TEATRO-MANIACZKA

Grażyna Matysiak   Chciałabym się Wam przestawić jako bezwarunkowo pozytywnie zakręcona teatromaniaczka. Mam to już chyba od bardzo dawna. Taką swoją cichą miłość do teatru odczułam już w szkole podstawowej, kiedy miałam możliwość częstego chodzenia na sztuki teatralne. Doświadczyłam, jakie to wspaniałe emocje mają miejsce na scenie, na widowni, myślałam, jak to jest tam głębiej, za kulisami. Nieraz wyobrażałam sobie siebie w wielu rolach, ale liczne młodzieńcze kompleksy zwyciężyły i nie pozwoliły mi na desperacki krok, czyli na zdawanie do szkoły aktorskiej. Nie ma tego złego…! Choć nie wiem, czy nie żałować swojej decyzji, bo mój eksmąż często w wybuchach złości mi powtarzał, że jestem najlepszą aktorką na świecie…(ha, ha! Chociaż tu mnie docenił). Największy teatralny bzik przyszedł w liceum, kiedy do kultury było pod całkiem niezłą górkę. Pamiętam coroczne Spotkania Teatralne, na których można było obejrzeć spektakle czołowych polskich teatrów. Nie wiem, czy przeżyliście walkę o bilety, po które trzeba było stać w kolejce kilkadziesiąt godzin. Ale cóż… Śpiwór, termos z gorącą herbatą, kanapki i nawet trudno sobie wyobrazić, jak te spektakle potem smakowały. Do dziś czuję niewyobrażalne emocje, gdy przypominam sobie przecudowną Annę Polony w „Moralności pani Dulskiej” Teatru Starego z Krakowa.Sztuka trwała około pięciu godzin, ale cóż to były za wspaniałe godziny! Potem była długa przerwa w intensywnym bywaniu w teatrze, ale to było wymuszone innymi życiowymi obowiązkami – rodzina, małe dzieci etc. Dopiero po pięćdziesiątce!!! – mogę bez problemu oddać się swojej niejedynej zresztą pasji.Ale pasja „teatr” jest i będzie zawsze nadrzędną! Zdarza mi się być w teatrze i trzy razy w tygodniu. Zdarzyło się też, że byłam na dwóch sztukach jednego dnia! Ten typ tak ma! Dlatego pozwólcie, że będę Waszym przewodnikiem w tym temacie i pokieruję, gdzie należy skierować się w wolnym czasie i czego nie wolno żadną miarą w teatrze pominąć. Oczywiście, nie jestem żadnym krytykiem teatralnym, nie studiowałam wiedzy o teatrze, więc moje recenzje to relacje teatromaniaczki dla kobiet, które będą chciały mnie wysłuchać i zaufać, aby wyjście do teatru okazało się dla nich przeżyciem. Nie mogę i nie chcę ukrywać, że jestem pod ogromnym wrażeniem działalności pani Krystyny Jandy i jej Fundacji. To właśnie Teatr Polonia i Och-Teatr według mnie wiodą prym na teatralnym polu w stolicy, a sztuki tu oglądane wywołują tak nieodzowne w dzisiejszym świecie i śmiech, i łzy wzruszenia. Z Polonii najczęściej wychodzę ukontentowana, wzruszona, rozbawiona – słowem, szczęśliwa po prostu! Moja propozycja: tym z Państwa, którzy nie mieli jeszcze okazji zobaczyć flagowych przedstawień w głównej roli z Krystyną Jandą („BOSKA”, „SHIRLEY WALENTINE”), proponuję, aby jak najszybciej zmobilizowali się i czym prędzej to nadrobili. Cudowne emocje, z którymi Państwo wyjdziecie z Polonii, będą Wam towarzyszyć przez długie dni i rozjaśnią smutne chwile, których mamy w życiu wiele. A te spektakle potraktujcie Państwo jako niewiarygodnie skuteczną terapię psychologiczną. To pokrótce o czymś, co jest grane wiele, wiele lat i co obowiązkowo trzeba zobaczyć – jednym słowem dla spóźnialskich. A dla tych z Państwa, którzy chodzą do teatru częściej, ale może im umknęła zabawna, refleksyjna sztuka (też w Polonii), doskonała na letnie wieczory – polecam „SEKS DLA OPORNYCH”. W rolach głównych rewelacyjna Dorota Kolak i Mieczysław Baka. Jest to historia, którą można przypisać każdemu statystycznemu małżeństwu z kilkudziesięcioletnim stażem. Zbędne jest więc pisanie teraz o codziennych problemach, które są nam dobrze znane, a które mamy okazję obejrzeć na scenie… A co jest nam tak bliskie, bo mamy to również w swoich domach, w swoich sypialniach. Dorota Kolak (znana z serialu „PRZEPIS NA ŻYCIE”) brawurowo zagrała kobietę po pięćdziesiątce – taką jedną z nas. Atrakcyjną, trochę zmęczoną życiem i wspólnym pożyciem, która chce odkryć swoje małżeństwo na nowo podczas weekendowego wyjazdu. Jest otwarta na nowe emocje i doznania w hotelowej sypialni, z dala od rutyny domowego łoża. Właściwie oglądamy sztukę i mamy nieodparte wrażenie, że widzimy samych siebie. Podobnie mówimy, podobnie czujemy, podobne rzeczy mamy ochotę zrobić. Przy tym świetnie się bawimy, bo sztuka jest bardzo dowcipna, a przez ironię podkreśla ważne kłopoty małżeńskie i przedstawia życiowe dylematy. Zachęcam bardzo gorąco! P.S. Sama odczuwam, że ceny biletów do teatru są bardzo wysokie i, będąc teatromaniakiem, chodzę po prostu na wejściówki (trzydzieści złotych, uważam taką cenę za świetnie zainwestowane pieniądze). Dlatego mogę sobie pozwolić na ukulturalnianie się, kiedy mi się tylko zamarzy. Aby zaszczepić w Państwu teatralną sympatię, daję ten przepis na łatwiejszy (czytaj: tańszy) dostęp do kultury.

Komponuję prosto z serca

Z Thomasem Martinem rozmawia Beata Albatros   Beata Albatros: Jak zaczęła się twoja muzyczna kariera? Thomas Martin: W skrócie nie da się tego opowiedzieć, ponieważ moja przygoda z muzyką jest bardzo dziwna, wręcz zwariowana. Z Przemkiem Smosarskim, który obecnie mieszka w Los Angeles, oraz Łukaszem Słomińskim, założyliśmy trzyosobowy zespół. Jeden nie umiał grać, a drugi nie potrafił śpiewać. Tak się zaczęła nasza zabawa z piosenką. Ty byłeś tym, który nie umie śpiewać? Tak. Wprawdzie jestem po szkole muzycznej w klasie skrzypiec, ale ze śpiewaniem nie miałem wcześniej do czynienia. Kiedy to było? Zespół założyliśmy w 2008, a ćwiczyliśmy w piwnicy u Przemka. Wtedy zaczęliśmy się uczyć. On gry na pianinie, a ja śpiewu. Potem zrobiliśmy amatorskie nagrania, z którymi poszliśmy do różnych osób. Jeden ze znajomych po przesłuchaniu powiedział: „Chłopaki, ja was bardzo lubię, ale nie mogę tego puścić, bo mnie wywalą z radia”(śmiech). Skierował nas na drogę bardziej profesjonalną, wskazując producenta. Powiedział, że będziemy mieli szczęście, jeżeli on znajdzie dla nas czas. Naszym pierwszym producentem został Marek Błaszczyk. Są różni producenci. Tacy, którzy tworzą i produkują, oraz tacy, którzy tylko produkują. Marek jest producentem i multiinstrumentalistą, który także komponuje. Ten pierwszy utwór sami skomponowaliście? Tak, kilka utworów sami napisaliśmy. Wiadomo, że to była pełna amatorszczyzna, ale jednocześnie to było nasze i szczere. Tak jest zresztą do tej pory – komponuję prosto z serca. Tyle że teraz robię to bardziej profesjonalnie niż na początku. O czym są wasze piosenki? Tematy braliśmy z życia. Jedne są miłosne, inne inspirowane jakimiś prywatnymi przeżyciami – jak na przykład mój utwór o tacie. Był typowo osobisty i dla mnie bardzo ważny. Uważam, że takie utwory wokaliści powinni wykonywać. Nie jest sztuką zaśpiewać cudzą kompozycję, tylko fajnie jest wiedzieć, o czym się śpiewa. Z jakim to się robi uczuciem. Ten utwór o tacie był już profesjonalnie zrobiony? Tak, jest dostępny na YouTube. Wyszedł 21 czerwca 2013 roku na Dzień Ojca, wydała go wytwórnia My Music. Ale w radiu już was puszczają? Tak, jak najbardziej. Na przykład w pomorskim Radio Weekend. Czyli w regionalnych stacjach? Przeważnie w regionalnych, ale nie tylko. Radio Fama jest w czterech miastach w Polsce. Coraz więcej rozgłośni się do nas przekonuje, m.in.: Radio Bielsko czy Radio Rekord w Radomiu. Jak to w praktyce wygląda? Jak się trafia do rozgłośni radiowej? Jeżeli dany utwór wydaje wytwórnia, to robi potem wysyłkę do wszystkich rozgłośni radiowych, które oceniają dany materiał według swoich kryteriów – czy chcą to grać na antenie, czy nie. Tak to przeważnie wygląda. Ale wiadomo, że menadżer jest od tego, aby dbał o promocję zespołu. Umawiał się ludźmi, organizował koncerty i tak dalej. Dobry menadżer jest na pewno bardzo ważny. A macie menadżera? Mam menadżera. Teraz robię karierę solową, bo kolega wyjechał, jak wspominałem na wstępie. Mam nowy pseudonim, nowe piosenki… Jaki pseudonim? Występuję jako Thomas Martin, a mój najnowszy utwór nosi tytuł „Własny Raj”. Premierę telewizyjną prawdopodobnie będzie miał w drugiej połowie maja, od razu z teledyskiem, więc zapowiada się bardzo ciekawie. Docierają do mnie bardzo dobre opinie na temat tej piosenki, więc mam nadzieje, że ruszy duża promocja. Z tego co wiem, twoja mama też jest związana z branżą muzyczną. Cała moja rodzina ma takie związki. Wszyscy mają wykształcenie muzyczne po Akademii im. Fryderyka Chopina. Mój tata grał na wielu instrumentach, mama to samo, siostra jest po klasie fortepianu. Od dziecka, rodzinnie, jestem związany z muzyką. Skąd pochodzisz? Całe życie spędziłem w Warszawie, chociaż urodziłem się w Żyrardowie. Ale nigdy tam nie mieszkałem. Od razu po narodzinach trafiłem do Warszawy. Jak wygląda twoje życie prywatne? Dziękuję, bardzo dobrze, aktualnie jestem tak zwanym szczęśliwym singlem, więc… … kawalerem do wzięcia. Tak. Zatem pozdrawiam moje fanki (śmiech). A serio – teraz skupiam się na sobie, na mojej karierze. Czeka mnie dużo ciekawych projektów. Premiera piosenki, kilka występów, sesje zdjęciowe… Czy w branży muzycznej łatwo jest znaleźć sponsora? Nie jest łatwo. Myślę, że wielu artystów ma taki problem, ponieważ wydanie płyty nie jest tanie. To koszt rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych, do tego dochodzą wydatki na promocję. Dlatego dobrze jest mieć sponsora, który wesprze finansowo. To duża pomoc. Natomiast bardzo pomocna jest wytrwałość. To nawet widać, jak się czyta autobiografie znanych muzyków, każdy z nich podkreśla to samo: wytrwałość, wytrwałość, i jeszcze raz wytrwałość. Nie da się pójść na skróty. Trzeba wytrwale dążyć do celu, szkolić się, być jak najlepszym w tym, co się robi i mieć trochę szczęścia, oczywiście. To jest najlepsza metoda, żeby osiągnąć sukces. Jakie masz marzenia? Mam do spełnienia jeszcze kilka marzeń, bo niektóre już zrealizowałem. Chciałbym zwiedzić świat. W wielu miejscach już byłem, ale uważam, że dużo jeszcze przede mną. Chciałbym też muzycznie spełnić się jako artysta i to jest moje wielkie marzenie. Mam nadzieję, że je zrealizuję. Jakie miejsca chciałbyś zwiedzić? Oj, dużo jest takich miejsc. Każde jest inne w specyficzny sposób i wszystkie czymś nęcą. Jedno jest bardziej egzotyczne, drugie ciekawsze architektonicznie, w jeszcze innym interesują mnie jego mieszkańcy. A gdzie byś chciał pojechać, żeby się wylegiwać na plaży? Zawsze bardzo chciałem polecieć na Seszele do Polinezji, więc na pewno tam. Ciekawi mnie bardzo także to, jak wygląda safari. Miałem okazję być rok temu na takim safari, ale wybrałem Kalifornię. Czego nie żałuje, bo poznałem tam wspaniałych ludzi, zwiedziłem cudowne miejsca i miałem okazję występować dla fantastycznej publiczności. A gdzie byś chciał pojechać pod względem kulinarnym? Jaka kuchnia najbardziej ci odpowiada? Bardzo lubię włoskie jedzenie, tajskie też, bo jest delikatnie pikantne. Meksykańska kuchnia jest ciekawa, chociaż jak dla mnie nieco za tłusta. Ogromnie lubię sushi. Polską kuchnię cenię, ma wiele ciekawych potraw. Natomiast nie przepadam za owocami morza. Ale nie próbowałem jeszcze wszystkich tego typu specjałów, więc może to się zmieni. Kosztowałem już różnych krabów, małży św. Jakuba itp., ale na razie nie mam potrzeby zajadania się takimi potrawami. Stosujesz jakąś dietę? Bo bardzo schudłeś. Stosuję swoją własną dietę, czyli staram się nie objadać. Ograniczyłem słodycze i fast foody. Staram się jednocześnie dużo trenować. Jednak ruch to zdrowie i uważam, że żaden substytut tego nie zmieni. Najlepsze połączenie to zdrowe odżywianie i dużo ruchu – i wtedy się fajnie wygląda. Gdzie wkrótce będą mogły  cię posłuchać twoje fanki? Czy masz już w planach jakąś trasę koncertową, czy na razie skupiasz się na nagraniach? Na razie skupiam się na marketingu, na PR. Natomiast promocja najnowszego utworu będzie w drugiej połowie maja i wtedy wszystko się zacznie. Nie sądzisz, że udział w jakimś programie to jest bardzo dobry PR i trampolina do kariery? Z jednej strony może tak. Ale z drugiej – iluż artystów wygrało takie programy i nie słychać o nich teraz. Jest to najlepszy dowód na to, że czasami nie jest tak, jak sobie myślimy. Teraz skupiamy się na promocji piosenki „Własny raj”, a jak to już pójdzie w świat, to w tedy się okaże, czy piosenka spodoba się słuchaczom, czy nie. O czym jest piosenka? Piosenka ma tytuł „Własny Raj” i jest o wspaniałej miłości dwojga osób, które mają swój świat, będący ich Rajem. Ów Raj jest marzeniem, które się spełnia i powoduje, że zakochani nie mogą być bez siebie. A ta chwila spędzona razem jest najważniejsza w życiu. Chciałbyś tak spędzić swoje życie? Jak najbardziej. Mało kto by tego nie chciał. Jaką kobietę sobie wyobrażasz przy swoim boku? Kogoś z branży muzycznej? Dla mnie nie ma znaczenia, co moja kobieta będzie robiła w życiu. Jeżeli będzie wspaniałą osobą, która mnie pokocha, to jej zawód nie jest dla mnie istotny. Uważam, że ludzie powinni się dobierać pod względem charakteru i wspierać się wzajemnie. To jest najważniejsze. A chciałbyś mieć dzieci? Oczywiście. Myślę, że każdy facet chciałby mieć dzieci. Zostawić coś fajnego po sobie… Nie mam jeszcze dziecka, ale jestem w stanie sobie wyobrazić, że jak już je się ma, to każdy jego gest, nawet mrugnięcie okiem, jest dla rodzica czymś wspaniałym. Chce się żyć dla tej osoby. Najlepsze w życiu to? Szczęście. I tego ci życzę. Wywiad został przeprowadzony w kwietniu 2015.

