Magdalena Zdrenka – Ciałkowska

Magdalena Zdrenka – Ciałkowska to tegoroczna zwyciężczyni prestiżowego plebiscytu “Kobieta przedsiębiorcza 2014”, niepoprawna optymistka, właścicielka Vigo Studio, wydawca i redaktor naczelna dwumiesięcznika „Madame” – magazynu ambitnych kobiet. Z pasją angażuje się w akcje charytatywne, chętnie pomaga potrzebującym. z mediami w Polsce i zagranicą współpracuje od kilku lat. Autorka  licznych tekstów o niesamowitych kobietach, ale i historii projektowania graficznego, reklamy, aranżacji wnętrz, podróży, mody. madameOd kilku lat jest członkiem Stowarzyszenia Twórców Grafiki Użytkowej, Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki (AICA) i Polskiego Instytutu Studiów nad Sztuką Świata. Niedawno obroniła tytuł doktora na Wydziale Sztuk Pięknych w Toruniu. Aktualnie przygotowuje książkę pt. Sztuka reklamy w międzywojennym mieście. Kraków-Lwów-Warszawa. Uwielbia podróżować, poznawać nowe kultury, kraje i obyczaje. Lubi obserwować i uczyć się od innych. Utożsamia miejsca, ludzi, wydarzenia z zapachami i smakami. Dla Magdy nie ma rzeczy niemożliwych, a głośno wypowiedziane marzenia, zamienia w cele i realizuje z prędkością światła.
A co sądzą o Magdzie jej współpracownicy?
[quote_center]Magda jest niezwykle błyskotliwą i utalentowaną osobą. Cechy te w połączeniu z ogromną dozą kreatywności dają istną mieszankę wybuchową.[/quote_center]

Albert Wallin, grafik, własciciel “Marka Boska”

[quote_center]Wielki mózg, piękny uśmiech, lekkie pióro warte każdych pieniędzy i słowo, które znaczy więcej niż stos dokumentów. Nie wyobrażam sobie współpracować z kimś innym. Polecam.[/quote_center]

Art Machine alias Aśka Talaśka

[quote_center]Magda to połączenie ogromnej wiedzy z doskonałym stylem wyrażania myśli. To gwarantuje sukces.[/quote_center]

Krzysztof Bochnacki, redaktor naczelny Graffus art&design.

[quote_center]Otwarta, konkretna. Wie, dokąd idzie i co po drodze ma do zrobienia. I robi to. Konsekwentna i zdecydowana.[/quote_center]

Joanna Janowicz, trener, właścicielka joannajanowicz.com

[quote_center]Pełna energii, przezwycięży każdą trudność i z przyjemnością podejmuje się wyzwań. Ciekawa świata i ludzi. Ma bardzo dobre pomysły![/quote_center]

Agnieszka Maruda Sperczak, trener, właścicielka Vission Consulting

[quote_center]Dobrze zorganizowana i sumienna. Świetnie zarządza projektami i planuje ich rozwój. Praca z nią daje satysfakcję i energię do działania.[/quote_center]

Bartek Zalewski, grafik, właściciel “Green Onion”

Marcin Marcok

„Diamenty zostały nam podarowane przez bogów, by trochę nam rozjaśnić nasze szare życie, uszczęśliwić i otoczyć swoją magiczną ochroną. To, że diamenty są magiczne, nie podlega absolutnie dyskusji. Uwielbiają przebywać wśród ludzi, zachwycać swoim pięknem i obdarzać nas swoją kosmiczną, boską wręcz energią. Kochają światło, rozbudzają emocje, najróżniejsze. Jeśli im pozwolisz – oczarują cię i sprawią, że twoje życie będzie bardziej szczęśliwe, dostatnie i pełne” – mówi Marcin Marcok, znawca diamentów.

Skąd miłość do brylantów?

Są rzeczy, które jednych pociągają, a drudzy nie zwracają na nie uwagi. Powiedzmy sobie szczerze – żeby być w życiu szczęśliwym, trzeba robić coś, co sprawia ci przyjemność. Jeżeli uda się połączyć pracę z przyjemnością i pasją, to staje się ona czymś w rodzaju hobby. A jeśli przy tym można zarabiać, to czego w życiu można chcieć więcej? To, co sprawia mi najwięcej przyjemności, to moment, kiedy przekazuję diament w ręce nowego właściciela. To światło, błysk w oczach ludzi, gdy patrzą na brylant, na swój brylant… Jak go biorą do ręki… To może nieco przesadne porównanie, ale doznanie może być podobne do tego, jakie mają niektórzy, widząc pierwszy raz swoje dziecko. Jest coś takiego w diamentach, czego nie ma w niczym innym.

Przyciągają wzrok?

