale chciałbym pana zrobić w smokingu”. „To ciekawe”, powiedział Kuroń, „słyszałem, że w smokingu wygląda się dobrze w trzecim pokoleniu”. „Czy zgadza się pan na mój pomysł?”. „Dobrze, ale zrobimy to zdjęcie na moim podwórku, przy trzepaku”. Tak też się stało. To, czego na zdjęciu nie widać, to sąsiedzi Kuronia, którzy wyglądali przez okna i machali do niego.
Jacek Kuroń, 1994, Warszawa fot, Cz. Czapliński
Jacek Kuroń, 1994, Warszawa
fot, Cz. czapliński
 

Kobiety PRL-u

0
Część druga Tytuł cyklu: Kobieta, jaka jest, każdy widzi Izabella Jarska Kiedy na Kraj Nasz Kochany z zaskoczenia spadł PRL, wysączkował onże niezwykle barwnym korowodem typów niewieścich. Ho, ho… Było w czym wybierać. Niektóre z gatunków przetrwały nawet do dziś…   Baba na traktorze – ideał piękna lansowany we wczesnych latach 50., udane połączenie Wandy Wasilewskiej i Natalii Krupskiej. Piękno było natury raczej duchowej (fanatyczna wiara w najdoskonalszy z ustrojów oraz Stalina) i w sporym oddaleniu od zgniłych imperialistycznych kanonów wyznaczonych przez Marilyn Monroe i Ritę Hayworth. Podobno kobieta, co jednak trudno było ocenić zważywszy na maskujący strój (który składał się z flanelowej koszuli i workowatych spodni), a rozpoznanie drugorzędnych cech płciowych poprzez indywidualne oględziny było w owym czasie zasadniczo utrudnione ze względu na szczególną dbałość ówczesnej cenzury o tzw. „moralność socjalistyczną”. Gwiazda tzw. „produkcyjniaków”, czyli filmów sławiących przewagę socjalistycznych przodowników pracy nad bezpartyjnymi bumelantami, imperialistycznymi sabotażystami oraz odwetowcami z Bonn, lejącymi wodę na wiadomo czyj młyn. Kochała Stalina, Bieruta, socjalistyczną ojczyznę oraz ewentualnie słusznego ideologicznie Antka (często przodownika pracy). Brzydziła się bezpartyjnym synem kułaka. Gatunek ostatecznie wymarły w latach 60. Baba na traktorze czasami występowała też w rzadszej odmianie – jako murarka (żeński odpowiednik murarza). Fach nieco odmienny, ale upodobania bez zmian. Kobieta w mundurze – dzielnie wspierała babę na traktorze w zaszczytnym dziele budowania socjalistycznej ojczyzny. Kobiecość była tu nieco bardziej uwypuklona seksownym krojem munduru, ale też i surowo chroniona jego majestatem. Wzorowa funkcjonariuszka Milicji Obywatelskiej (w skrócie MO). Główne zajęcie – stanie na skrzyżowaniu i machanie tzw. lizakiem, czasami wzmocnione efektem dźwiękowym za pomocą gwizdka Najbardziej znana przedstawicielka gatunku to tzw. Lodzia Milicjantka. Gatunek wytrzymały, przetrwał do późnych lat 80. Milicjantce towarzyszyła niekiedy mutacja zwana żołnierką, czyli umundurowana niewiasta służąca w Ludowym Wojsku Polskim. Była to kobieta o lwim sercu, dzielna jak Trocki i kulom się nie kłaniająca niczym Świerczewski (i podobnej urody). Najbardziej znany egzemplarz gatunku to niejaka Anielka Żołnierka, tytułowa bohaterka pieśni Janusza Pszymanowskiego: „To nie był anioł, tylko Anielka Ładna dziewczyna, chociaż żołnierka.” (wielki sukces na Festiwalu Pieśni Żołnierskiej w Kołobrzegu) Aktywistka – niewiasta zaangażowana społecznie, za to zazwyczaj pozbawiona poczucia humoru. Urody dowolnej, choć często nienachlanej. Fanatyczna propagandzistka jedynej słusznej idei oraz najlepszego z ustrojów. Wzorem jej była Wanda Wasilewska, a serce grzała myśl o Towarzyszu Stalinie, co to „ma usta czerwieńsze od malin”. Wrogo nastawiona do kułactwa oraz szeroko pojętej własności prywatnej. Gatunek rozpleniony w latach 40. i 50., obecnie wymarły. Pani Ziuta – kobieta pracy. Urzędniczka, pracownica biura, ekspedientka itp. Gatunek licznie występujący i najczęściej znany z lekceważącego stosunku do klienta/petenta (casus „jem przecież!”). Istota znudzona pracą i urozmaicająca ją sobie wesołymi igrzyskami, jakimi były w PRL zakupy (oczywiście w godzinach pracy). Wytrawna łowczyni cytrusów, szynki, sardynek w oleju, kawy, papieru toaletowego i tym podobnych rarytasów, którymi łaskawa władza nieczęsto (żeby się obywatelom w głowach nie poprzewracało), za to zawsze z zaskoczenia (ach ta adrenalina!) uszczęśliwiała swoich obywateli. Lubi „kawkę, herbatkę i śniadanko”. Gatunek wyjątkowo odporny. Gdzieniegdzie uchował się do dzisiaj. Kociak – czarny charakter rodzaju niewieściego w PRL. Kobieta pełną gębą. Aspołeczna. Mąciła w głowach obywatelom w pocie czoła budującym socjalistyczną ojczyznę, a nawet (o zgrozo!) przodownikom pracy. Często narzeczona bikiniarza. Modnie ubrana w niesłuszną ideologicznie odzież, którą kupowała na tzw. ciuchach (bazar z ubraniami przysłanymi w paczkach z zachodu), gardząc tym samym wyrobami rodzimego przemysłu. Paliła, piła, włóczyła się po nocnych knajpach, gdzie zapamiętale tańczyła w rytm imperialistycznych przebojów. Odciągała mężów od prawidłowych ideologicznie żon (patrz baba na traktorze, Pani Ziuta, Lodzia Milicjantka), często wpędzając nieszczęśników w nałóg alkoholowy, a potem porzucając. Gatunek nieśmiertelny i w różnych mutacjach obecny w każdej epoce. Okularnica – dziewczę wrażliwe, rozbudzone intelektualnie, a także emocjonalne. Niewiasta zaczytana w poezji oraz literaturze dla ambitnego czytelnika. Afrodyzjakiem jest dla niej dyskusja o wartościach wyższych. Notorycznie gubi drogę, ważne numery telefonów, klucze od domu, drobne przedmioty codziennego użytku oraz głowę na widok dorodnego Okularnika (o ile go w ogóle zauważy oczywiście). Wdzięczna bohaterka piosenki Agnieszki Osieckiej. Gatunek w czasach obecnych całkowicie zmutowany. Pierwsza naiwna – wierzy we wszystko i każdemu, a zwłaszcza facetom oraz w miłość i to, że „żyli długo i szczęśliwie”. Najczęściej uśpiona intelektualnie. Marzy o karierze w filmie oraz o kreacji z Pedetu. Także o M3 i gromadce dzieci oraz wakacjach z FWP, najlepiej w Bułgarii. Począwszy od lat 70. gatunek wymierający, chociaż niektóre jego przedstawicielki w zmutowanej formie egzystują do dziś. Współczesne Pierwsze Naiwne liczą na karierę modelki, koronę Miss Czegokolwiek, rolę w telenoweli oraz na bogatego męża… Którego zazwyczaj najpierw trzeba rozwieść. Babol – gatunek nieśmiertelny. Gnieździ się w każdej epoce i każdych okolicznościach, jako że posiada niezwykłą zdolność akomodacji zawsze i wszędzie. Kształtu obłego, oblicza marsowego, niekiedy zdobnego sumiastym wąsem. Poglądów stałych acz nieskomplikowanych, opartych na zasadzie, że zawsze wie najlepiej. Wszystko. Zawsze niezadowolona z małżonka oraz w zasadzie ze wszystkiego. W PRL-u były jeszcze miliony normalnych kobiet… Ale one nie były takie ciekawe.