W dniach 9 czerwca – 12 lipca odbyła się wystawa pt. „Być kobietą” Joanny Wiesławskiej, we wspaniałych wnętrzach warszawskiej filii Centrum Artystycznego Fabryka Trzciny, Skwer Hoovera

Kolor, światło, znaki – to są charakterystyczne cechy malarstwa Joanny Wisławskiej. Artystka tworzy na swych płótnach symboliczny świat pełen snów, podświadomych uczuć i emocji. Kojarzy i akceptuje nawet pozornie największe niedorzeczności. Obserwuje przestrzeń poprzez drzewa, dal ukazuje ważniejszą od postaci, które umieszcza na pierwszym planie. Nie są ważne… Ciała układają się w symboliczne kompozycje, kładąc szczególny nacisk na rolę wyobraźni,  niezależność rzeczy od zmysłowych procesów poznania. Dynamizm i ruch w obrazach podkreślony jest zestawieniami kolorów. Kolor wibruje, przenika przez gałęzie, czaruje swoją prostotą i harmonią. Słyszymy muzykę tych barw, którymi artysta niczym dyrygent, nadaje rytm przestrzeni płótna. Mocnym pewnym gestem pociąga pędzlem niczym wirtuoz. Akcenty są położone w różnych punktach obrazu, tak aby zaprosić widza do spaceru po magicznym świecie Joanny Wisławskiej. Na wystawie zaprezentowane zostaną wybrane obrazy z ostatniego 10-lecia twórczości artystki. Wspólnym mianownikiem wystawy jest temat kobiety podróżującej we własnym wykreowanym świecie. Świecie pełnym doznań, uniesień, wzruszeń i z kroplą goryczy, na granicy mirażu. 7.tecza,-akryl-plotno116x100 Malarstwo Joanny Wisławskiej ma cechę najważniejszą w dzisiejszej sztuce, w której panoszy się powielanie, cytowanie, parafrazowanie siebie i innych, bądź też – przeciwnie – uporczywe, „postkonceptualne” poszukiwanie nowinek, gwałtowne zmienianie środków wyrazu, stylu, czy technik w walce o utrzymanie się na fali tak zwanych trendów: jest ono indywidualne, odrębne, a przy tym rozpoznawalne od razu. To niemałe osiągnięcie, tym bardziej jeśli się pamięta, że po wielu latach sukcesów odeszła od swego mistrzowskiego warsztatu gobelinu i artystyczną karierę zaczęła właściwie na nowo. Kto raz zobaczył jej wystawę, ba, nawet kilka czy wręcz jedną pracę, nigdy się nie pomyli co do atrybucji. I wcale nie oznacza to, że artystka ciągle maluje ten sam obraz. Jest tylko wierna swojej sztuce, swojej wrażliwości, swoim tematom. Piotr Cegielski, krytyk sztuki Joanna Wisławska ur. w Warszawie. Obroniła dyplom artysty plastyka w pracowni prof. Tadeusza Dominika w 1975 roku na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Pod opieką prof. Stanisława Dawskiego ukończyła dodatkową specjalizację – problemy malarstwa w architekturze na rodzimej uczelni. W niedługim czasie po ukończeniu studiów otrzymała stypendium artystyczne w dziedzinie malarstwa Ministerstwa Kultury i Sztuki. Artystka od dłuższego czasu jest związana ze sztuką filmową. Projektuję, tworzy i wykonuję malarskie elementy scenografii filmowej, współpracując z czołowymi polskimi scenografami oraz reżyserami. Jest autorką wielkoformatowych płócien do spektaklu Teatru Telewizji „Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale” Wojciecha Bogusławskiego w reżyserii Olgi Lipińskiej. Na jej koncie znajdują się obrazy do filmów w reżyserii Andrzeja Wajdy „Katyń”, „Tatarak”. Jak również do filmu „Szatan z siódmej klasy” (reż. Kazimierz Tarnas). Stworzyła cykl obrazów autorskich do filmu „Rewers”  i wielkoformatową kopie obrazu do filmu „Ziarno prawdy” w reżyserii Borysa Lankosza. Więcej informacji : http://www.joannawislawska.pl/