Przyciągają, nie tylko kobiet, ale także mężczyzn. Wywołują wiele emocji i uczuć, najróżniejszych. Należy je traktować w sposób należyty, być w stosunku do nich fair.

Co to znaczy być fair w stosunku do diamentów?

Jak wspomniałem na początku, diamenty są magiczne, należy je więc w odpowiedni sposób traktować. Wykorzystywane do niecnych celów potrafią ukarać swoich właścicieli. Jako przykład weźmy sławny diament Hope’a.MM_07 Jean-Baptiste Tavernier, znany francuski handlarz diamentów, nabył surowy diament o masie 112 ct w niejasnych do dziś okolicznościach, prawdopodobnie od niewolnika. Kamień został sprzedany na dwór Ludwika XIV, który zlecił podział i oszlifowanie go w formie trójkątnej, zbliżonej do gruszki. Kamień po oszlifowaniu miał masę równą 67.5 ct. Po śmierci Ludwika XIV, w 1715 roku, niebieski diament został skradziony. Pomimo usilnych poszukiwań, klejnot przepadł na prawie 115 lat. Nagle, w połowie 1830 roku, na rynku w Anglii pojawił się duży, stalowoniebieski diament, o nieco innym kształcie i masie – 44.5 ct. Bez wątpienia jednak był to diament Ludwika XIV. Kamień został przeszlifowany. Strata masy była podyktowana przeszlifem, ale prawdopodobnie oferent znał pochodzenie kamienia i zamiast ryzykować identyfikacją skradzionego diamentu – postanowił zmodyfikować jego kształt. Został zakupiony przez bankiera Henry’ego Thomasa Hope (ludzie myślą, że nazwa diamentu pochodziła od słowa „nadzieja”, a chodziło o nazwisko nabywcy). Kamień został zaprezentowany na wystawie Crystal Palace w Londynie w 1851 roku już jako „diament Hope”. Niedługo po publicznej prezentacji H. T. Hope zmarł, a diament trafił w ręce jego potomka, lorda Francisa Pelham-Clinton-Hope. Niestety i tym razem nowy właściciel nie cieszył się długo klejnotem. W niedługim czasie zostawiła go żona, a on sam zbankrutował. Następnym właścicielem kamienia był sułtan turecki Abdul Hamid II, który także go utracił, kończąc swój żywot na wygnaniu i bez grosza przy duszy. Kamień w końcu został zakupiony przez Harry’ego Winstona, który po publicznej prezentacji diamentu przekazał go w darze narodowi amerykańskiemu. Anegdota mówi, iż Winston wolał nie ryzykować ściągnięciem na siebie gniewu klejnotu. Kamieni, które mszczą się za to, że zostały nabyte w sposób nie do końca zgodny z prawem, lub że ktoś tam został oszukany, jest bardzo wiele. Diamenty trzeba szanować, podchodzić do nich jak do świętości. Nie można sobie ich wziąć i powiedzieć: zrobimy przekręt, wykiwamy kogoś na tych kamieniach… Bo to się zawsze zemści. Diamenty są jak kobiety. Musisz je szanować, uwielbiać, pokazywać całemu światu. Po prostu trzeba okazywać, że są wyjątkowe i jedyne.

A jaka jest różnica między brylantem a diamentem?

Ludzie często o to pytają. Najprostsza odpowiedź brzmi: diament jest minerałem, a brylant to jego forma oszlifowana.

Ty zajmujesz się już oszlifowanymi formami?

Różnie. Działamy na rynkach giełdowych, hurtowych, ale także detalicznych, sprzedajemy zarówno diamenty oszlifowane, jak i surowe. Poprzez największe ośrodki diamentowe nasze diamenty trafiają do klientów na całym świecie. Dzięki własnej kopalni diamentów w Ghanie mamy bezpośredni dostęp do surowca.

Jak wygląda taka kopalnia, czy jak w tych dawnych filmach?

Nie, technologia poszła bardzo do przodu. Gdybyś nie zapewniła ludziom w kopalni warunków, jakie są wymagane, nikt nie chciałby z tobą kooperować, nie ma szans, by ktoś takie kamienie od ciebie kupił. Dzisiaj wszystkie firmy, które handlują diamentami, wymagają deklaracji, że te kamienie zostały pozyskane w sposób legalny, że nie zostały naruszone prawa człowieka, że nie wspierasz terroryzmu i tym podobnych rzeczy. Jest to dość intensywnie sprawdzane, bo branża jest pod lupą wszystkich możliwych służb ze względu na wysoką wartość skomasowaną w niewielkiej formie. To przyciąga uwagę. Diamenty to doskonały środek płatniczy. Są bardzo mobilne. Gdybyś chciała milion złotych ulokować w złocie, to stanowiłoby to siedemnaście kilogramów tego kruszcu, nic z tym nie zrobisz. Jeżeli pojawisz się na lotnisku z taką ilością złota, to z nim nie wyjedziesz. Przy oszlifowanym diamencie mamy do czynienia z kamieniem pięciokaratowym, który waży gram i jego wartość wynosi milion złotych. Nie byłoby problemu z przewozem takiego kamienia.