POLSKI ABSTRAKCJONISTA ZAINAUGUROWAŁ ŚWIATOWĄ IMPREZĘ EXPO MILANO 2015

Magdalena Woźniak Krzysztof Rapsa (1959 r.) Mieszka i tworzy w Koszalinie. Jego malarstwo  to świat artystycznych fantazji, różnorakich skojarzeń. W abstrakcjach artysty równie istotną rolę odgrywa kolor jak operowanie światłem i strukturą. We wrześniu 2012r. w prestiżowej Galerii Jang Sun w Seulu miała miejsce jego indywidualna wystawa, gdzie nazwano go “poetą koloru”. Wystawa polskiego abstrakcjonisty spowodowała, że stał się on najbardziej znanym współcześnie tworzącym polskim malarzem w Korei Płd. O malarstwie Rapsy napisały najpoważniejsze specjalistyczne magazyny i czasopisma, jak Misoolsidae, Culture & Business Jurnal CNB+ARTiN i Tygodnik Kulturalny, a informacje i zdjęcia z otwarcia wystawy pojawiły się w The Korea Herald i The Korea Times. The Art Magazine Misoolsidae zamieścił entuzjastyczne recenzje oceniając, że Rapsa należy do światowej czołówki abstrakcjonistów — „nie pretenduje, on już tam jest”.
Krzysztof Rapsa wystawa na otwarcie EXPO MILANO - Galeria Hernandez
Krzysztof Rapsa wystawa na otwarcie EXPO MILANO – Galeria Hernandez
Artysta otrzymał szereg  nagród  i  wyróżnień m.in. nagrodę Centralnego  Muzeum Morskiego w Gdańsku w Europejskim Konkursie Malarstwa „Barwy morza”, nagrodę  Era -Art na  VI  Międzynarodowym  Biennale  Malarstwa i Tkaniny Unikatowej w Gdyni, nagrodę Prezydenta  Miasta Koszalina „Artysta Roku”, w Mediolanie  Gran Prix Publiczności, EXPO MILANO 2015 – Galeria Hernandez. Twórczość  Krzysztofa Rapsy została zaprezentowana w  Teatrze Narodowym w Restauracji Sun & Moon podczas Global Cross Culture Exchange 2015 Poland – Korea w Seulu. Od  kilku lat trwa jego artystyczna podroż po galeriach świata. W 2014 roku swoją twórczość prezentował w Galerii Samsunga i Galerii Foret w Seulu, w Saman Art Gallery w Rzymie,w Muzeum w Dageu i Muzeum Mosan, w Qatar Fine Arts Society w Doha w Katarze. Jego twórczość zaprezentowana została w filmie „Na szczęście jest sztuka” zrealizowanym pod patronatem Muzeum Narodowego w Gdańsku. Obrazy Krzysztofa Rapsy użyte zostały przy realizacji produkcji filmowym i telewizyjnych, m.in. przez telewizję  koreańską TV KBS oraz liczne wydawnictwa.  Jest autorem okładek wydawnictw literackich. Jego prace znajdują się w zbiorach  muzeów, galeriach sztuki współczesnej i kolekcjach prywatnych w kraju i zagranicą.  