Człowiek bez marzeń jest jak drzewo bez kory

Z Jolantą Popiołek rozmawia Katarzyna Czajka Katarzyna Czajka:Wyjechałaś z Polski do Niemiec, bo nasłuchałaś się, że pieniądze leżą na ulicy, czy raczej miałaś upatrzone jakieś konkretne zajęcie? Jolanta Popiołek: Dosyć często o tym mówiłam, że wielu naszych rodaków wyjeżdża za granicę, uważając, że pieniądze leżą na ulicy. Ale niestety, trzeba się nachodzić… (śmiech). Przyjechałam do Niemiec w momencie, kiedy Polacy nie mogli już liczyć na otrzymanie statusu uchodźcy. Skazana byłam sama na siebie, na radzenie sobie we własnym zakresie, co zawsze było moją domeną. Już od dzieciństwa radziłam sobie doskonale. Nie mogłam liczyć na pomoc socjalną, nie mogłam kształcić się w szkole, gdzie miasto opłacałoby mi naukę, nie miałam ubezpieczenia, nie miałam nic. A najgorszy był fakt, że co 3 miesiące musiałam wtedy wracać do Polski. Takie były czasy, żeby legalnie przebywać na terenie Niemiec, musiałam mieć ważny stempel w paszporcie. Początki nie były łatwe, brak znajomości języka powodował, że musiałam zaczynać jak każdy szarak, podejmując się pracy jako pomoc domowa. Ale nie tylko ja, tak zaczynało wielu naszych rodaków: lekarzy, prawników, informatyków. Brak znajomości języka niemieckiego był barierą nie do przeskoczenia. Pracując jako pomoc domowa, miałam możliwości nauki i szlifowania tego, tak ciężkiego i jak bardzo istotnego w danym kraju języka. W tym okresie poznałam doskonale topografię miasta. Dostałam szkołę życia, bo codziennie dostawałam inną lekcję i to nieraz z najgorszej strony.
Fot. Michał Czajka
Fot. Michał Czajka
Do tego przecież w Polsce została twoja córka i mąż. Kiedy wyjeżdżałam z Polski, moja córka chodziła do 7 klasy. Chciałam, żeby po ukończeniu szkoły podstawowej przyjechała do mnie wraz z moim mężem. Niestety, on miał w Polsce dobrą pracę i nie skorzystał z mojej propozycji. Duże znaczenie miał też fakt, że oddaliliśmy się od siebie. Córka chciała pozostać w polskiej szkole. I tak zostałam sama – to była cena mojej emigracji.   W tej chwili do Polski przyjeżdżają ludzie ze Wschodu, którzy również nie znają języka. Osoby z wyższym wykształceniem tutaj w Polsce też głównie zaczynają od sprzątania. To chyba nic wstydliwego, jeśli emigruje się za chlebem? Uważam, że żadna praca nie hańbi. Zdecydowanie wolałam sprzątać, niż kraść czy pracować jako prostytutka. Tak z dwojga złego wybrałam jednak to, gdzie czułam się spokojna. Nie pozbawiło mnie to godności osobistej, mimo, że w Polsce pracowałam jako elektronik, a później w biurze podróży. Traktowałam swoją pracę jako kolejne wyzwanie, bo tak naprawdę w Niemczech nauczyłam się nowego życia, szanowania pieniędzy i tolerancji. Zawsze powtarzam, że to nie wstyd, to praca jak każda inna. Poznałam nowe obyczaje. Niemiecki porządek, jest takie powiedzenie… Powiedzenie niemieckie „Ordnung muss sein” to wyłącznie powiedzenie. Krótko mówiąc, to tylko stereotyp. Każdy Niemiec kocha porządek i dobrą organizację, ale dotyczy to również wielu innych narodów. I nas Polaków… (śmiech). Świat się zmienia, teraz do Polski ludzie przyjeżdżają za chlebem. Co myślisz na temat przyjęcia przez Polskę uchodźców z Syrii? Moim zdaniem dziś najważniejszym problemem cywilizacyjnym Polski jest tragiczny brak przygotowania na przyjazd emigrantów. Nie tylko państwa, również społeczeństwa. W Polsce jest niesamowite bezrobocie, w Polsce Polak nie może znaleźć pracy. Wykształcone osoby wyjeżdżają  za granicę w pogoni za lepszym bytem. Jak Polska chce zapewnić stabilizację ludziom, którzy przyjadą z pustymi kieszeniami, którym trzeba będzie zapewnić mieszkania, opiekę socjalną, opiekę lekarską, wszystko od podstaw? Tutaj podkreślę kolosalną różnicę gospodarczą pomiędzy Niemcami a Polską. Niemcy mogą sobie na to pozwolić, natomiast Polska, Polacy nie.
Fot. Michał Czajka
Fot. Michał Czajka
 A może właśnie dlatego, że my kiedyś wyjeżdżaliśmy za chlebem, to przyszedł czas, że to my powinniśmy przyjąć tych, którzy teraz idą za chlebem i za wolnością? Z tego punktu widzenia powinno tak być. Ale czy jesteśmy gotowi na podjęcie tego kroku i związane z tym ryzyko? Uważam, że na uchodźców mogą sobie pozwolić kraje, które rzeczywiście stać na pomoc socjalną i inne rzeczy, które są potrzebne osobom przybywającym do danego kraju. Niestety w Polsce nie ma domów dla uchodźców, nie ma warunków. Aby te warunki stworzyć, trzeba mieć pieniądze, a jak mi wiadomo Polska takich środków nie posiada. Nie ma ich nawet dla swoich obywateli. Powinny być przyjęte jakieś rozwiązania systemowe przez Unię? Oczywiście, że powinny, ale podejrzewam, że Unia nie jest w stanie w tym momencie rozwiązać tego problemu systemowo. Zapewne prowadzone są rozmowy, ale to wszystko trwa, i czas ucieka. Wiemy doskonale, iż sytuacja Polaków nie jest stabilna. Kraj kształci młodych ludzi, a ci uciekają za granicę. Kiedyś w Polsce po ukończeniu studiów państwowych taki absolwent musiał odpracować we wskazanym miejscu swoją naukę. Nie sądzisz, że państwo powinno rozwiązać jakoś ten problem, problem wyjazdu młodych, wykształconych ludzi, którzy zaraz po studiach opuszczają nasz kraj i pomnażają dochód narodowy innego państwa? Oczywiście, że tak. Główny problem polega na tym, że osoby kończące studia nie mogą znaleźć odpowiedniej pracy, dlatego decydują się na wyjazd! Wielu z nich również ciekawych jest świata, innych kultur i chce przeżyć przygodę życia. Największymi skupiskami Polaków w Europie są Niemcy i Anglia, tam znajdują pracę i to za większe pieniądze. Za czym najbardziej tęsknisz, czego ci brakuje w Niemczech, właśnie w dobrobycie? Tęskni się za wszystkim: swobodą bycia, swobodą poruszania, przede wszystkim za rodziną, przyjaciółmi, zwyczajami, ale też wartościami (np. typową polską gościnnością), za ulubionymi produktami. W Polsce przeżyłam swoje dzieciństwo i młodość i chociażby z tego powodu te wspomnienia darzę szczególnym sentymentem. Sytuacje stwarzamy sobie sami, pamiętam czasy, kiedy wpadałam do koleżanki czy sąsiadki na lampkę wina. Tutaj bez zapowiedzi można pocałować wyłącznie klamkę. To ja obalę ten mit. Ty, jak przyjeżdżasz do Polski, jesteś gościem i dlatego nie masz gonitwy, bo tutaj nie pracujesz. Ludzie, z którymi się spotykasz, poświęcają ci czas i właśnie w tym momencie starają się mieć ten czas tylko dla ciebie. Ale jak tylko kończy się twoja wizyta, to gonią i nadrabiają wszystko. U nas teraz też trzeba się umawiać na spotkania. Ludzie są tak bardzo zagonieni, że nie siedzą w domu. W czasach, gdy tak popularne są telefony komórkowe, nikt nie odważyłby wpaść do kogoś bez zapowiedzenia. Każdy ma swoje sprawy i nimi jest pochłonięty. Czego ci jeszcze brakuje? Brakuje mi też kultury, naszej kultury. Nie twierdzę jednak, że tutaj nic się nie dzieje! Przeciwnie, jest masę imprez kulturalnych. Mnie brakuje tej naszej polskości. W Hamburgu jest bardzo mało imprez polonijnych. Polonia nie trzyma się razem, nie licząc spotkań związanych z kościołem. Polski teatr przyjeżdża do nas trzy razy w roku, kino raz w miesiącu. Nie ma wystaw, takiego wspólnego spędzania czasu, zwykłego wspierania się. Brakuje mi folkloru, zespołów ludowych. Imprezy odbywają się w piątki i w soboty, a w tygodniu tylko praca i dom. Naturalnie czas mój pochłaniają mi również spotkania z moimi ukochanymi wnukami Nikolą 12 lat i Ricardem 4 lata, dzięki Bogu mieszkającymi w Hamburgu (śmiech).
Fot. Michał Czajka
Fot. Michał Czajka
Ilu jest Polaków w Hamburgu? Zarejestrowanych jest ponad 100 tys. To osoby, które mają meldunek albo założone firmy. Z całą pewnością jest nas tu jednak dużo więcej, nie każdy jest tu oficjalnie. Stara Polonia trzyma się razem. Główne skupisko jest w kościele. Hamburg jest miastem posiadającym również Konsulat Generalny, w którym ostatnio nastąpiły zmiany. Nasze poniedziałkowe spotkania z Polonią, odbywające się raz w miesiącu, promujące artystów z naszego regionu, zostały zawieszone, a w zamian położono nacisk na imprezy o wysokim standardzie. Przedtem ludzie mieli kontakt ze sobą, natomiast teraz promowaniem tzw. wysokiej kultury nie scalimy Polonii. Należy dbać o polską tradycję i poprzez kulturę integrować ludzi. Kocham twórczość Fryderyka Chopina, ale to chyba nie wszystko, co stanowi polską kulturę. Ludzie potrzebują się wspólnie pośmiać, porozmawiać, wyluzować. Niepokojące jest to, że Polonia dzieli się na Polonię polską i niemiecką. Co to jest Polonia Niemiecka? Kiedyś usłyszałam, że gazeta wydawana w języku polskim nie jest dla Polonii niemieckiej! Polonia niemiecka są to osoby, które przyjechały jakieś 50 lat temu, ci którzy mają obywatelstwo niemieckie. Osoby, które nie mają obywatelstwa, a tylko tutaj mieszkają i pracują, to Polonia polska. I tak zostaliśmy podzieleni na dwie Polonie w jednym kraju. Nie przekonało mnie to, uważam zdecydowanie że Polonia jest jedna. Czy są inne regiony Niemiec, gdzie Polonia trzyma się razem? W innych regionach oczywiście, że Polonia się trzyma razem. To w dużym stopniu zależy też od samych ludzi. Przykładem może być Polska Restauracja Gdańska w Oberhausen. Byłam tam na ich 15-leciu i podziwiałam, jak ci ludzie potrafią się tam zrzeszyć i wspólnie działać. Często zadaję sobie pytanie, dlaczego w Zagłębiu Ruhry Polonia potrafi współpracować, a tu w Hamburgu nie? A może to nie tylko wina konsulatu, że Polonia jest rozproszona. Może to ludzie nie potrafią przyznać się do polskości i nie chcą się jednoczyć? Trudno powiedzieć, ale powinniśmy trzymać się razem. Niemcy są bardzo tutaj uczuleni na Polaków, opowiadają sobie o nas kawały typu: „Jedź na urlop do Polski, twój samochód już tam jest”. To przykre. Drugim niemiłym motywem są polskie prostytutki pracujące w Hamburgu. Takie sprawy nam nie pomagają, dlatego powinniśmy pokazywać pozytywne aspekty naszego życia, pokazywać Polskę pozytywną. Pokazywać naszą kulturę i tradycję, zwykłych Polaków, którzy radzą sobie w biznesie i w innych dziedzinach. Ale też trochę zawiniły media. Pokazywanie tylko rzeczy negatywnych, a nie chwalenie się tym, co jest godne naśladowania, zrobiło swoje.  Zgadza się. Ale media to ludzie, tacy sami jak inni obywatele każdego narodu. Powinniśmy szanować się nawzajem, pomagać sobie. A my kopiemy dołki, jesteśmy zawistni, zaborczy, zazdrośni. Nie potrafimy się szanować, to jak mamy wymagać tego od innych narodów? Jest powiedzenie „Polak Polakowi za granicą wilkiem”.
Fot. Michał Czajka
Fot. Michał Czajka
 Ale dlaczego? Bo może musi walczyć o siebie, o swoją rodzinę? Każdy walczy, czy to Polak, czy Niemiec, wszyscy walczą o przetrwanie, o przeżycie. Każdy walczy o to, co najlepsze dla siebie, rodziny. Polacy nie pomagają sobie za granicą i jest to bardzo powszechne na całym świecie. Jak radziłaś sobie z samotnością? Miałam taki ciężki okres w swoim życiu, gdy czułam się bardzo samotna i byłam tym zmęczona.  Stwierdziłam, że muszę gdzieś wyjechać… i wyjechałam do mojej przyjaciółki na półtora miesiąca do Kanady. W tym okresie w moim mieszkaniu zostały dwie dziewczyny z Polski, jedna z nich pracowała w moich miejscach pracy. Pewnej nocy zrobiły sobie rozrywkę, jeżdżąc motorynką po osiedlu, a mieszkańcy z powodu zakłócania ciszy nocnej zadzwonili na policję. Wszystko byłoby w miarę dobrze, gdyby nie fakt, że następnego dnia po zajściu były śledzone przez policję. Takim sposobem zostały przyłapane na pracy wykonywanej na czarno. W efekcie straciłam mieszkanie i pracę, bo nikt już potem nie chciał ze mną współpracować po takich przeżyciach. Zanim jednak wyjechałam do Kanady, poznałam pewnego Niemca. Po powrocie wraz z koleżanką zamieszkałyśmy u niego i tak przetrwałyśmy kolejne dwa lata. Po jej wyjeździe znowu zostałam sama i niespokojna o mój byt w Niemczech. Wtedy nie byliśmy w Unii i taki pobyt był nielegalny. Gdy przeszłaś już ten najgorszy etap adaptacji, udało ci się doprowadzić do przyjazdu córki? Oczywiście, że tak! Przyjechała 11 lat temu, przywożąc ze sobą swoją córeczkę. Byłyśmy we trójkę i był to najpiękniejszy okres mojego życia. Bardzo tęskniłam za córką, jednak ta odległość powodowała, że nie widywałyśmy się zbyt często. Od tamtego momentu moje życie nabrało innego wymiaru. Już nie musiałam tak ciężko pracować, żeby rekompensować córce brak mamy. Mój były mąż dobrze zarabiał, ale ja i tak chciałam dla swojej córki wszystkiego, co najlepsze. Gdy przyjechała do Niemiec, musiała zostać pod moją kuratelą, podjęła legalną pracę, a wnuczka została przyjęta do przedszkola. Pomógł nam bardzo urzędnik z ratusza, tak bezinteresownie, po ludzku. Jestem mu bardzo wdzięczna i będę to zawsze pamiętać. Wtedy zaczęłam się rozglądać za czymś innym, czymś, co sprawiałoby mi przyjemność i odzwierciedlało moją osobowość. Za nową pracą? Rozpoczęłam swoją działalność gospodarczą, ale trwało to krótko, bo pomysł i ludzie nie byli odpowiedni. Na szczęście poznałam aktualnych współpracowników i wtedy padła propozycja utworzenia miesięcznika informacyjnego dla Polonii „Gazeta Rynek”. Wydawaliśmy ją przez 4 lata, aktualnie to portal redagowany społecznie, nie ma u nas etatów ani honorariów. Chciałabym zaprosić do współpracy kolejne osoby, które są zainteresowane promowaniem polskiej i polonijnej kultury w Niemczech. Głównym jednak naszym atutem jest książka branżowa „Żółte Strony”, która wychodzi raz w roku. Ogłaszają się w niej firmy z Niemiec, począwszy od lekarzy, adwokatów, fryzjerów po warsztaty samochodowe i inne. To taki odpowiednik polskiej książki „Panorama Firm”, która również skierowana jest do firm polskich, chcących zaistnieć na niemieckim rynku. Mamy niskie i stabilne ceny reklam w broszurze, duży i solidny nakład. Aktualnie zbieramy materiały do kolejnego dziewiątego wydania, które ukaże się jesienią. Głównym celem ukazywania się Informatora jest aspekt integracyjny. Służy Polakom mieszkającym w tym mieście do korzystania z usług polskojęzycznych firm. Książka trafia do wielu punktów w Niemczech, rozdawana bezpłatnie, ceniona również przez środowisko niemieckie. Zdradzę pewną tajemnicę. W dziewiątym wydaniu, czyli w aktualnym, ukaże się informacja, że w dziesiątym, jubileuszowym wydaniu „Żółtych Stron” nasi ogłoszeniodawcy będą brać udział w losowaniu potrójnej supernagrody. Zapraszam serdecznie też nowych, chętnych do współpracy z nami. Bardzo łatwo nas odnaleźć w Internecie, a co ważne, również polskie firmy chcące zaistnieć na terenie Niemiec mogą zareklamować swój biznes. Cennik na stronie: www.zoltestrony.de. Zachęcam do bezpłatnych wpisów.  A co jest najlepsze w życiu? Najważniejsze w życiu są zdrowie, miłość i szacunek do ludzi. Człowiek, który ma oparcie i bezwarunkową akceptację w innym człowieku, jest szczęśliwszy, bardziej pewny siebie, chętny do działania. Nie na darmo przecież mówi się, że miłość uskrzydla.
Fot. Michał Czajka
Fot. Michał Czajka
Marzenia? Prywatnie marzę o kimś wyjątkowym … (śmiech). Wierzę, że kiedyś to się spełni. Człowiek bez marzeń jest jak drzewo bez kory, marząc, czujemy się silniejsi i spełnieni. Przecież każdy marzy. Zawodowych marzeń natomiast mam dużo więcej, jedno z nich to, aby Polonia trzymała się razem i była dla siebie i dla mnie wsparciem. Jolu, czy twoje życie to tylko praca, czy jednak masz czas na jakieś szaleństwo? Moje szaleństwo zaczęło się po pięćdziesiątce. Wzięłam udział w projekcie, który przeciwdziała wykluczeniu zawodowemu i społecznemu dojrzałych kobiet. Częścią składową projektu był I Ogólnopolski Konkurs Miss po 50ce, w którym  zostałam wybrana Miss na Obczyźnie. Tego przeżycia nie da się opisać w paru zdaniach! To była radość, łzy i inne doznania spowodowane zawiścią naszego społeczeństwa. Mimo to wspominam to z wielkim entuzjazmem i radością. Kolejnym szaleństwem, któremu uległam, była sesja fotograficzna zaproponowana przez Michała Czajka, gdzie wcieliłam się w postać Marilyn Monroe. Kim jest dla ciebie Marilyn Monroe? Piękną i utalentowaną kobietą z klasą, której nie sposób było nie zauważyć. Kobietą posiadającą styl, elegancję, szyk. Dla mnie to ikona, legenda. Zawsze marzyłam, żeby choć raz sfotografować się w jej stylu (śmiech). Sesja „Marilyn Monroe” to było cudowne szaleństwo. Zdjęcia. Michał Czajka