RANCZO

Tekst i zdjęcia Ewa Szadyn „Ranczo” to polski serial komediowo-obyczajowy, kręcony od 2006 roku. Dotychczas powstało dziewięć serii. Producentem jest Studio A, reżyserem Wojciech Adamczyk, a scenarzystami: Robert Bruttem i Jerzy Niemczyk. Główni wykonawcy to Ilona Ostrowska, Cezary Żak, Artur Barciś i Paweł Królikowski. Serial otrzymał, między innymi, nagrodę Telekamery w 2009 i 2015 roku w kategorii Serial, a także Super Telekamerę Roku. Twórcy „Rancza” zostali uhonorowani przez Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa specjalną nagrodą za promocję programów unijnych. Serial otrzymał również kilka statuetek „Melonika” na Festiwalu Dobrego Humoru w Gdańsku oraz wiele innych nagród i wyróżnień. 8 marca miała miejsce premiera pierwszego odcinka dziewiątej serii pt.: „Nowe Wyzwania”. Jak bardzo serial był oczekiwany i ilu ma zwolenników, świadczą liczby: przed odbiornikami telewizyjnymi zasiadło 6 861 726 widzów !!! Z serialem „Ranczo” zetknęłam się po raz pierwszy w 2006 roku podczas mojej pracy przy znakowaniu koni we wsi Lipiny koło Jeruzala. Ogiernik, który towarzyszył mi w moich czynnościach u hodowców koni, opowiadał, jaką to fuchę mają okoliczni mieszkańcy przy kręceniu serialu. W latach następnych dowiedziałam się, że dzięki filmowi został odnowiony drewniany, zabytkowy kościółek w Jeruzalu i że wielu mieszkańców wsi stało się nałogowymi statystami w Ranczu. Z zasady mało oglądam telewizję i wtedy nie zainteresowałam się serialem. KOŚCIÓŁ Z RANCZO FOT EWA SZADYN Moje następne zetkniecie z tą produkcją nastąpiło przed poprzednimi wyborami samorządowymi, kiedy to wśród moich sąsiadów poszła plotka, że startuję na wójta. Pytanie, czy to prawda, skwitowałam wielkim zdziwieniem i śmiechem. Mój sąsiad jednak nie dowierzał i rzekł:   – Dziwisz się, że pytam, a Lucy przecież wójtem została? – Jaka Lucy?– zapytałam. – No z „Rancza”! – odparł z prostotą sąsiad. Wtedy również przyjęłam to tylko jako ciekawostkę i nadal nie oglądałam filmu. Mieliśmy na głowię plany naszego domu, bieganinę po urzędach, poprawki, potem fundamenty itp., wszystko toczyło się wokół naszego pięknego dworu… Nowy dom będzie w stylu staropolskim, który ma podkreślać charakter naszego miejsca na Ziemi, gdzie mieszkamy i hodujemy typowo polskie konie – potomków wierzchowców Kmicica i Wołodyjowskiego – małopolaki. Dopiero dwa lata później przypadkowo obejrzałam jeden z pierwszych odcinków „Rancza” i doznałam szoku! Prawie całkowicie identyfikowałam się z główną bohaterką – Lucy. Co prawda ona przyjechała z Ameryki, a ja z Warszawy, co prawda ona odrestaurowała stary dwór, a my dopiero go budujemy, co prawda ona uczyła dzieci dodatkowego angielskiego na plebanii, a ja w szkole, ona zakładała wiejski uniwersytet, a ja stowarzyszenie wioskowe, ale czułam i cały czas czuję wielką więź z Lucy Wilską, która chce zmieniać świat na lepsze i ma wielką wiarę w ludzi. Od tej pory śledziłam wszystkie serie „Rancza” z zapartym tchem i stałam się członkiem wielkiego fanklubu, który zrzesza ponad sześć milionów widzów w Polsce. „Ranczo” to serial komediowy, ale ileż w nim prawdy o naszej polskiej wsi. Mieszkam z rodziną na rubieży szesnaście lat i wydaje mi się, że mogę już siebie nazwać wieśniaczką. Jako wieśniaczka uważam „Ranczo” za serial kultowy. Jeruzal, w którym kręconych jest gro zdjęć do filmu, oddalony jest około 30 km od naszej stadniny, więc którejś niedzieli zrobiłam moim dzieciom wycieczkę do „Wilkowyj”. Przyjechaliśmy akurat w momencie, w którym ludzie wychodzili z kościoła i zagadnęłam jedną z kobiet o dom Solejuków z „Rancza”. – Ja to nie wiem, kochanieńka – odpowiedziała kobiecina – ale mój mąż to główny aktor z naszej wsi, on we wszystkich seriach gra, pani z nim porozmawia, on wszystko wie. SKLEP U KRYSI Z RANCZO - FOT EWA SZADYN Rzeczywiście, od pana statysty dowiedzieliśmy się nie tylko, gdzie jest dom Solejuków, ale i studio radiowo-telewizyjne redaktora Tomka, i że restauracja Wioletki jest w Strachominie, dom Wójta w Rozstankach, urząd gminy w Latowiczu, a dwór Lucy w miejscowości Sokule oddalonej o prawie 140 km!   Moje dzieciaki były szczerze zdziwione, bo wydawało im się, że wszystko będzie w jednym miejscu i przede wszystkim, że zobaczą przy drodze tabliczkę z napisem Wilkowyje. No cóż, magia kina! Kościół, plebania i sklep Krysi ze słynną ławeczką znajduję się natomiast w Jeruzalu, gdzie natychmiast pobiegliśmy, cyknęliśmy sobie fotki, a w sklepie „U Krysi” nabyliśmy na pamiątkę słynnego Mamrota za całe pięć złotych. Właśnie niedawno rozpoczęła się dziewiąta seria „Rancza” i z pewnością nie przegapię żadnego odcinka. Na forach internetowych pojawiły się jednak informacje, że to już ostatnia seria i więcej odcinków nie będzie. Jeżeli to prawda, a powodem jest brak pomysłów na scenariusz, to osobiście mogę dostarczyć „tony propozycji ze wsi wziętych”. Mam pewność, że jestem wyrazicielką poglądów ponad sześciomilionowej rzeszy wielbicieli „Rancza” i apeluję do wytwórni, sponsorów, scenarzysty, reżysera i aktorów! Kochani! Nie róbcie nam tego, nie odbierajcie nam Wilkowyj, niech „Ranczo” trwa!  

Mariola Rutschka

Jolanta Popiołek: Dlaczego wybrałaś flet? Mariola Rutschka: Pewnego dnia koleżanka zabrała mnie ze sobą do szkoły muzycznej I stopnia w Gdańsku, gdzie uczyła się gry na kontrabasie. Tam po raz pierwszy usłyszałam przypadkowo brzmienie fletu na żywo. Dziewczyna na nim grająca zapytała, czy chcę spróbować (pewnie poczuła wielką fascynację w moich oczach). Ku mojemu zdziwieniu (i nie tylko) natychmiast uzyskałam ten wyjątkowy ton! To brzmienie i bliskość tego instrumentu zadecydowały o tym, że do dziś codziennie mi towarzyszy. To wielka trudność, żeby z instrumentu dętego, jakim jest flet, wydobyć piękny dźwięk, ludzie się tego uczą i uczą! Jak ta nauka wyglądała u Ciebie? Naukę na flecie rozpoczęłam u wspaniałej nauczycielki Marii Wilskiej-Nikiforos. Dzięki niej pokochałam ten instument na całe życie. Maria mieszka dziś w Londynie i wiąże nas wielka przyjaźń. Po opuszczeniu ojczyzny w 1988 roku studiowałam w Wyższej Szkole Muzycznej i Teatralnej w Hamburgu u prof. Ingrid Koch-Dörnbrak. Podobnie jak Marysia była cudownym pedagogiem. Skończyłaś szkołę muzyczną w Polsce, wyjechałaś do Hamburga. Karierę rozpoczęłaś w 1988 roku u boku profesor Koch-Dörnbrak. Gdzie najwięcej dowiedziałaś się o grze na flecie? Z profesor Koch-Dörnbrak jestem w stałym kontakcie. To bardzo bliska memu sercu osoba. Dopiero tutaj w Niemczech dowiedziałam się szczegółowo, jak można nauczać gry na tym instrumencie. Zgłębianie nauki zajęło mi 4 lata studiów. Dociekałam każdego drobiazgu, nie zdając sobie sprawy, jak rozległa i potężna jest ta wiedza. Tutaj niektóre dzieci zaczynają grać na flecie poprzecznym już od 7. roku życia. W ich nauczaniu używam specjalnych fletów „koge” dla małych dzieci. Przedział wiekowy moich uczniów to 7-26 lat. I to jest fascynujące. Skąd się to wzięło, że temat „metodyka nauczania na instrumencie” tak Cię pochłonął?  Może stąd, że jako młoda dziewczyna wiele razy musiałam nasłuchać się bzdur. Ćwiczyłam wówczas bardzo dużo, od 6-8 godzin dziennie. Pewne rzeczy mi nie wychodziły (nie wiedziałam dlaczego) i zamiast porady, wskazówek słyszałam tylko: „za mało ćwiczysz” albo: „to może zajmiesz się czymś innym, jest tyle pięknych zawodów: fryzjerka, kelnerka”. Wtedy wybiegałam ze szlochem z klasy. Takie były wówczas sposoby „nauczania”… Może dlatego pochłonął mnie ten zawód. Pewnie na stare lata wydam książkę w języku polskim na ten temat, bo jeszcze do dziś ta metodyka i pedagogika instrumentalna kuleje. Nauczanie to Twoja wielka pasja. Jesteś prawie 20 lat pedagogiem w Państwowej Szkole Muzycznej w Hamburgu, jeździsz regularnie na konkursy, koncerty i nawet kiedy jest niedziela i masz gościa w domu, wyjątkowego gościa z Polski – Twoją siostrę Krystynę, też pracujesz. Masz wybitne osiągnięcia, powiedz, ilu miałaś w swoim szczytowym osiągnięciu uczniów? (Śmiech) Och, tak średnio 60 uczniów w tygodniu. I to nie są grupy. Nie uważasz, że jest to uzależnienie od pracy? Ponadto wiadomo, że osoby przychodzą do Ciebie, bo chcą, bo Cię wybrali, a nie zostali przez kogoś przydzieleni? (Śmiech) Istnieje coś takiego jak miłość do nauczania. Tutaj nie ma przydziałów. Może uczyć się każdy. I to jest dla mnie ogromne wyzwanie i niesamowita życiowa przygoda. Większość uczniów pozostaje przy mnie latami. Z niektórymi moimi studentami bardzo się przyjaźnię. Myślę, że niedługo będę musiała zrobić zjazd moich uczniów weteranów! Czy oprócz tego nauczania na maksymalnych obrotach udaje Ci się słuchać muzyki dla przyjemności? Czy masz jeszcze na to czas i jaka to jest muzyka? (Śmiech) Na to mam zawsze czas, dzisiaj jest to przede wszystkim muzyka poważna, szczególnie Bach. I to po tylu latach słuchania i umiłowania jazzu i wręcz niechęci do muzyki klasycznej. Muzykę klasyczną lubiłam tylko tę, którą grałam ja lub na gitarze klasycznej moja siostra (śmiech). Tak naprawdę zawsze chciałam studiować jazz, ale było to w czasach mojej młodości niemożliwe – dziewczyna na flecie i jazz. Jak mój profesor się dowiedział o koncercie i moim improwizowaniu, to powiedział: „jak będziesz grała tę muzykę, to zepsujesz sobie ton i ja sobie tego nie życzę”. Takie były czasy! Dzisiaj jest wszystko inaczej. Okoliczności się zmieniły na lepsze i wygodniejsze dla młodych muzyków chcących osiągnąć sukces. Poprzez nauczanie i prowadzenie hamburskiego kwintetu dętego Hilaris Ensemble odkrywam inną treść muzyki klasycznej. Jako dyrygent słucham i analizuję inaczej aniżeli muzyk. Jako osoba wielowątkowa prowadzisz portal internetowy „Kulturograf.de”, jesteś animatorką życia kulturalnego w Hamburgu. Otaczasz pieczą swoje zespoły, intensywnie nauczasz, koncertujesz, organizujesz konkursy muzyczne, eventy, workshopy. Jesteś bardzo zaangażowana w konkursach. To niesamowite. A teraz po raz trzeci z kolei organizuję Konkurs Muzyki Polskiej „pod skrzydłami” Związku Dziennikarzy Polskich w Niemczech w ramach tzw. Deutsch-Polnische-Begegnung Hamburg, czyli Spotkania Polsko-Niemieckiego Hamburg. Impreza odbędzie się 5 września tego roku. Poza tym profesor Hubert Rutkowski z Wyższej Szkoły Muzycznej w Hamburgu zaangażował mnie do całkowitej organizacji drugiego Niemieckiego Konkursu Pianistycznego Muzyki Polskiej dla studentów i młodzieży z północnych Niemiec, który odbył się w dniach od 1 do 7 lipca w tym roku. To wielkie przedsięwzięcie odbywa się co dwa lata. O czym marzysz? W tej chwili o spokoju i o tym, by mieć więcej czasu na życie prywatne. Cieszę się już na wspólny urlop z mężem.