Marzyłam o jakiejś scenie…

Ramona Szychowiak-Brzoza Tu dopiszemy lead Parcie na rozpoznawalność, popularność odziedziczyłam po ojcu. On mimo że był fryzjerem, był bardzo artystycznym człowiekiem. On był celebrytą tamtych czasów, bikiniarzem. Nosił wąsik, włosy miał zaczesane do tyłu, słuchał jazzu, najchętniej Luisa Armstronga. To on zdecydował, że mam mieć na imię Ramona, a przecież kiedyś to nie było popularne imię. Ojciec był bardzo przystojny i na każdej zabawie wzbudzał zainteresowanie swoim wizerunkiem, tańcem i śpiewem – mówi Ramona Szychowiak Brzoza, najbardziej medialna fryzjerka z Białośliwia w powiecie pilskim, występująca w teledyskach największych artystów polskiej sceny, miss seksapilu po 50ce. Katarzyna Czajka: Ramona, jesteś postrzegana jako Polska Madonna, skąd to Twoje podobieństwo do Madonny? Czy ty się wystylizowałaś, czy to przypadek? Ramona Szychowiak-Brzoza: Kiedyś kolega mi powiedział, że jestem taka charyzmatyczna jak Madonna i że jest we mnie do niej podobieństwo. Czy jestem do niej podobna? Ona jest kontrowersyjna, ale i konsekwentna, zawsze dążyła do celów. Mam chyba inny charakter, ale wizualnie może i jestem do niej podobna. Jestem faktycznie żywiołowa na scenie, czasem zmieniam się w demona, ale na co dzień jestem inna. To tylko taki wizerunek sceniczny.
MCZ_3273
Fot. Michał Czajka
Mieszkasz w małej miejscowości, na co dzień zajmujesz się fryzjerstwem. Jak ludzie Ciebie – spokojną fryzjerkę – postrzegają jako jednocześnie bardzo medialną osobę? Tak, pochodzę z rodziny fryzjerów i sama mam malutki zakładzik w domu. Bardzo mi miło, że wszyscy przychodzą do mnie i cieszą się, że mnie widzą. Oglądają zdjęcia na ścianach z moich różnych występów i cieszą się, że właśnie taka osoba ich strzyże. W takiej małej miejscowości nie jest się anonimowym, tylko właśnie bardzo znanym. Mogę powiedzieć, że w powiecie pilskim jestem dość znana. Nie odnosisz wrażenia, że właśnie w małej miejscowości przez to, że nie jest się anonimowym, dużo łatwiej jest się wybić, niż mieszkając w wielkim mieście? Wydaje mi się, że jest odwrotnie. W małej miejscowości jesteś bardziej narażona na krytykę innych i ona dotyka bezpośrednio. Miałam taką traumę jakieś 10 lat temu, jak wystąpiłam w pierwszej edycji „Mam talent”. Nie powiodło mi się, bo pokonała mnie trema. Dostałam wtedy nieźle od ludzi i bardzo mnie to dotknęło. Przepłakałam niejedną noc. Ale postanowiłam się nie załamywać, tylko realizować swoje cele i wystąpiłam w programie telewizyjnym ponownie, tylko po to, żeby pokazać sobie i innym, że nie jestem słaba. A nie sądzisz, że hejterzy krytykują niezależenie od tego, gdzie mieszkają i skąd pochodzi osoba poddana ich bezinteresownej krytyce? To racja, te osoby są niedowartościowane, siedzą przed komputerem i dowalają innym, lecząc w ten sposób swoje kompleksy. Hejtują, nie zdając sobie chyba sprawy z tego, jak bardzo krzywdzą innych ludzi. Jest wiele tragedii z powodu przemocy w sieci.  Widziałam Cię tańczącą w tle, w różnych teledyskach. Jak się zaczęła Twoja przygoda w tej branży? Już jako mała dziewczynka marzyłam o scenie. Chciałam być modelką, tancerką, piosenkarką. Chciałam iść do szkoły muzycznej, ale karierę zaplanował mi ojciec, fryzjer i w końcu zostałam fryzjerką, jak większość członków mojej rodziny. Z początku wydawało mi się to nudne. Pewnego dnia postanowiłam, że trzeba realizować swoje pasje i marzenia. Wtedy zaczęłam jeździć na castingi do różnych teleturniejów, raz z powodzeniem, raz nie. Ale nabrałam pewności siebie, obycia przed kamerą. Pamiętam, jak byłam na pierwszym castingu „Idź na całość”, 13 godzin oczekiwania, bez picia i jedzenia, i nic. Ale kolejny casting zakończył się sukcesem i nawet udało mi się wygrać kosmetyki. Najważniejszy jednak dla mnie był fakt, że zaistniałam na szklanym ekranie. Wiedziałam, że chcę na nim być. Tak zaczęła się moja przygoda. Potem kolejny raz „Mam talent”, „Szansa na sukces” i inne programy. Parcie na rozpoznawalność i popularność odziedziczyłam po ojcu. Mimo że był fryzjerem, to przy okazji bardzo artystycznym człowiekiem. On był celebrytą tamtych czasów, bikiniarzem. Nosił wąsik, włosy miał zaczesane do tyłu, słuchał jazzu, najchętniej Louisa Armstronga. To on zdecydował, że mam mieć na imię Ramona, a przecież kiedyś to nie było popularne imię. Ojciec był bardzo przystojny i na każdej zabawie wzbudzał zainteresowanie swoim wizerunkiem, tańcem i śpiewem. 111 112             A teraz jakie masz marzenia? Chciałabym nagrać swoją piosenkę, nie jakiś cover, tylko swoją. Taki zmysłowy kawałek w stylu dance albo nawet rock. Czekam na tekst, muzykę i producenta, który by się tym chciał zająć. Chcę  udowodnić, że nigdy na nic nie jest za późno, ale mam na to tylko 8 lat, bo po sześćdziesiątce zaczynają się wibracje głosowe. Dotychczas tylko albo aż występuję w teledyskach innych artystów, a mam ich na swoim koncie już 10. Pracowałam z Big Cycem, Elektrycznymi Gitarami, Heldorado, a ostatnio nawet z Czesławem Mozilem. Jestem z tego bardzo dumna. To dzięki temu, że zauważył mnie reżyser Yach Paszkiewicz. On mnie angażuje w swoich produkcjach. Mam jednak niedosyt i marzenie o swojej piosence muszę zrealizować. Chcę zaśpiewać bez tremy i dla wszystkich, którzy na to czekają. Drugim moim marzeniem jest praca w modelingu. Zdobyłam w ubiegłym roku tytuł Miss Seksapilu po 50ce i króluję do końca tego roku, oczekując na propozycje. Chciałabym mieć sesję fotograficzną, prezentować cudowne ubrania, bo przecież mam do tego warunki. Lubię rzeczy zmysłowe i eleganckie, nie wulgarne. Nie chcę pokazywać zbyt wiele, bo to zakryte jest najbardziej interesujące. Najlepsze z życia to? To, że jestem tu, gdzie jestem, że się spełniam. Uwielbiam pomagać, zwłaszcza zwierzętom, ale i ludziom i czerpię z tego satysfakcję. Mam intuicję, a ona pozwala mi unikać toksycznych osób.

MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ

Z Gosią Banką rozmawia Katarzyna Czajka
Dokładnie 9 maja 2015 r. Halina Poświatowska świętowałaby swoje 80. urodziny i właśnie tego dnia w Teatrze Polonia odbył się muzyczny spektakl oparty na jej tekstach - głównie pełnych emocji wierszach, ale też fragmentach prozy czy listów poetyki do bliskich jej ludzi. Słowa Haliny Poświatowskiej prowadziły widzów przez subtelny i pełen delikatnych niuansów świat uczuć, a także przez obecne w jej twórczości z racji życiorysu poetyki najważniejsze tematy, czyli miłość, przemijanie i śmierć. Autorką scenariusza i muzyki do spektaklu jest Małgorzata Banka. Przedwcześnie zmarła Poświatowska zostawiła po sobie głównie wiersze, ale też zbiór opowiadań oraz pisaną z werwą, bardzo plastyczną prozę; zachowały się także listy poetki. Ze wszystkich słów Poświatowskiej wyłania się obraz młodej i głodnej życia kobiety, która boleśnie doświadcza kruchości świata, tęskni do beztroski i przede wszystkim czuje. Miłość w milionie swoich odsłon jest bowiem najlepszą odpowiedzią na ulotność i przemijanie. Powtórka spektaklu już 2 września 2015 r. o godz 19.30 w Teatrze Polonia.
Dokładnie 9 maja 2015 r. Halina Poświatowska świętowałaby swoje 80. urodziny i właśnie tego dnia w Teatrze Polonia odbył się muzyczny spektakl oparty na jej tekstach – głównie pełnych emocji wierszach, ale też fragmentach prozy czy listów poetyki do bliskich jej ludzi. Słowa Haliny Poświatowskiej prowadziły widzów przez subtelny i pełen delikatnych niuansów świat uczuć, a także przez obecne w jej twórczości z racji życiorysu poetyki najważniejsze tematy, czyli miłość, przemijanie i śmierć. Autorką scenariusza i muzyki do spektaklu jest Małgorzata Banka. Przedwcześnie zmarła Poświatowska zostawiła po sobie głównie wiersze, ale też zbiór opowiadań oraz pisaną z werwą, bardzo plastyczną prozę; zachowały się także listy poetki. Ze wszystkich słów Poświatowskiej wyłania się obraz młodej i głodnej życia kobiety, która boleśnie doświadcza kruchości świata, tęskni do beztroski i przede wszystkim czuje. Miłość w milionie swoich odsłon jest bowiem najlepszą odpowiedzią na ulotność i przemijanie. Powtórka spektaklu już 2 września 2015 r. o godz 19.30 w Teatrze Polonia.
Katarzyna Czajka: Jak bardzo trzeba kochać muzykę, żeby zatoczyć takie wielkie koło jak Ty?  Gosia Banka: Moje życie było skupione na muzyce od wczesnego dzieciństwa. Co prawda urodziłam się w Szczecinie, ale ze względów zdrowotnych moja rodzina przeprowadziła się w góry. To tam szlifowałam mój słuch muzyczny. Zawsze pociągała mnie muzyka i wiedziałam, że to jest moja droga. Wyjechałaś z Polski do Paryża jako 21-letnia dziewczyna. Wtedy, gdy nie było to takie powszechne, nie byliśmy w Unii Europejskiej. Nie bałaś się porażki? Wiedziałam, że to moje miejsce i jak tylko nadarzyła się okazja, skorzystałam z niej. Rodzice nie pochwalali mojej decyzji, więc musiałam zacząć moje życie po swojemu i na swój koszt. Wtedy myślałam, że jest to świadomy wybór, ale rzeczywistość pokazała mi, że ten krok był obarczony wielkim ryzykiem. To był przełom lat 1997/1998, nie istniał Internet, a podróże nie były takie popularne. Nie miałam papierów, aby legalnie rozpocząć pracę, nie miałam ułatwionego początku. Jednak anioły, które nade mną czuwają, zesłały mi pomoc. Trafiłam na restaurację No Problemo i tam rozpoczęłam moje nowe życie na emigracji. Stworzyłam sobie krąg przyjaciół, a znajomość z właścicielem po jakimś czasie nieoczekiwanie przeobraziła się w love story. Moje życie było jak bajka. Ale ta bajka nie obejmowała muzyki. aIMG_2587 Nie byłaś szczęśliwa? Na początku byłam bardzo szczęśliwa i podekscytowana. Uczestniczyłam w dorosłym życiu. Często w restauracji za barem wysłuchiwałam Francuzów, którym nie chciało się wracać do domu, do żony, której chyba już nie kochali, z którą nie rozmawiali. Tłumaczyłam im, ja, młoda dziewczyna, jak bardzo ważne jest jednak wrócić i powiedzieć, kocham cię, jesteś dla mnie ważna. Słuchałam tych historii i marzyłam jednocześnie o śpiewaniu, sama popadając w stany depresyjne. Nie robiłam tego, co chciałam. Zakotwiczyłam się tylko, ale to mnie nie satysfakcjonowało. Chciałam śpiewać! A to, co robiłam w restauracji, to nie był mój świat. Zaczęły się stany tęsknoty, brakowało mi czegoś. Chciałaś zmiany i rzuciłaś to wszystko? Jak wejdzie się w jakieś zależności emocjonalne, to jest bardzo trudno to rzucić. Mogłam oczywiście, ale to nie jest mój charakter. Więc trwałam przy ludziach, z którymi mi było dobrze, ale sama popadałam w pustkę. W pewnym momencie zobaczyłam, że nie jest już tak dobrze i wtedy pojawił się fotograf, który mi zaproponował pracę modelki. Wtedy odmówiłam, bo obawiałam się, co na to powiedzą rodzice. A ja przecież chciałam uprawiać muzykę. Po miesiącu uparty fotograf wrócił z gotową dla mnie propozycją. Wtedy z się godziłam, ale zrobiłam to w ogromnym sekrecie. Na zasadzie spróbowania czegoś nowego, wiedząc, że to nie jest mój cel. Tak zaczęłam. Wtedy nastąpiło pierwsze zetknięcie z zawodem, że nie jest ważne, jakie masz pasje, tylko jak cię sprzedam, jakie masz nogi, jakie zęby i uśmiech. Podejście dość okrutne, ale obietnica wielkich pieniędzy. A ja ich potrzebowałam. Faktycznie zarabiałaś wielkie pieniądze? Tak, ale nie od razu, po miesiącu. Trafiłam do reklamy telewizyjnej i nagle zarobiłam wielkie pieniądze, jednocześnie zapewniając sobie na jakiś czas finansowanie. Nie musiałam się o nic martwić. Reklama była emitowana na całym świecie, a ja się martwiłam, co na to powiedzą rodzice. IMG_2287 Zobaczyli ją? Sama do nich zadzwoniłam i powiedziałam, że to taki etap szlifowania języka i zdobywania niezależności finansowej. Zostawiłaś tego faceta wtedy? Nasz związek rozpadł się sam z powodu chorej zazdrości, bo ja zaczęłam dużo podróżować, poznawałam świat, czasami zatrzymywałam się gdzieś na dłużej, ale bazą był Paryż, mój kochany Paryż. Czułaś się samotna? Modelka jest samotna, bo ta praca wymaga skupienia i wielu wyrzeczeń. Miałam przyjaciółkę, też modelkę. Byłyśmy rywalkami, ale nie traktowałyśmy tego w taki sposób. W Paryżu zawsze albo ona, albo ja dostawałyśmy angaż do reklam. Ona niestety skoczyła z 8 piętra, bo nie wytrzymała presji zawodu, przerosła ją sytuacja. Do jej agencji przyjęto młodziutkie dziewczyny, ona nie chciała z nimi konkurować, chyba czuła się odrzucona. Bardzo przeżyłam jej śmierć. Nie mogłam patrzeć na reklamę z jej udziałem, która jeszcze trzy lata po jej śmierci wisiała w jednej z witryn Paryża. Wiedziałam, że ona nie żyje, a ludzie nadal ją podziwiali i kupowali krem rozświetlający, który reklamowała. O życiu innych wiemy mało, wiemy tylko to, co zostało sprzedane, nawet skłamane, żeby ładnie wyglądało. Nieraz wyrzucałam sobie, dlaczego nie miałam szans porozmawiać z nią przed tym, jak to się stało. Dlaczego? Dlaczego? Pracując jako modelka jest się w ciągłej podróży, nie widywałyśmy się często, ale ta przyjaźń między nami była silna. Chyba ze trzy miesiące jej nie widziałam i… Bardzo mnie to poruszyło, bardzo. Wtedy poczułam wielką potrzebę napisania dla niej piosenki. Zrodziło się we mnie poczucie, że to był dla mnie jedyny ratunek, aby przetrwać w tym zawodzie. Bo nie widziałam sensu dalszej takiej egzystencji, wiedząc, że moja przyjaciółka skoczyła. Chciałam wytłumaczyć ludziom, że ta praca nie pozwala człowiekowi normalnie funkcjonować, że jest tam dużo zakłamania i presji, której młoda dziewczyna czasami nie jest w stanie znieść. I to był pierwszy moment, gdy zadawałam sobie pytanie: co dalej, czy mam w tym siedzieć, bo mam z tego dobre pieniądze i jestem niezależna, czy jednak nie chcę tego robić?   Przestałaś? Potem, jak mieszkałam w Miami, zaczęła się degradacja. Tam wszyscy spędzają czas na castingach. Piękni i brązowi od słońca. Krótkie sukienki, obcasy, relaks, atmosfera wakacji, a ja zaczęłam się w tym dusić. Jak była praca, to była w jakimś sensie fascynująca, ale miałam zamkniętą buzię, nie mogłam nic od siebie dodać, tylko cały czas byłam pod sterem fotografa. Oczywiście jak fotograf był ciekawy twojej osobowości, to się robiła interesująca relacja i czułam, że w tym uczestniczę. Głównie jednak się zatracałam i gubiłam sama siebie. Pośpiech, byle jak najwięcej ciuchów sfotografować. Coraz częściej zastanawiałam się nad sensem uprawiania tego zawodu. Któregoś dnia znalazłam hotel, gdzie był fortepian. Zdarzały się momenty, że stał schowany pod pokrowcem, a czasem go nie było. Chodziłam tam codziennie. Ten fortepian stał się moim ratunkiem na życie. Pamiętam, jak pewnego wieczoru wyszłam z tego hotelu, przechodziłam przez ulicę i rozmawiając z jakąś spotkaną Polką, zobaczyłam na wózku inwalidzkim chłopca, prowadził go Polak, zagadał do mnie. Rozmawialiśmy o tym, co ja robię, ale ja zainteresowałam się chłopcem na wózku. Bardzo chciałam, żeby pokazał mi jakiś gest, zauważył mnie, zapragnęłam, żeby się uśmiechnął do mnie. Uśmiechnął się? Zagadywałam go, ale patrzył bez wyrazu, jakbym była przezroczysta. Wtedy się załamałam i pomyślałam, że jak się do mnie nie uśmiechnie, to będzie koniec świata. Tym bardziej że ten chłopak, który się nim opiekował, powiedział, że jego podopieczny ma różne fazy, jak ma ochotę to rozmawia, a jak nie, to totalnie lekceważy. Poczułam się nikim i wtedy pomyślałam, że jedyna szansa, żeby on się do mnie odezwał albo na mnie spojrzał, to gdy zagram dla niego na fortepianie. Zaprosiłam ich do hotelu na 1 piętro gdzie był fortepian. Okazało się, że ten 6-letni chłopiec od roku jest po wypadku, bez czucia w nogach, i nie odnajduje się na wózku. Poznany Polak zapytał go, czy się zgadza, abym dla niego zagrała. Nawet nie odpowiedział, ale to oznaczało, że jest mu obojętne, nie zanegował. Zagrałam dla niego, dwoiłam się i troiłam i nic, zero reakcji. Wtedy pomyślałam, że moim ostatnim ratunkiem jest moja piosenka, którą kiedyś skomponowałam dla mamy. Zawsze miałam wyrzuty sumienia, że zostawiłam wszystko w Polsce i nie wróciłam. Napisałam piosenkę, przepraszając mamę i tłumacząc moje motywy, że musiałam znaleźć swoją drogę. Wiem, że za wcześnie wyszłam z domu, że nie zdążyła mi przekazać wszystkich prawd, że wiele razy musiałam sama dochodzić do wielu z nich, ale na własne życzenie. Ta piosenka była bardzo osobista, ja wiedziałam, że on jej nie zrozumie, ale miałam nadzieję, że jak ją zaśpiewam, to coś się stanie. Zaśpiewałam i wtedy ten chłopiec spojrzał na mnie i spytał, jak się nazywam. Zrozumiałam, że wygrałam życie, że znalazłam jego sens. Postanowiłam rzucić modeling i wrócić do mojej muzyki. Chciałam, żeby wszyscy się do mnie tak uśmiechali jak to dziecko. To był mocny moment w moim życiu. Myślałam, że wszystko jest możliwe od zaraz, ale gdy wracamy do rzeczywistości, okazuje się, że tak szybko nie da się wyjść ze świata biznesu, są kontrakty, zobowiązania. Trochę to trwało, zanim się wyzwoliłam. Znowu Twoja odpowiedzialność? Tym razem złapałam się na tym, że trudno zrezygnować z zawodu, gdzie zarabia się mimo wielu niedogodności większe pieniądze. W muzyce za godzinę pracy zarabiało się przykładowo 50 jednostek, a w modelingu za taką samą godzinę 5000 jednostek. Praca modelki to non stop praca nad sobą i ogromna dyscyplina, to nie balanga. Ale nie znalazłam w tym głębi, której poszukiwałam. Moją ostatnią ostatnią pokusą był kontrakt w Nowym Jorku. Wielka kampania. I wtedy padły wieże. Wiedziałam, że z modelingiem koniec, bo to był ostateczny znak, że mam zacząć robić to, co chcę, bo inaczej zgniję od środka. Potraktowałaś to jako ostrzeżenie? Tak, ostateczne. Gorszej katastrofy nie można sobie było wyobrazić. Wróciłam do Europy i wtedy, w Paryżu, postanowiłam, że zajmę się stroną duchową, że zajmę się swoją pasją. Muzyką i teatrem. aIMG_2517 Teatrem? Miałaś wykształcenie w tym kierunku? W teatrze mogłabym mieszkać. Najpierw ciężko pracowałam, a potem wzięłam się za naukę. Miałam tę satysfakcję, że sama sobie wszystko zawdzięczam, że zapracowałam na to, żeby teraz się skupić na sobie i na nauce. Dostałam się na Cours Florent – École de formation professionnelle d’acteur, byłam też studentem w Studio des Variétés, a także w Alliance Française na zajęciach L’Atelier d’écriture. To był bardzo intensywny i twórczy okres, to było odrodzenie. Ale wciąż działałam sama. Tworzyłam sama. Dość późno zrozumiałam, jak ogromna siła leży w grupie. Zamknięte 4 ściany, nie… to nie jest dobre. Człowiek sam we własnym kącie jest zdany tylko na siebie. A czasami wystarczy spotkać się z kimś i od razu robi się raźniej na duszy. A jeśli jeszcze można razem tworzyć to jest zderzenie różnych światów, to jest kosmos. Każde spotkanie z innym człowiekiem to jest nowa energia. Życie to spotkanie z drugim człowiekiem. Tego się nauczyłam, bo właściwie gdybyśmy nie spotykali innych ludzi, nasze życie byłoby niewiele warte, to właśnie drugi człowiek powoduje, że my się uśmiechniemy. Samemu do siebie trudno się tak uśmiechać bez końca. Lekcja z chłopcem na wózku i ten podarowany uśmiech były dla mnie wygraną na loterii, wtedy zrozumiałam, że o to chodzi w tym życiu. Dla ciebie ważne są symbole? Ja myślę, że bardzo kieruję się intuicją. I odczytuję pewne wydarzenia jako znaki. Zwykle czuję od początku, co ma sens i czy się w tym sprawdzę. Wiem, czy to mój, czy nie mój świat. Oczywiście nie oznacza, to, że się nigdy nie pomyliłam. Pomyliłam. Ale człowiek uczy się na błędach. A związki? Miałaś czas na miłość? Różnie, czasem byłam sama, a czasami w związku. Modeling to zawód, w którym uprawia się związek na odległość. To trudne, jeśli ktoś chce zbudować fundamenty, żeby założyć rodzinę. Ja starałam się oddzielać strefę zawodową od prywatnej. Ogólnie byłam bardziej nastawiona na pracę, chciałam móc liczyć tylko na siebie, może to wynikało z mojej polskiej mentalności. Zawsze pasja i praca były na pierwszym miejscu. Musiałam to w sobie zaspokoić. Nie być zależnym od nikogo. Jakie to utopijne myślenie. W końcu zrozumiałam, że wszystko, co robimy na tym świecie, zależy od kogoś lub czegoś, a zwłaszcza uprawianie zawodu artysty. Jak nie ma publiczności, to nie ma artysty. Otworzyłam się na innych, zaczęłam tworzyć muzykę dla innych. Pamiętam, jak moja uczelnia zorganizowała koncert swoich studentów i zostali tam zaproszeni wydawcy, producenci. Zainteresował się mną wówczas wydawca z Dreyfus Music. Francis Dreyfus wylansował takie gwiazdy jak Jean Michel Jarre, Petrucciani, lista jest długa! Zaproponowano mi współpracę, ale ja nie miałam jeszcze konkretnego repertuaru, więc dostałam tekst, abym napisała muzykę. Z niepokojem przyjęłam to zamówienie, bo to było dla Marie-Amélie Seigner, siostry żony Polańskiego, Emmanuelle. Skoczyło mi serce i podeszłam do tej muzyki poważnie. Na szczęście się spodobała i tym sposobem wkręciłam się w ten paryski światek muzyczny. Był sukces? Marie-Amélie zaczynała dopiero śpiewać. Niestety, jej znana starsza siostra aktorka również postanowiła śpiewać i przyćmiła ją swoją sławą. Między siostrami powstał chyba mały konflikt. Znana aktorka okazała się wziętą piosenkarką. Ale ja i tak byłam bardzo zadowolona, bo nasza piosenka „Les Allées du Luxembourg’’ była nazwana perełką w albumie, a moje nazwisko widniało obok znanych francuskich gwiazd, takich jak Benjamin Biolay. Tak zaczęła się moja przygoda z muzyką i tak sobie cały czas trwa. Po Paryżu miałam jeszcze przygodę z Kostaryką. Poznałam kogoś i poleciałam tam, prosto w samą dżunglę, do raju, daleko od cywilizacji. Na początku tylko na wakacje. Okazało się jednak, że na dłużej, i jak to ja zaczęłam tam poszukiwać muzyki. Zostałam zaproszona przez zespół Editus na nagrania płyty 360 Tresesenta, później śpiewałam z nimi przed 5-tysięczną publicznością. To było megaprzeżycie. Żyłam wśród najszczęśliwszych ludzi na świecie (z tego słynie Kostaryka), wśród wód oceanu i dżungli i wtedy zapragnęłam wrócić do Europy, do Polski. Zaczęło mi brakować tego wszystkiego, co kiedyś tu zostawiłam. A najbardziej czego Ci brakowało? Pomyślałam, że od lat mam w sobie moją Poświatowską. Poetkę, kobietę, która mnie zafascynowała. Odkryłam ją podczas studiów w Paryżu dzięki Isabelle Macor, która przetłumaczyła jej wiersze na język francuski. Wtedy zapragnęłam przeczytać wszystko, co napisała Poświatowska po polsku. Zakochałam się w jej stylu pisania. Czytałam kolejne wiersze i pisałam do nich muzykę. Potem poznałam żyjącą wtedy jej matkę, spotkałam jej rodzeństwo. Poświatowska we mnie latami dojrzewała. I kiedy poczułam, że przyszedł ten czas, wróciłam w 2011 roku do Polski. Wróciłam z moją Poświatowską.   Wtedy Cię poznałam, miałam przyjemność być na Twoim koncercie domowym na Siennej. Siedziałaś na krześle przy fortepianie, miałaś wtedy jej wiersz wypisany na przedramieniu i przepięknie grałaś, czytałaś i śpiewałaś. Było nas tam jakieś 30 osób, a Ty stworzyłaś wtedy arcydzieło. Ten wieczór pamiętam do dziś. No tak, właśnie! Ty jesteś jedną z nielicznych osób, które wiedzą o skromnych początkach Poświatowskiej u mnie w domu, w małym gronie. Ale ja chciałam, żeby to wyszło z moich czterech ścian. Stworzyłam wtedy plan”A” i plan „B”. Napisałam sztukę. Spektakl „ Właśnie kocham. Poświatowska’’, w którym połączyłam wiersze, fragmenty prozy i listów Poświatowskiej. Ośmieliłam się pokazać całość Pani Krystynie Jandzie. Poprosiłam ją o opinię. Pani Janda, jak się okazało, również bardzo lubiła Poświatowską. Zaprosiła mnie ze spektaklem gościnnie do Teatru Polonia, żeby w ten sposób uczcić 80. rocznicę urodzin poetki. Wtedy uwierzyłam, że marzenia się spełniają. Zdobyłam swój szczyt, a moja Poświatowska zaistniała. A plan „B”? Teraz go realizuję. Podczas przygotowań do spektaklu nagrałam solową płytę „Właśnie kocham. Poświatowska’’. Poszłam z tymi moimi fortepianowymi kawałkami poświatowskimi do Leszka Możdżera. Powiedziałam, że moja Poświatowska jest w prostej sukience, ale marzy mi się jeszcze Poświatowska w haute couture! I tak powstały aranże owiane kosmiczną poświatą. Właśnie kończymy nagrywanie, a ja nie mogę się doczekać rezultatu. Zawsze będę Poświatowską grać, śpiewać, zawsze… obie wersje na przemian i tę teatralną i tę kosmiczną. Żyjesz życiem Poświatowskiej, muzyką, czy również miałaś czas na ułożenie sobie życia? Wiesz, życie samo się układa codziennie. Trzeba umieć się temu poddać. Ciągle się tego uczę. Wydarzyło się wiele rzeczy, dzięki którym przystanęłam. Oprócz uprawiania  pasji zaistniało we mnie życie i jeszcze udało mi się pożyć nie tylko od koncertu do koncertu. A to duże wyzwanie. Muzyka była, jest i będzie. A ja? Pytam siebie czasami słowami Poświatowskiej „czy świat umrze trochę / kiedy ja umrę’’ i natychmiast słyszę jej odpowiedź „ to tylko dzień odchodzi / teraz jest’’. I tak wczuwając się w „teraz”, nie myślę już o tym, co będzie. I tak jest lepiej, tak jest dobrze. Photo: Michał Czajka Stylist: Karolina Ciszewska Make Up&Hair: Anja Keller