Krystyna Stańko Band – znakomity polski jazz na tournèe po Niemczech

  Jolanta Popiołek: To dla Polonii wielki zaszczyt i ogromne wydarzenie móc Panią gościć w Hamburgu. Zawsze marzyła Pani o śpiewaniu jazzu do polskiej poezji, początek był chyba w Hamburgu? Krystyna Stańko: Jeżeli chodzi o śpiewanie polskiej poezji to był naturalny proces dojrzewania. Zawsze miałam duży szacunek do polskiej poezji, do polskiego słowa. Spotkało mnie wielkie szczęście, że już w szkole podstawowej miałam znakomitą nauczycielkę języka polskiego Panią Mastykarz, która wyczulała na gramatykę i ortografię. Starała się uwrażliwić nas na czytanie książek i w dużej mierze dzięki niej z tym wzrastałam. W porównaniu z innymi przedmiotami lekcje języka polskiego były dla mnie zawsze najważniejsze, pewnie również dzięki temu mogę prowadzić autorską audycję w Radiu Gdańsk (śmiech) Ważnym impulsem było też to, że w 2010 roku nagrałam album anglojęzyczny do piosenek Petera Gabriela, zatytułowany ”Secretly”. Stworzyliśmy wraz z zespołem własne interpretacje, jazzowe opracowania jego utworów. Płyta zebrała świetne recenzje, a program cieszył się ogromnym zainteresowaniem, co przekładało się na dużą liczbę występów nie tylko w Polsce. Tęskniłam już do śpiewania po polsku. Któregoś dnia, wracając z koncertu razem z Dominikiem Bukowskim, kierownikiem muzycznym mojego zespołu, na stacji benzynowej rozmawialiśmy o tym, co będziemy robić dalej. Powiedziałam wtedy, że tak naprawdę chciałabym teraz nagrać album wyłącznie po polsku. Z pewnością ogromną inspirację stanowił fakt, że zostałam zaproszona do wzięcia udziału w fantastycznym wydarzeniu „Historie Jednego Drzewa”, które zorganizowała moja siostra Mariola Rutschka, mieszkająca od wielu lat w Hamburgu. Była to multimedialna prezentacja zarówno poezji, plastyki, jak i muzyki. Właśnie wtedy po raz pierwszy publicznie wykonałam piosenki stworzone przeze mnie specjalnie na tę okazję do wierszy Wisławy Szymborskiej. Miałam okazję wystąpić z wybitnym pianistą Adzikiem Sandeckim, który podziwiany i doceniany jest tutaj w Hamburgu, Niemczech i nie tylko. Tak naprawdę na całym świecie. I tak doszło do nagrania płyty „Kropla słowa”. Dominik komponował do niektórych wierszy Haliny Poświatowskiej, Wisławy Szymborskiej, Doroty Szatters – wspaniałej poetki ze Śląska, Tomasza Jastruna. Ja również pisałam muzykę do tekstów Wisławy Szymborskiej, które znalazły się na albumie. Dołączyłam też kilka własnych tekstów, ale myślę, że to zaledwie wierszyki, przy tej genialnej poezji (śmiech).    
Rodzinne talenty  Krystyna Stańko – polska piosenkarka jazzowa, gitarzystka, autorka tekstów, wykładowca wokalistyki jazzowej, dziennikarka radiowa, obdarzona oryginalną barwą głosu. Mariola Rutschka – flecistka, zamieszkała na stałe w Niemczech.
Jacy muzycy Panią inspirują najbardziej i jakimi się Pani otacza w życiu codziennym? Muzycy, z którymi jestem zawodowo związana, to grupa moich przyjaciół i faworytów. Oczywiście to, jak brzmi mój zespół, jest dla mnie podstawowym kryterium działania w sztuce, w muzyce przede wszystkim inspiruje mnie brzmienie. Grałam wcześniej w zespołach bluesowych, miałam swój żeński band For Dee, gdzie kobiety grały na instrumentach akustycznych. Wygrałyśmy z tym zespołem Festiwal Studencki w Krakowie oraz koncert Debiuty na festiwalu opolskim. To były takie czasy (1991), że w Opolu działy się rzeczy świeże, nie tylko odtwórcze. Później współtworzyłam grupę 0-58, z którą nagrałam dwie ciekawe płyty nominowane do nagrody Fryderyka. Ale teraz mam zespół moich marzeń! Z Dominikiem Bukowskim i Piotrem Lemańczykiem, nie dość, że są to wybitni improwizatorzy i świetni muzycy, to jeszcze przyjaźnimy się na co dzień, dzielimy także przestrzeń prywatną. Uważam, że jest to wielki skarb, na który pracuje się latami. Kiedy rozmawiam z moimi studentami, często mówią, że trudno zebrać zespół, zrobić próbę. Powtarzam im, że to jest część ich zawodu, umiejętność zebrania zespołu, zorganizowania prób, koncertu itp. Będą na to pracować latami, a może uda im się i od razu znajdą wymarzony skład (śmiech). Nie powiem, że ci wszyscy muzycy, z którymi wcześniej pracowałam, nie byli wspaniali, wręcz przeciwnie, byli to również fantastyczni ludzie, ale graliśmy razem, kiedy byłam jeszcze na studiach w Katowicach, po których wróciłam do Gdańska. Jacek Królik – wirtuoz gitary pracujący na stałe z Grzegorzem Turnauem – jest moim serdecznym przyjacielem. Graliśmy razem w krakowskiej bluesowej formacji Dekiel. Za każdym razem, kiedy nagrywam album i myślę o brzmieniu gitary, zapraszam Jacka. Gdy przyjeżdża na nagrania, przywozi nawet kilkanaście gitar i z rozpędem wpada na moje podwórko, wołając na przykład, że na tę sesję potrzebował telecastera, który musiał pożyczyć, bo jeszcze jednego brzmienia mu brakowało. I to są tacy ludzie, nieprawdopodobnie oddani muzyce i naszej muzycznej przyjaźni. Wszyscy ciężko pracujemy, mając do siebie ogromny szacunek i chcemy razem coś zrobić, szczerze i prawdziwie. Właśnie tacy muzycy są dla mnie bardzo ważni. Mam wielkie szczęście, bo pracuję i pracowałam z czołówką, jeżeli chodzi o jazz, powiedziałabym po niemiecku absolutna SPITZE! (śmiech). W ciągu wieloletniej kariery występowała Pani na światowych estradach. Jak się śpiewa przed niemiecką Polonią? Czy polska publiczność za granicą różni się od tej w kraju? Przed niemiecką Polonią w Hamburgu podczas „Historii Jednego Drzewa” miałam możliwość śpiewania do wierszy Wiesławy Szymborskiej. W Niemczech byłam wielokrotnie: Nürnberg, trasa w południowych Niemczech w latach 90. XX wieku, Dortmund. Różniej z formacją 0-58 graliśmy w Berlinie, Düsseldorfie, Kolonii, Bremen. Polonia rozumie język, więc może wejść w niuanse, ale co najwspanialsze, przychodzą z niemieckimi partnerami, przyjaciółmi i pomagają im zrozumieć, po cichutku tłumacząc słowa. Lubię niemiecką publiczność, jest niesamowicie wyrobiona, nawet nasz polski, szeleszczący, niebywale trudny język jest dla Niemców intrygujący. Zrobię małą dygresją: mając swoje regularne, autorskie audycje w Radiu Gdańsk, puszczam muzykę z Afryki, Indii, Albanii. Wtedy nie wiemy zupełnie nic, o czym artyści śpiewają, a mimo to słuchacze są pochłonięci. Odbierają klimat, nastrój, chcą w to wejść jak do tajemniczego ogrodu, nie znając jeszcze zapachu roślin. Chcą powąchać, poczuć. Tak samo jest z muzyką. Wydaje mi się, że tutaj nie ma się czego bać. Sam fakt, że jestem teraz w Hamburgu i będę mogła zaśpiewać po kaszubsku (śmiech). To jest wspaniałe uczucie! Ten język uważam za niesamowicie interesujący, może troszeczkę egzotyczny, może trochę dziwny, ale przez to bardzo oryginalny i nasz. W tej całej globalizacji mamy wszystko to samo, podobne sklepy, podobnie żyjemy, mamy podobne potrzeby, a to nas wyróżnia, to jest nasza specyfika. Małe ojczyzny, bogactwo tradycji, języka, kultury. W kwietniu 2013 roku otrzymała Pani Pomorską Nagrodę Artystyczną w kategorii Kreacje Artystyczne za znakomitą płytę jazzową „Kropla Słowa”. 30 maja 2014 r. w Ratuszu Staromiejskim w Gdańsku odbył się Benefis Fajnego Człowieka – 25 lat działalności Krystyny Stańko, podczas którego wręczono Pani Nagrodę Prezydenta Miasta Gdańska w Dziedzinie Kultury. W październiku 2014 roku została Pani odznaczona Medalem „Zasłużony Kulturze – Gloria Artis”. Jakie towarzyszy temu uczucie? (Śmiech) Wspaniałe! Wspaniałe i bardzo niespodziewane. Uważam, iż to, że jest się muzykiem i kocha to, co się robi, jest już wystarczającą nagrodą! To nie jest żadna skromność. Muzyka jest dla mnie w dużej mierze sensem życia. Kocham to, co robię, i nie robię tego, żeby zbierać nagrody, ale jak takie nagrody się przytrafiają, jest to bardzo, bardzo miłe. Ogromnie napędza, dając kolejny impuls. Przekonujemy się, że ktoś to docenia i jest dla kogoś bardzo ważne. A medal Gloria Artis dotyczy w wielkim stopniu mojej wieloletniej pracy na uczelni – Akademii Muzycznej w Gdańsku. Kolejny rozdział mojej działalności, bo ja żyję i pracuję wielowątkowo (śmiech). Medale Gloria Artis podczas inauguracji roku akademickiego otrzymali najwybitniejsi profesorowie. I tutaj znowu SZPITZE…(śmiech). Bardzo się cieszę, że ktoś docenia to moje zgłębianie, jestem takim człowiekiem, który nieustannie zgłębia muzykę, tacy są też muzycy w moim zespole. Tak przy okazji powiem, że dzięki audycji w Radiu Gdańsk miałam okazję przeprowadzać wywiady z niesamowitymi artystami z Polski, ale też czołówką światowego jazzu. Są wśród nich między innymi laureaci Nagród Grammy: Gregory Porter, Robert Gasper, Esperanza Spalding czy Bobby McFerrin. Rozmawiając z nimi, czuję, że są to ludzie niezłomni, po prostu totalnie oddani muzyce. Zapytałam Bobby’ego McFerrina, czego nauczył się od swojego ojca, któremu zadedykował płytę, odpowiedział mi, że ofiarności dla muzyki. I o to właśnie chodzi! Ostatnim Pani albumem jest „Snik” z muzyką inspirowaną regionem Szwajcarii Kaszubskiej z elementami folkloru i dużą dawką improwizacji, który zebrał znakomite recenzje. Może Pani nam o nim opowie? Z wielką przyjemnością! Bardzo żałuję, że nie jest to temat mojego doktoratu, ponieważ praca nad tą płytą była dla mnie także pracą badawczą. Nawet moja siostra w tym uczestniczyła, gdy pojechałyśmy do Jerzego Wałkusza, jednego z najstarszych mieszkańców Kaszub, właściciela bodaj najpiękniejszego domu kaszubskiego. Jest artystą ludowym, rzeźbiarzem, budowniczym instrumentów. Pojechałam do niego, żeby nagrać dźwięki ludowych instrumentów, zabrałam rejestrator, dwa mikrofony. Moja siostra nawet grała na dudach, co nie jest łatwe (śmiech). To było niezwykłe przeżycie, spotkanie ze szczerością, prawdziwymi ludźmi, nieprawdopodobnie związanymi z naturą. Ma Pani korzenie kaszubskie, czym charakteryzują się ludzie z Kaszub? Mój wujek Jan z Kościerzyny mówił: „jak Kaszub się rodzi, jest ślepy, ale jak przejrzy, to jak przez sześciocalową deskę”. Może to oznaczać, że na początku Kaszubi bywają bardzo nieufni, ale jak cię już poznają i pokochają, to oddadzą ci wszystko. Do nagrania płyty „Snik” dostałam impuls z naszych zjazdów rodzinnych, które mają niespotykaną atmosferę. Uczestniczy w nich kilkaset osób, jest to zupełnie niewyobrażalne. Ludzie zjeżdżają niemalże z całego świata, po to, żeby się spotkać na dwa trzy dni. Nasza rodzina liczy ponad 700 osób, na zjazdy przyjeżdża około 300, a czasem więcej. Za każdym razem jest to odkrywanie nowego. Przygotowujemy krótki program artystyczny, a ponieważ moja siostra gra na flecie i śpiewa, mój syn Mikołaj gra na perkusji, a syn mojej siostry (mój kochany chrześniak) Paul Rutschka gra na basie (od kilku lat produkuje moje płyty), siostrzenica Oli towarzyszy nam na tamburynie i śpiewa. Na czas zjazdu stajemy się orkiestrą rodzinną. W ten sposób na krótko możemy urozmaicać rodzinne spotkania. Ta wielka rodzina jest liczna i uzdolniona, każda gałąź szykuje program artystyczny. Po latach zdaję sobie sprawę, jaka jest siła naszych spotkań. Postanowiłam głębiej poznawać, wnikać, poszukiwać. Dlaczego za czasów komuny ten język był tak bardzo oddalony od rzeczywistości? A jak jest teraz? Ważny jest przede wszystkim język, który, wiadomo, za czasów komuny starano się wytrzebić. Kiedy studiowałam na Śląsku, mówiono tam po śląsku, nawet młodzi ludzie to robili. Natomiast z opowiadań mamy wiem, że gdy wyjechała, aby zamieszkać u siostry w Gdyni, w wieku siedmiu lat, nie było mile widziane mówienie po kaszubsku, może nawet był to wstyd. Teraz kaszubski ma swój wydział na uniwersytecie, mój syn chodził w szkole na kaszubski. Mnie to bardzo zaintrygowało, co tam się takiego dzieje na lekcjach kaszubskiego, że on z taką chęcią chce chodzić. Po jakimś czasie poznałam jego nauczycielkę od kaszubskiego i poprosiłam o korektę mojej wymowy. Kaszubski ma trzydzieści odmian, kiedyś miał znacznie więcej. Inaczej mówi się na Helu czy w Wejherowie, a inaczej w Kartuzach czy Kościerzynie. Interesujący jest fakt, że kaszubski ma tyle odmian. Moja mama, kiedy po raz pierwszy usłyszała płytę „Snik”, zapytała, czy to jest francuski, czy kaszubski (śmiech). Używam samogłoski „ą”, która brzmi po kaszubsku nosowo, mama tego nie zna, ponieważ pochodzi z regionów Kościerzyny, gdzie takiego „ą” nie usłyszymy. Pani Gabriela Dudzik – nauczycielka kaszubskiego – tak mnie wciągnęła w czytanie, mówienie, że gdy usłyszałam, jak pięknie czyta „Legendy kaszubskie”, pomyślałam, że byłoby świetnie zaprosić ją do