DMT8 MEDIA

Lato zawitało w końcu w całej Europie. A co zawitało jeśli chodzi o scenę mody? W tym sezonie najmodniejszym kolorem jest żółty i to w każdym odcieniu jak i wzorze. Absolutnym hitem na lato są asymetryczne spódniczki. Złote guziki w każdym rozmiarze to dodatek którego nie może zabraknąć, im więcej tym lepiej. Jeśli mogę określić styl na lato 2015 to przypominać on będzie ten z tak znanego każdemu serialu Beverly Hills 90210. Siatkowe długie sukienki czy spódniczki oraz oversizowe tuniki to must have. Jeśli mamy prace biurowa bądź biznesowe spotkanie tego lata koniecznie zaopatrzmy się w ołówkową spódniczkę z dopasowana marynarka we wzory. Duże,kolorowe wzory na marynarce bedą widoczne wszędzie tego sezonu. A co z dekoltami? Podobnie jak spódniczki powinny być jak najbardziej asymetryczne. Taki dekolt doda każdej kobiecie podmuchu kobiecości. Obuwie to wysokie koturny oraz szpilki im na większym obcasie tym lepiej. Styl obuwia powrócił do Nas z lat 70. Może warto wybrać się do domu mamy i poszperać w szafie, na pewno znajdziemy coś co odpowiednio pasuje na tegoroczne lato. Która z mam nie nosiła wysokich koturn do spodni dzwonów. A co na luźniejsze wyjścia ze znajomymi do kina czy na spacer? Szorty dżinsowe z t-shirtem w rożnego rodzaju wzory bedą jak najbardziej na miejscu. Wystarczy ze nie zapominamy o kolorze żółtego i juz mamy bingo. Powodzenia dla wszystkich miłośników mody i pamiętajcie ze moda to zabawa,a trendy to wskazówki. 11721934_10205308991058955_198117716_n 11716116_10205308991458965_1589385659_n