udziału w nagraniu płyty. Ona będzie czytała, a my będziemy do tego improwizować, przełożymy to na język jazzu, język muzyki improwizowanej. Nie chcieliśmy stać się nagle zespołem folklorystycznym, ubrać się w kaszubskie stroje i udawać, że jesteśmy ludową kapelą. Chcieliśmy to zaadoptować do swojego świata dźwięków. I to się udało! Wydawcą albumu „Snik” został zresztą powiat kartuski, z czego bardzo się cieszę. Do nagrań zaprosiłam też perkusistę Przemka Jarosza, trębacza Marcina Gawdzisa i innych gości, którzy dali się wciągnąć w ten kaszubski lot (śmiech). Czym jest dla Pani muzyka? Myślę, że muzyka to międzynarodowy język, który daje możliwość dzielenia się emocjami z ludźmi na całym świecie. Jeżeli chodzi o jazz, to właśnie polscy muzycy jazzowi są ambasadorami, którzy jeżdżą do wielu, często bardzo odległych krajów. Jako wykładowca obcuję z różnymi kulturami. Teraz mam studenta z Chin, wcześniej miałam studentki z Istambułu, Białorusi. Pracuję z różnymi osobami, z rozmaitych stron świata i jest to też dla mnie szalenie inspirujące. Zawsze uczę się od nich, a oni chcą się uczyć polskiego. Pracujemy nad tym z dobrym skutkiem (śmiech). Po Chińsku też już potrafię coś powiedzieć, więc sje sje (śmiech). Co jest dla artysty największym sukcesem oprócz nagród? Wczoraj właśnie byłam w takim momencie, kiedy śpiewała dyplom moja studentka Kinga Pruś, a z nią zaśpiewała jej siostra Karolina i moi byli studenci Krzyś Majda i Gaba Janusz. Oni są już także nauczycielami, a nawet wykładowcami. Ten moment, kiedy zobaczyłam ich na scenie, razem… Fenomenalnie zaśpiewali między innymi niesamowicie trudny aranż „Four Brothers”!!! Sala wypełniona po brzegi, gorąca reakcja publiczności, po prostu wzruszenie! Łezka mi się mocno zakręciła. Kocham tych młodych ludzi! Mam zresztą wielkie szczęście do bardzo zdolnych studentów, z którymi świetnie mi się pracuje i jestem z nich bardzo dumna. Nagrywają płyty, tworzą muzykę, koncertują, żeby ich wszystkich wymienić, potrzebna byłaby kolejna rozmowa (śmiech), za wszystkich mocno trzymam kciuki. Jakie są artystyczne plany na najbliższą przyszłość? Jakieś nowe pomysły na kolejne albumy, zaskakujące duety, koncerty? Miałabym bardzo dużo pomysłów, z pewnością żeby „zamknąć” mój projekt Krystyna Stańko i jej Jobim, który przygotowaliśmy w ubiegłym roku na międzynarodowy Ladie’s Jazz Festival w Gdyni. Uwielbiam muzykę Jobima, zaprosiłam do tego przedsięwzięcia oprócz stałego składu moją siostrę flecistkę, saksofonistę, gitarzystę i kilka moich studentek: Krysię Gedzik, Gabę Janusz, Alę Serowik i Kingę Pruś. Koncert odbył się w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Reakcja publiczności była bardzo gorąca, piękne przeżycie. Chciałabym nagrać płytę z muzyką Jobima, ale również ze standardami jazzowymi. Nie wiem, kiedy to nastąpi, bo czas zrobić doktorat. Zobaczymy. Jest Pani osobą, która się bardzo rozwija, szuka nowych trendów, inspiracji. W jakim kierunku rozwija się sztuka w epoce globalizacji, gdzie trudno jest powiedzieć, co dzisiaj jest dobre, a co złe? Czy są jakieś nurty, czy młodzi ludzie mogą się trzymać jakichś nowych trendów, czy na ślepo chodzą po tym świecie i łapią, co się da? Myślę, że mają o tyle trudno, że wszystkiego jest bardzo dużo. Dzisiaj młodzi ludzie mają wszystko, Internet przepełniony ogromną ilością muzyki, mnóstwo filmów, dostęp do galerii, do sztuki. Dostęp do tego, o czym nie mogłam nawet marzyć, będąc na studiach. Są jednak w o tyle trudnej sytuacji, że muszą wybierać, a ogólnie dominuje we wszystkim skrót i szybkie tempo. To jest trochę jak przebywanie w dyskotece z laserowym show (śmiech). Wydaje mi się, że wybieranie rzeczy artystycznych i godnych uwagi może być trudne. Jednak dla wytrwałych, którzy to robią z oddaniem, widzę szansę niesamowitego rozwoju, przez umiejętne korzystanie z dobrodziejstw współczesnej techniki, technologii, przepływu wiedzy. Pracując z młodymi ludźmi, widzę, że prawie wszystkie telewizyjne talent show spowodowały, że widzimy, ilu jest ludzi, którzy mają na przykład bardzo dobre warunki głosowe. Jednocześnie myślę, że te programy mają odtwórczy charakter, czyli wykonujemy czyjeś piosenki, które publiczność dobrze zna. Im bardziej znany przebój, tym lepiej się bawimy, nóżka chodzi i od razu chcemy nagrodzić wykonawcę brawami. Ludzie wstają, doznają niemalże ekstazy (śmiech). Ale później zapominamy o tych zwycięzcach, bo najczęściej nie mają własnych utworów, zespołu itp. Najwięcej zyskują na tym jurorzy ugruntowując swoją telewizyjno-celebrycką popularność. Moim studentom mówię, że znaleźli się tutaj po to, żeby zgłębiać sztukę i poszukiwać tego, co artystyczne. Mobilizuję ich do tworzenia własnych piosenek, repertuaru. Staram się pomagać i wspierać, dawać dobry przykład. Wydaje mi się, że dzisiaj, gdy jazz chętnie łączy się z muzyką etniczną, moja kaszubska płyta „Snik” może też być interesująca dla kogoś na świecie. Hołduję twórczości oryginalnej i wyjątkowej. Uważam, że należy być cierpliwym, żeby robić rzeczy bardzo wartościowe, nie dać się zwieść komercji, która ogarnia ze wszech stron. Nie odpuszczać i nie iść na łatwiznę! Jeżeli wszyscy będziemy starali się schlebiać tanim gustom, wszystko wokół nas będzie coraz mizerniejsze. A na to nie można pozwolić, jeśli kocha się sztukę. Mówi Pani, że nieustannie zgłębia swoją wiedzę przy ogromnej liczbie zajęć. Czy dzisiejsza młodzież ma na to czas i w ogóle zna taki proces?  Ma na to czas, a przykładem jest mój syn, który gra na perkusji i zgłębia to bardzo i kocha. Widzę, jaki jest oddany i przez cały czas czegoś słucha, czyta, dopytuje się, dowiaduje. Jest to chłopak, z którym można rozmawiać o perkusji i muzyce godzinami. Wychował się w rodzinie muzycznej, to jest jego naturalny grunt. Nie oczekiwałam od niego, że będzie grał, nie muszę pytać, czy dzisiaj ćwiczył, bo robi to z wielka pasją. Jest młodym chłopakiem, który mógłby interesować się czymś innym, albo grać na komputerze. Jednak znalazł chłopaków, którzy są tak samo zakręceni na muzykę jak on i spotykają się dwa razy w tygodniu na próbę, tworzą własny repertuar. Uważam, że przyszłość należy do tych, którzy szukają, tworzą i nie boją się ciężkiej pracy.  