Autor zdjęć: DMT8 MEDIA

Modelka: Agata Baran

Makijaż: BLUEBRUSH87

Projekty: Daniel Jacob Dali

Wszystko uczyło nas pokory i odporności

Z Lailą Arifuliną rozmawia Beata Albatros   Beata Albatros: Czy szkołę baletową wybrałaś świadomie, czy rodzice o tym zdecydowali? Laila Arifulina: Szkołę baletową skończyłam w Moskwie, takie mam tradycje rodzinne. Dziadek ze strony taty był tancerzem, solistą w Teatrze Maryjskim. Jego syn i żona również byli tam solistami. Wujek uczęszczał do szkoły baletowej w Moskwie, a potem był solistą w Moskiewskim Akademickim Teatrze Muzycznym im. Stanisławskiego i Niemirowicza-Danczenki, uważanego za drugi pod względem renomy po Teatrze Bolszoj. Wybór specjalistycznej szkoły przez dziecko sześcioletnie jest wynikiem jego zainteresowań. Wydawało mi się, że pociąga mnie muzyka. Uczyłam się grać na skrzypcach i pianinie, ale dopiero gdy były zajęcia z rytmiki, to czułam się szczęśliwa. Szybko okazało się, że stanie w jednym miejscu i granie na skrzypcach, a raczej męczenie tego biednego instrumentu, było dla mnie katorgą. Mama uznała, że skoro wśród najbliższych są tancerze, to może ja też mogę spróbować edukacji w szkole baletowej. Po rodzinnych konsultacjach stwierdzono, że to będzie dla mnie najlepsza droga, a miałam wszelkie warunki, żeby nią kroczyć. Jako dziesięcioletnia dziewczynka dostałam się do najsłynniejszej szkoły baletowej. Rozpoczyna się tam lekcje od czwartej klasy szkoły podstawowej, a nauka trwała aż 8 lat.
Jestem szczęśliwa, bo praca jest moją pasją jednocześnie. Ale mam znajomych, którzy nie lubią swojego zawodu, wykonują go jednak, bo nie chcą zmian i mówią, że nie umieją nic innego. Widzę, jak są sfrustrowani, jakby zniesmaczeni tym, co się dzieje dookoła. Uważam, że to biedni ludzie, bo nie mogą realizować swoich pasji – mówi Laila Arifulina, właścicielka studia baletowego w Rzeszowie.
Jestem szczęśliwa, bo praca jest moją pasją jednocześnie. Ale mam znajomych, którzy nie lubią swojego zawodu, wykonują go jednak, bo nie chcą zmian i mówią, że nie umieją nic innego. Widzę, jak są sfrustrowani, jakby zniesmaczeni tym, co się dzieje dookoła. Uważam, że to biedni ludzie, bo nie mogą realizować swoich pasji – mówi Laila Arifulina, właścicielka studia baletowego w Rzeszowie.
                          Były same sukcesy? Były i wzloty i upadki, ale też uprzedzenia, bo zawsze byłam wysoka. A w balecie ważny jest niski lub średni wzrost, z uwagi na dobór partnera. Na szczęście byłam wtedy w pierwszej szkole baletowej w Związku Radzieckim, gdzie wprowadzono taniec jazzowy. Wcześniej, w latach 70. ubiegłego wieku, było nie do pomyślenia, żeby coś współczesnego tańczyć. Wszystko było owiane tajemnicą. Wcześniej, w latach 60.-70., taniec, który pojawiał się w wykonaniu radzieckich tancerzy, raczej był tańcem estradowym, nie wiedzieliśmy, co to jest taniec jazzowy, co to jest  modern. Jednak dyrekcja szkoły stwierdziła, że możemy zacząć rozwijać się troszeczkę nowocześniej i przysłano nam nauczycielkę ze szkoły baletowej z Berlina. Ona była też choreografem i pedagogiem w Friedrichstadt Stadt Palace. W czasie zajęć przypadłam jej do gustu. Stawiała mnie centralnie i zawsze pod moim kątem prowadziła zajęcia, chyba właśnie przez to, że byłam wysoka. To mi bardzo pochlebiało, bo w jazzie i tańcach charakterystycznych bardziej się spełniałam niż w klasycznych. Odeszłaś od baletu klasycznego? Tradycję baletu klasycznego zawsze popieram i kontynuuję. W moim studiu baletowym, które założyłam w Rzeszowie w 1991 roku, największy nacisk kładę na balet klasyczny. Jest to podstawa do innych technik tanecznych i ten, kto ma bazę baletową, po prostu łatwiej radzi sobie w zasadzie we wszystkim. Jest to też wielka szkoła życia, bo ten ból, wysiłek, złość i pot trzeba później przerobić na piękno z uśmiechem na scenie. IMG_2148 IMG_5712                Ale była to twoja pasja? Taniec zawsze był moją pasją. Gdyby nie to, to nie chciałabym przechodzić tych wszystkich katuszy w szkole baletowej, zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Mieszkałam daleko od szkoły i trzeba było codziennie półtorej godziny w jedną stronę dojeżdżać. O 7 rano wyjazd, na 8.30 do szkoły, i powrót czasami też bywał dopiero o godzinie 21. Nasza szkoła była połączeniem szkoły ogólnej z baletową i muzyczną. Obowiązkowo mieliśmy zajęcia z nauki gry na fortepianie, historię tańca, historię sztuki, muzyki itd. To wszystko nas rozwijało. Musieliśmy się orientować we wszystkim, co nas otaczało. W ramach praktyk mieliśmy występy w teatrze z artystami baletu. W jakich przedstawieniach brałaś udział? Jako dziecko tańczyłam w Don Kichocie, w Śpiącej Królewnie czy w Jeziorze Łabędzim w największych moskiewskich teatrach. Czasami próby odbywały się do późnych godzin, więc bywało, że w metrze odrabiałam lekcje, jadłam, prawie tam mieszkałam. Dzieciństwa jako takiego nie miałam, bo nie było na to czasu. Nauczyłam się wtedy odporności życiowej, na pewno pokory,  współpracy z ludźmi i uczciwej rywalizacji. Nie było łatwo z powodu mojego wysokiego wzrostu, bo był problem z partnerami tancerzami, dlatego że w większości byli ode mnie niżsi. A jak stanęłam na puentach, to przerastałam ich o pół głowy. Jak wyglądają puenty? Puenty to takie specjalne baletki ze wzmocnionym czubkiem. To usztywnienie to nie drewniany klocek albo korek, lecz specyficzny klej. W baletkach tancerki stają na czubkach palców. Nie są to jednak wieczne buty, nieraz primabalerina po spektaklu musi je wyrzucić albo przerobić na baletki miękkie, bo stanie na zniszczonych puentach jest bardzo niebezpieczne. Zaczynaliśmy naukę stania na tych puentach od pierwszej klasy szkoły baletowej i wtedy nie było takich pięknych baletek jak teraz, które można zdobyć, w zasadzie z całego świata. Płytkie, głębokie, na duże lub małe podbicie, wybór jest ogromny. Kiedyś tak nie było, był jeden wzór, jedna forma. Wpychało się tam gazety, watę, żeby zmniejszyć sobie obtarcia nóg i złagodzić ból. Czasami stopy były zranione do krwi, która wychodziła nawet przez te puenty i było widać, kto jak cierpi. Ale to wszystko uczyło nas pokory i odporności, choć nie wszyscy z nas to wytrzymywali,  było ciężko. Czy uczniowie to tylko moskwianie? W naszej szkole uczyły się dzieci z różnych miast Związku Radzieckiego, ale też obcokrajowcy. Część pedagogów czy tancerzy, ci, którzy tańczą dziś na całym świecie, ukończyli właśnie szkołę baletową w Moskwie czy w Sankt Petersburgu, Permiu. To renomowane uczelnie, liczące się nie tylko w Rosji, ale też na całym świecie. Jak potoczyła się twoja kariera w Moskwie? Przez mój wzrost nie mogłam się dostać do niektórych teatrów czy zespołów, w których się widziałam. Weszłam do organizacji MosKoncert, która jednoczyła śpiewaków, akrobatów, tancerzy i konferansjerów. Z jednej strony można pomyśleć, że było to niezbyt prestiżowe, ale nauczyłam się wtedy bardzo wielu rzeczy, które teraz pomagają mi przy robieniu spektakli, widowisk, w pracy z dziećmi czy w ogóle z aktorami. Tańczyłam taniec współczesny, jazzowy i charakterystyczny, ale i balet. Mieliśmy tam dużo zadań aktorskich, a to wszystko później przełożyło się na mój rozwój. Zaczęłam być otwarta na taniec ludowy, śpiew, na formę współczesną i nowoczesną. Poznałam bardzo dużo ciekawych osób, poznałam doskonałych konferansjerów. Teraz, będąc w Polsce, nie widzę takich koncertów, w telewizji nie pokazuje się czegoś takiego, nie łączy się gatunków estradowych. A jak wiadomo, telewizja wyznacza trendy. IMG_8847 Gdzie występowałaś, skoro teatr był poza twoim zasięgiem? Tańczyłam w duecie z tancerką, która była równie wysoka jak ja. Mówiło się, że jesteśmy wizualnie podobne do zespołu Bakara, bo jedna z nas była blondynką, a druga ciemną szatynką. Miałyśmy zaszczyt tańczyć na najlepszych scenach Moskwy i Związku Radzieckiego, nawet w Teatrze Bolszoj, ponieważ nasza organizacja taneczna prezentowała bardzo wysoki poziom jak na tamte czasy. Także występowałyśmy w Pałacu Kremlowskim przed prezydentami różnych krajów, zatrudniano nas na bardzo prestiżowych imprezach. Wraz z grupą artystów wyjeżdżałam do Laosu,  Czech, Niemiec. Nawet w tych trudnych czasach do Afganistanu, gdzie było naprawdę niebezpiecznie. Przez te 10 dni, kiedy tam występowaliśmy, czasami strzelali do naszego helikoptera, raz się przestraszyliśmy, kiedy trzepnęło naszą maszyną. Wtedy już wszyscy się żegnali ze sobą, nikt nic nie powiedział, ale było widać przerażenie na twarzach, a później przez rok nawet czułam w ustach posmak metalu.  Wy tam pojechaliście, żeby umilić czas żołnierzom? Tak, przylatywaliśmy na 6 rano i tańczyliśmy na różnych scenach. Nawet trudno to było nazwać sceną, bo był tylko beton i na nim postawione ławki lub krzesła, czasami żołnierze po prostu  siedzieli na podłodze. Zdarzało się w trakcie występów, że żołnierze, a raczej jakaś jednostka specjalna, szli na zadanie, a wracało tylko parę osób z całej grupy. Słyszeliśmy wybuchy, w hotelu wyłączano nam światło ze względów bezpieczeństwa, baliśmy się. To było takie doświadczenie, które na pewno pozostawiało ślad w psychice. Bardzo było mi szkoda tych młodych chłopaków, bo tak naprawdę nie wiadomo, o co walczyli. Gdzie poznałaś swojego przyszłego męża? A to bardzo ciekawa historia. Mojego przyszłego męża poznałam na mieście, podwoziłam go taksówką. Potem poznaliśmy się jeszcze dwa razy, to było bardzo romantyczne, jakby ktoś z góry chciał nas zjednoczyć. Zaproponował mi małżeństwo na pierwszej randce. Powiedział, że miał sen, że wzięliśmy ślub kościelny i dał mi pierścionek zaręczynowy. Wtedy ślub kościelny oznaczał dla mnie coś z kosmosu. Jakiego jesteś wyznania? Jestem muzułmanką, bo Tatarzy są muzułmanami. Nie praktykuję, w domu raczej tylko podtrzymywano tradycję, ale dzięki babci wiedziałam co to jest. Dla mnie to wyznanie i proponowanie tego zamążpójścia było zaskakujące, ale w końcu w 1984 roku pobraliśmy się w Moskwie. Nasze życie nabrało innego wymiaru. Jak zaszłam w ciążę, przyjechałam do Polski, by tu urodzić dziecko, choć ciężko było dostać pozwolenie na wyjazd za granicę. Trzeba było przejść 6 gabinetów – komisje Komsomołu, biuro partyjne rejonu itd., aby podbili pieczątkę na wyjazd. Mieliśmy zeszyty z napisaną wiedzą, kiedy np. powstało NATO, kto jest I sekretarzem KC PZPR, jakie słowa powiedział Breżniew na takim zjeździe, a jakie na innym. Musieliśmy znać to wszystko na pamięć. Po prostu była masakra. A ja tylko chciałam urodzić dzieci w Polsce. Podobnie, żeby zaprosić męża do siebie, również musiałam mieć pozwolenie od władz, mimo że mąż studiował wcześniej w Moskwie. Mieszkaliście w Moskwie? Tak, do 1989 roku. Moi rodzice mają mieszkanie w centrum Moskwy, obserwowaliśmy pierestrojkę, a potem pierestrelkę. To taki czarny humor. Najpierw przebudowa, a potem strzelanie do wszystkich, żeby oczyścić teren. Pojawiały się jakieś gangi, „karczyska” na ulicach i ja wtedy pomyślałam, że nie bardzo bym chciała dostać rykoszetem i stać się przypadkową ofiarą ich utarczek. W końcu podjęliśmy z mężem decyzję o wyemigrowaniu z Rosji. Przede wszystkim robiło się to dla dzieci i już od 1989 roku jestem na stałe w Rzeszowie. IMG_1288 Jeździsz tam czasami? Oczywiście, ja przecież bardzo tęskniłam za rodziną i znajomymi, za miejscami. Miewałam nawet stany depresyjne. Postanowiłam, że muszę tam skończyć studia reżysersko-aktorskie. Chciałam mieć powód do powrotów, do spotkań z ludźmi, z rodziną. Bo ludzie tam wspaniali? Jestem częścią tych ludzi. Oni są bardzo otwarci, gościnni i chętni do pomocy, nawet nieraz zbyt mocno przekraczając prywatność. Przychodzi się do kogoś ze słodyczami, a wracając do domu często jesteś obdarowany czymś smakowitym. To taka muzułmańska tradycja i tak jest też u nas w domu. Tęskniłam za tym wszystkim bardzo. Zamieszkując w Polsce, nie wiedziałam, co mogłabym robić, nie znając tu nikogo, nie mając wsparcia ze strony rodziców i rodziny. Miałaś bardzo trudny czas na początku w Polsce. Jak sobie radziłaś bez pracy? Nie uczyłam się polskiego, ale dużo słuchałam radia, oglądałam telewizję, czytałam gazety. Ojciec mojego męża spędził 4 lata w Oświęcimiu i często mi o tym opowiadał. Żałuję bardzo, że tak niewiele rozumiałam, bo to ważne sprawy. W pewnym momencie, na szczęście, koleżanka mojego męża zaproponowała mi zorganizowanie pierwszych zajęć z baletu. Tak się zaczęła moja kariera zawodowa w Polsce. Założyłam studio baletowe w Rzeszowie, które bardzo się rozwinęło. Zaczynałam od 10 dzieci, a teraz mam 150 uczniów w kilku grupach. Nie traktuję tego tylko biznesowo, ale raczej jako miejsce, gdzie dzieci mogą się uczyć baletu i kształcić. Jesteś szczęśliwa? Jestem szczęśliwą osobą, że mogę wszystko połączyć, że jest to moja praca i pasja jednocześnie. Mam wśród znajomych kilka osób, które nie lubią swojej pracy, ale muszą ją wykonywać, bo nie chcą zmian i mówią, że nie umieją nic innego. Widzę, jak są frustrowani, jak by zniesmaczeni tym, co się dzieje dookoła. Uważam, że są to biedni ludzie, bo nie mogą realizować swoich pasji . IMG_2941  Wszystkie zajęcia prowadzisz osobiście? Jakie macie sukcesy? Od 6 lat współpracuję z Tatianą Kudyrko, którą upatrzyłam sobie w studium choreograficznym dla Polonii. Była moją asystentką, a teraz samodzielnie prowadzi grupy. Dzięki niej zespół zaczął się rozwijać w technice show dance. Mamy dwie grupy, które osiągają duże sukcesy. W zeszłym roku byliśmy z pierwszą grupą reprezentacyjną Exercis na Łotwie, na festiwalu Arabeska, gdzie zdobyliśmy 2. miejsce. W tym roku przeszliśmy eliminacje do mistrzostw świata, które odbędą się w Bukareszcie. Tam dostały się dwie grupy i solistka, którą trenowałam od początku. Występować będzie w mojej choreografii. Ale muszę dodać, że autorką choreografii dla dzieci jest również Tatiana. Jej układy zostały zauważone i docenione przez wymagających jurorów. Mamy wiele sukcesów, nasze grupy reprezentacyjne w lutym zdobyły I nagrody i Grand Prix w Dębicy. Ostatnio w Koninie na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki i Tańca zdobyliśmy Złoty i Brązowy Aplauz. Te nagrody nas bardzo podbudowały, ponieważ tam była bardzo duża konkurencja. Na festiwalu prezentowali się również tancerze z Białorusi, Ukrainy, Rosji, Bułgarii, Mołdawii. W naszej kategorii otrzymaliśmy właśnie te nagrody i liczymy na to, że dzieciaki załapią smak występów i zdobędą jeszcze niejedną nagrodę. Postawiliśmy sobie wysoko poprzeczkę, więc trzeba będzie ciężko popracować, żeby utrzymać się na wyznaczonym poziomie. Nasza grupa Exercise otrzymała zaproszenie do telewizji TVP – ABC na Petersburski Show. Co roku, już od 2001 roku, w Filharmonii Rzeszowskiej wystawiam spektakle dla dzieci i młodzieży, czasami nawet przygrywa nam orkiestra symfoniczna. W przyszłym roku odbędzie się jubileusz studia baletowego. Mam nadzieję, że uda mi się zrobić ciekawe przedstawienie, przygotowuję miłą niespodziankę dla mieszkańców naszego miasta i okolic. .Co jest najlepsze z życia dla ciebie? To, że jestem tu i teraz. Że codziennie pracuję nas sobą. Próbuję mieć kontrolę nad swoimi  myślami, czuję, co może wywoływać we mnie takie czy inne emocje i jakie powstają tego  konsekwencje. Uznaję zasadę nieobrażania się na ludzi. Próbuję rozwiązać konflikty, zanim się rozwiną. Uważam, że każdą sytuację można jakoś wytłumaczyć. Oczywiście nie jestem bez uczuć, może mnie coś drasnąć, ale nie rozpaczam wtedy i nie trzymam urazów. Ludzie czasami mają wielkie problemy, czasami błahe, nakręcają się nawzajem, często gotują się we własnym sosie, nie widząc nikogo i niczego. Wtedy warto potraktować ich łagodniej, bo może staliby się mniej spięci. Rozmową można wiele zyskać. Czasami wystarczy po prostu uśmiech.  Jakie masz marzenia? Ogólnie czuję się spełniona. Ale mam marzenia, aby zarażać innych pasją, żeby mniej myśleli o pieniądzach, a więcej o tym, by się realizować. Chciałbym podróżować, poznawać nowych ludzi. Marzę o tym, żebyśmy wszyscy byli sobie bliżsi, jak kiedyś w dawnych latach, gdy byliśmy bardziej otwarci, częściej się spotykali. Tęsknię za latami, gdy ludzie wpadali do siebie do domu tak znienacka, po prostu.

Tak zwany groch z kapustą

Czy wiecie, że najbardziej zdrowa woda to taka, która powstaje z rozmrożonego lodu? Wcale nie zachęcamy do roztapiania lodu czy śniegu. Można ją sobie samemu w domu zamrozić w zamrażalniku, a potem powoli rozmrozić. Taka woda nazywa się strukturyzowana i naturalnie występuje w owocach.

***

Czy wiecie, że sok ze świeżych owoców, który chlapniemy sobie na ubranie, łatwo usunąć, przelewając tkaniny wrzątkiem? Zbliża się czas na jagody, truskawki, czereśnie, ech, cudowne są owoce, ale tak łatwo się pobrudzić.

***

Czy wiecie, że sok z buraka wyciskanego w domu powinno się pić dopiero po jakichś dwóch godzinach? Swoją drogą, najlepszy jest z sokiem z marchewki, ale jak trzeba go pić, to po odstaniu.

***

Czy wiecie, że kurkuma jest bardzo zdrową przyprawą i działa antynowotworowo? Aby zadziałała, trzeba dosypać też trochę pieprzu do potrawy. Pamiętać należy, że jest też cudownym barwnikiem do potraw, gdy na przykład chcemy uzyskać inny kolor ryżu.

***

Czy wiecie, że lodówka nie powinna stać w kuchni obok kuchenki? Podobno w takim przypadku zwiększa się pobór prądu.

***

Czy wiecie, że koty, a raczej ich mruczenie, leczy? Ostatnio wiele się słyszy, że wibracje o wyższych częstotliwościach działają terapeutycznie w przewlekłych chorobach kości, czyli leczą osteoporozę.

***

Czy wiecie, że światło niebieskie jest szkodliwe dla oczu? Aby zapobiec szkodliwości, należy do pracy przy komputerze zakładać okulary z powłoką. Niebieskie światło atakuje nas codziennie z ekranu komputera, komórki i tabletu.

***

Czy wiecie, że ołówek nosi niesłusznie swoją nazwę? Wskazywałaby na zawartość ołowiu, a ten już od dawna jest zastępowany grafitem. Nazwa „grafitnik” byłaby chyba nie do przyjęcia, więc tak pozostało.

***

Czy wiecie, że cytryna jest naturalnym produktem zwalczającym komórki rakowe? Ponoć jest dziesięć tysięcy razy silniejsza niż chemioterapia. Wierzymy lub nie, ale warto spróbować na sobie, zanim zachorujemy. Lepiej zapobiegać niż leczyć. Cytrynę należy umyć i zamrozić – taką zamrożoną ucieramy na tarce i posypujemy nią potrawy. Smacznego i zdrowego za jednym zamachem!

***

Czy wiecie, że rajdowcy ubierają się w kilka warstw odzieży i jadą z włączonym na maksa ogrzewaniem? To po to, aby silnik się szybciej chłodził.

***

Czy wiecie, że nie doceniamy najczęściej osób, które mamy na wyciągnięcie ręki? Janusz Lewandowski nazwał to syndromem sąsiada.

***

Czy wiecie, że niektóre starsze osoby są nudne nie dlatego, że osiągnęły już sędziwy wiek? Leszek Mellibruda twierdzi, że one zawsze były nudne i nic się w nich nie zmieniło.

***

Czy wiecie, że diamenty i inne kamienie szlachetne są najlepszą lokatą i sposobem na podróżowanie ze swoim majątkiem? Rzeczywiście, taki kamień można oprawić i nosić na palcu w pięknym pierścionku, podróżować, czując się bezpiecznie – nie pozostawiamy w domu niczego, o co mogłybyśmy się martwić.

***

Czy wiecie, że każdą zmianę stereotypu zaczynamy od siebie? Tak twierdzi wiele osób, które wypróbowały to na sobie i teraz widzą, jak im się zmieniło życie.

***

Prostata

Beata Albatros Wpadła mi w ręce ulotka na temat jakiegoś leku, który leczy czy też zapobiega chorobie prostaty. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego dla facetów profilaktyka i badanie w tym zakresie to tabu, tematy wstydliwe. A przecież to bardzo ważne, aby zapobiegać, a nie leczyć. Otóż, Drogie Panie, dbajmy o swoich facetów. Mówiąc o naszych chorobach czasem wspomnijmy o tym jakże ważnym gruczole męskim. Według Wikipedii prostata to gruczoł krokowy, inaczej nazywany wdzięcznie „sterczem”, albo „nieparzystym narządem mięśniowo-gruczołowym”. Stercz zdecydowanie bardziej mi się podoba, ale faktem jest, że to część składowa męskiego układu płciowego. Według tamtej ulotki mężczyźni już od dwudziestego roku życia powinni o siebie dbać. Tak jak my chodzimy do ginekologa, tak oni powinni odwiedzać odpowiedniego lekarza. Jeśli nasz mężczyzna nie chce wykonywać samobadania, to przecież są sposoby, abyśmy zrobiły to za nich. Podstawą jest kontrola jąder – czy przypadkiem nie zwiększyły swojej zwykłej objętości, czy nie są obolałe i czy nie ma na nich wyczuwalnych guzków. Sprawdźmy, czy nasz mężczyzna nie ma problemów z oddawaniem moczu albo z inkontynencją, czyli niekontrolowanym popuszczaniem. Przecież to my najczęściej robimy pranie i możemy zauważyć co nieco. Gdy nasz mężczyzna czy ojciec zbliża się do pięćdziesiątego roku życia, koniecznie, ale to koniecznie podsuńmy mu pomysł pójścia do endokrynologa. Powinien zbadać stężenie androgenów, czyli męskich hormonów płciowych. To nie boli, bo jest badana krew. Uczmy mężczyzn dbania o siebie od wczesnej młodości, mówmy o tym, a koło sześćdziesiątego roku życia traktujmy wizytę u lekarza jak obowiązek. Podczas zwykłych badań dorzućmy oznaczenie antygenu PSA – tak mniej więcej raz w roku. Nasz zdrowy mężczyzna to nasz skarb. Aha, doczytałam się, że mężczyźni zupełnie niepotrzebnie zwlekają z operacją prostaty z obawy przed impotencją. Otóż, Drogie Panie, wcześnie zoperowana prostata nie prowadzi do impotencji. Takie ciekawe ulotki wpadają w ręce, człowiek doczyta to i owo i chce podzielić się wiedzą. Co czynię, uprzejmie zawiadamiając, że lekarz zajmujący się leczeniem i badaniem prostaty to najpierw lekarz pierwszego kontaktu, a potem urolog. Nie dopuśćmy, aby to był już chirurg-onkolog. Czytając dalej, odnalazłam ciekawe informacje na temat profilaktyki. Okazuje się, że słusznie przeszłam na dietę wegetariańską, bo problem jedzenia powinien dotyczyć całej rodziny. Zdrowy styl życia to dobrze zbilansowana dieta i jak największa aktywność fizyczna. Takie postępowanie może zahamować rozwój nowotworów, które coraz częściej dotykają nawet młodych mężczyzn pomiędzy dwudziestym a czterdziestym dziewiątym rokiem życia. Mowa tutaj również o raku jąder. Przeglądając dostępne w Internecie informacje, przekazywane przez Światową Organizację Zdrowia, trafiłam na ciekawe fakty. Otóż to niewłaściwa dieta jest główną przyczyną nowotworów, tuż po paleniu papierosów, a nie, jak wcześniej sądzono, dziedziczenie ich po przodkach. Rak jąder i prostaty rozwijać się może od pięciu do czterdziestu lat. To długi okres i zawsze jest odpowiedni moment, aby zmienić nawyki żywieniowe. Najskuteczniejszą ochroną zdrowia jest, jak widać, nasza dieta, która ma wpływ na sprawnie działający układ odpornościowy. Co tak naprawdę powinniśmy serwować naszym mężczyznom do jedzenia? Czy dbanie o ich narządy rodne to nasza sprawa? Oczywiście, Drogie Panie, tak! Czyli do dzieła i zmieniamy naszą kuchnię. Serwujemy pomidory i brokuły razem, trzeba wymyślić taką sałatkę, która zawiera oba te składniki jednocześnie, dodajemy koniecznie siemię lniane (3 łyżeczki dziennie, ponieważ zawiera kwasy Omega-3). Na śniadanie wciskamy mężulkowi całe ziarna zbóż, w ciągu dnia ma podgryzać dynię, znaczy się nasiona, albo słonecznika. Na obiad przygotowujemy mu jak najczęściej warzywa strączkowe. Zamiast tłustego mięsa i nabiału wybieramy ryż lub soję i rybę. Podawajmy im jajka, tuńczyka i cebulę. Afrodyzjaki tak się nazywają chyba nie bez powodu. Służą męskości, a najlepsze z nich to ostrygi, małże, owoce morza. Chyba trzeba być dobrze sytuowanym, bo trochę to kosztuje, ale czego się nie robi dla swojego ukochanego. Sezam, jak sama nazwa wskazuje, to wrota do bogactwa. Co najciekawsze, doczytałam, że grzyby i papaja też są niezbędnymi składnikami takiej zdrowej dla nich diety. Wszystko to za sprawą cynku, który odgrywa kluczową rolę w dojrzewaniu gruczołów płciowych, a także ich funkcjonowaniu. Cała rodzina mogłaby wiele skorzystać na takiej diecie, bo nawyki żywieniowe trzeba kształtować od dziecka. Dbajmy, aby nasi mężczyźni nie byli otyli, bo to i nie wygląda za dobrze, i nie jest zbyt zdrowe. Kawa najlepsza jest bez mleka i cukru, zdrowsze są słodziki albo miód. Sezon grillowy rozpoczęty, ale może lepiej pogotować na parze, szybsze to i mniej uciążliwie, a zaoszczędzony czas można wykorzystać na wycieczkę rowerową albo wspólny, szczęśliwy spacer. Ludzie nie doceniają tego, co sami mogą sobie dać. Przytulanie się i bycie razem sprzyja nie tylko zdrowiu, ale i trwałości związku. Podczas spaceru na przegryzkę zabierz jabłka i figi, nie zapominając o cytrynie, która jest największym źródłem witaminy C. Zęby cierpną na samą myśl, ale jaka cytryna jest zdrowa! Kolba kukurydzy zamiast tłustego żeberka i alkohol w odstawkę, czy to możliwe? Oczywiście, że tak, tylko trzeba trochę nad tym popracować. Oszczędzamy czas potrzebny na przygotowanie potraw, bo długie gotowanie wcale nie jest zalecane, a już o smażeniu nie wspomnę. Taki łosoś czy tuńczyk, a nawet śledź jest idealną alternatywą dla naszych skarbów, czyli mężczyzn. A pamiętacie, że czarna herbata jest szkodliwa? Pewnie tak, bo większość z nas zastąpiła ją zieloną – to jest ta dobra wiadomość, jaką znowu wyczytałam w Internecie. Jak już zadbamy o nową dietę, pamiętajmy, że to my jesteśmy kobietami, czyli puchem – i to wcale nie marnym – i pozwólmy się rozpieszczać.

SHAKE YOUR HEAD

SHAKE YOUR HEAD to polska marka salonów fryzjerskich o wysokim poziomie usług i dopracowanej obsłudze Klienta. W Shake Your Head stosowane są najlepsze kosmetyki, które są doskonałym uzupełnieniem wysokich umiejętności technicznych i kolorystycznych stylistów marki. Pierwszy salon powstał w 2013 roku w Warszawie przy Al. Szucha 8. Kolejny został otwarty niecały rok później w Katowicach przy ulicy Bohaterów Monte Cassino 1. Doskonali w swym fachu i doświadczeni styliści sprawili, że marka szybko pozyskała stałych Klientów i ich zaufanie. Shake Your Head to również marka aktywna podczas wielu eventów, pokazów mody i sesji zdjęciowych. SHAKE YOUR HEAD to połączenie profesjonalizmu, pasji, fantazji i doskonałej techniki, co daje grzegorz_duzy_SYHKlientom marki gwarancję zadowolenia. Czego możesz się spodziewać, przychodząc do salonu fryzjerskiego Shake Your Head? Doświadczeni styliści fryzur sprawią, że po wyjściu z naszego salonu poczujesz, że Twoje włosy doskonale wyrażają Twój charakter, Twoją osobowość i są po prostu idealne. Tworzymy fryzury, które oddają naturalne piękno i jednocześnie są integralną częścią Twojego stylu. Shake Your Head to miejsce, w którym stawiamy na profesjonalnych i doświadczonych stylistów. Każdego Klienta traktujemy indywidualnie i z ogromną uwagą.   Pierwszą wizytę zawsze poprzedza autorska Analiza Kształtu Twarzy, której autorem jest główny stylista marki, Grzegorz Duży. Po przeanalizowaniu pięciu głównych elementów: kształtu twarzy i głowy, włosa, po analizie kolorystycznej oraz psychologii ruchów, dobierana jest fryzura idealna. Styliści biorąc pod uwagę wszystkie te elementy planują fryzurę dopasowaną w każdym calu. Analiza realizowana przez zespół Shake Your Head to cenne doświadczenie, które pozwoli spojrzeć na własną fryzurę z perspektywy specjalisty. Zapraszamy na naszą stronę internetową www.shakeyourhead.pl oraz na nasz fan page na Facebooku: www.facebook.com/fan.page.ShakeYourHead.

GOOD COMPANY garden restaurant

Restauracja Good Company niedawno obchodziła swoje pierwsze urodziny, ale wywodzi się z gastronomicznej marki Baccara, która istnieje na polskim rynku od ponad 20 lat i zapewnia swoim Klientom najwyższą jakość usług, między innymi własne wyroby cukiernicze, wędliniarskie i garmażeryjne. GC_LogoPodstawoweApla_pomarancz Good Company to restauracja nowoczesna, przeznaczona przede wszystkim dla szeroko pojętego biznesu. Liczy się dla nas posiłek smaczny, ale także podany sprawnie, w niekonwencjonalny sposób. W czasie lunchu cały koncept tego miejsca opiera się na samoobsłudze. Chcemy pozostawić naszym Klientom możliwość samodzielnego skomponowania swojego dania. Każdy może na przykład podejść do WOKa, wybrać sobie warzywa, które następnie kucharz przygotuje. Jest to tak zwany „live cooking” – danie jest przygotowywane dla konkretnego Klienta, w jego obecności, na jego oczach.   W czasie kolacji oraz w weekendy, pojawiają się kelnerzy, karta menu i restauracja przekształca się w miejsce, w którym można odpocząć, zrelaksować się i bez pośpiechu cieszyć się pysznym posiłkiem. Kuchnia jest międzynarodowa. Poszczególne stacje to: – grill GoodCompanyIMG_4456 – pasta – WOK – pizza – pierogi – zupy – kuchnia polska – sushi – kuchnia lekka Nie można jednak zapomnieć o „Wyspie”, na której od samego rana przygotowywane są świeże kanapki, sałatki – których elementy również można dobierać samodzielnie, świeżo wyciskane soki, lemoniady oraz ciasta (z ciepłą szarlotką włącznie). Zawsze należy zostawić sobie trochę miejsca na ciasto, torcik, czy po prostu pyszną kawę. Nasz Coffee Bar jest do Państwa dyspozycji od samego rana. Więcej informacji można znaleźć na stronie www.goodcompanyrestaurant.pl oraz na Facebooku. Możliwa jest też wirtualna wycieczka po restauracji. Zapraszamy do Good Company w godzinach 7.00-22.00 od poniedziałku do niedzieli. Z nami, jak sama nazwa wskazuje, jesteście zawsze w dobrym towarzystwie!