Joanna Wicherkiewicz

*** mężczyzna i kobieta spotkanie nieosobliwe on znawca wszechrzeczy ona życiowy dramat zaczęło się zwyczajnie rozmowy głaskaniem w półsłówkach akty męskie wierszy malowanie potem wtargnął w jej duszę nie zapraszała wrzód znalazł czyścił będzie oby wyzdrowiała *** jesteś przy mnie twój oddech spoczął na moim ramieniu miłość wplotła się we włosy tak miękko pocałunki kładą się na ciele czasu przypływu odpływu nie dostrzegam *** życie zapisane jest w geometrii kwadrat cztery ściany cztery kąty prostokąt otwiera dla ciebie ulicę czasami jeszcze jakiś trójkąt który wpisuje cię w melodramat potem nadzieja że życie kołem się toczy *** kochać patrzeć w oczy widzieć niebo kochać w dotyku dłoni poczuć aksamit kochać włosom przypisać miękkość puchu mowie strun granie kochać zabić gniew w duszy kochać uśpić wyrachowanie kochać oddać duszę i ciało nie chcieć nic za nie *** w maju sczesywała z włosów kwiaty kasztanowca taki piękny rytuał wspomnienie spaceru w czerwcu czekała lipca nadąsana na deszcze wsłuchiwała się w ciszę telefonu nadzieja współistnienia kurczyła się w lipcu słońce grzało niemiłosiernie kwiaty obrzydliwie piękne szydziły z jej nieobecności na miłość można czekać wiecznie nawet w przestrzeni pokoju sierpień sierpem na niebie swoją obecność zaznaczył wrzesień październik listopad grudzień styczeń luty marzec kwiecień niezauważone a w maju w maju sczesywała z włosów kwiaty kasztanowca taki piękny rytuał wspomnienie spaceru ***

LOVE STORY

Grażyna Matysiak Im dalej w las, tym więcej drzew… im więcej lat, tym więcej wspomnień… Dziś przywołuję emocje, które towarzyszyły po obejrzeniu wyjątkowego filmu jak na tamten czas, a który zapisał się i w naszej pamięci, i w sercach – mam na myśli „LOVE STORY” według scenariusza Ericha Segala w reżyserii Arthura Hillera. Może teraz moje wyznanie wzbudzi ironiczny uśmiech, ale przypomnijmy, jak to było w latach siedemdziesiątych, kiedy my – dzisiejsze pięćdziesięciolatki – byłyśmy małymi dziewczynkami, a nasze mamy dojrzałymi trzydziestolatkami. Właśnie wtedy pojawił się w polskich kinach wzruszający amerykański film z piękną Ali MacGraw i młodym, uroczym Ryanem O’Nealem. Okrzyknięty najsłynniejszym melodramatem od czasów „Przeminęło z wiatrem”, przyciągnął do kin tłumy widzów i wycisnął hektolitry łez. Można rzec, że wywołał zbiorową histerię, gdy główny bohater żegnał się z chorą na raka ukochaną. Fabuła nieskomplikowana, ale cudowna melodia, młodość i wielka miłość w roli głównej oraz choroba, która niweczy wszystko, zrobiły swoje. Chodzi mi tu właśnie o to dogłębne wzruszenie, wyjątkowe emocje, które dziś można bez trudu odtworzyć.    W 1970 roku przenieśliśmy się z szarej, trudnej rzeczywistości, w jakiej żyliśmy, w świat kolorowy, w życie majętnych ludzi. Zobaczyliśmy piękne wnętrza i poczuliśmy urzekającą miłosną historię, którą nosiliśmy w sobie później przez bardzo długo. A muzyka… muzyka nie zestarzeje się nigdy!                                Posłuchajcie jej, czyż nie jest piękna i dziś?…                                                                                                  Przy cudownych dźwiękach chłonęliśmy, przeżywaliśmy miłość bogatego studenta muzyki do córki piekarza, dla którego w tamtym czasie związek był mezaliansem. Przeżywaliśmy odrzucenie rodziców, zwycięstwo miłości i nieuleczalną chorobę

Paweł Leśniak

To 26-letni artysta pochodzący z Nowego Sącza. Atrybutem jego osobowości jest bez wątpienia określenie „człowiek renesansu”, który w rzeczywistości narzuca jego wiele talentów. Profesjonalny piłkarz grający na poziomie pierwszej ligi polskiej. Dodatkowo tworzy obrazy ołówkiem, a jego prace doczekały się wystawy między innymi we Wilnie, Warszawie i Nowym Sączu. Najwyższe uznanie przyniosła mu jednak publikacja powieści „Równowaga”. Jej kontynuacja pod tytułem „Zachwianie” a także trzecia, ostatnia książka opowiadająca losy Desmonda Pearce’a, mająca tytuł „Chaos” wydana w listopadzie 2014 roku. Zaproszony był na spotkanie autorskie przez polonię w Chicago, oraz we Wilnie. Artysta i jego prace nie obyły się bez komentarzy w polskich mediach, gdzie porównywano go do światowej sławy pisarza, Dante Alighieri.