Czyli jest to także bezpieczna forma lokowania pieniędzy.

rad500-0009Za granicą ludzie bardzo często lokują pieniądze w diamentach. U nas jest to nieznane, nie mamy doświadczenia. O ile na złocie Polacy się znają, bo prawie każdy w PRL-u lokował w tym kruszcu swoje finanse, a wielu go szmuglowało np. z Rosji (wtedy z ZSRR), to jeśli chodzi o wiedzę na temat diamentów, sytuacja wygląda inaczej Nasza świadomość dotycząca diamentów jest niewielka, rodziny, które w jakikolwiek sposób miały styczność z diamentami albo wyjechały, albo zostały wysiedlone. Przez czterdzieści lat ten rynek był zamknięty, dopiero teraz doganiamy kraje Europy Zachodniej. Stąd też moda na pierścionki zaręczynowe z diamentem. Do tego, co w Stanach Zjednoczonych jest normalne, u nas dopiero dojrzewamy. Na szczęście ludzie mają teraz nie tylko więcej pieniędzy, ale także wzrasta ich świadomość. Dwadzieścia, trzydzieści lat temu, jak kupiłaś pierścionek z cyrkonią, to wszyscy mówili: „niesamowity diament”. Dzisiaj ludzie już wiedzą, że cyrkonia i brylant to nie jest to samo. Wiedzą nawet to, że ten kamień zupełnie inaczej „bryluje”. A lśnienie brylantów to nic innego, jak wewnętrzne odbicie światła od faset (czyli szlif) tego kamienia. Zatem im kamień jest lepiej oszlifowany, tym piękniej lśni.

Gdzie diamenty są szlifowane?

Ośrodków szlifierskich jest wiele. Jedne z najbardziej znanych są w Antwerpii, Izraelu i Indiach. Te ostatnie są dzisiaj zagłębiem szlifierskim. Wydobycie diamentów już się tam prawie skończyło, ale została bardzo duża infrastruktura związana z kamieniami, największe giełdy w Azji. No i szlifiernie. Antwerpia oraz Amsterdam to są stare szkoły szlifierskie z olbrzymią tradycją. Najlepsze wywodzą się z Amsterdamu – Excelsior i Cullinan były szlifowane właśnie tam. Pracownia Josepha Asschera szlifowała największe kamienie, jakie było dane znaleźć człowiekowi. Cullinan miał 3106 karatów! Jak bardzo musiał być doceniany kunszt tych warsztatów, skoro brytyjska korona zdecydowała się na podział tego klejnotu właśnie tam. Skąd się to wzięło? Wiadomo, doświadczenie i kunszt muszą być ogromne, ale tak naprawdę proces szlifowania to przenoszenie własnych emocji na kamień. To, co szlifierz czuje w danym momencie, znajdziesz w kamieniu.

Ile jest rodzajów szlifów?

Właściwie ich liczba jest nieskończona. Wszystko tak naprawdę zależy od tego ,co szlifierz ma w sercu i co czuje. Sprzedawałem już diamenty w kształcie motyli, głowy konia, żółwia, ryby… Naprawdę to wszystko zależy od tego, co szlifierzowi chodzi po głowie i jak wysoki jest jego kunszt. Bo położenie szlifu też musi się wiązać z wiedzą. Trzeba tak te fasety ułożyć, żeby coś się w kamieniu działo. To jest stara szkoła. Hindusi parę tysięcy lat temu też szlifowali kamienie w bardzo ciekawy sposób. Nakładali niesamowitą liczbę faset, i to tak, żeby jak największe było rozbicie światła. Dopiero na przełomie XVI i XVII wieku ktoś tam wpadł na to, żeby to jakoś usystematyzować. Szlify były coraz bardziej dopracowane. Szlif brylantowy pochodzi z XVII wieku właśnie, ale jego współczesną formę, tę najbardziej efektowną opracował dopiero w 1919 roku Tolkowski. Szlif brylantowy uznawany jest za szczytowe osiągnięcie branży szlifierskiej, jest to zarazem także najbardziej znany szlif.

Jakie są naturalne kolory brylantów?

Wszystkie. Diament to jedyny minerał, który występuje we wszystkich kolorach tęczy. Najczęściej spotykane są te zwane „bezbarwnymi”, czyli te, które najczęściej widzimy u jubilera. Ale liczba modyfikacji barwnych jest nieskończona. To co widzisz w tęczy, to co widzisz dookoła w przyrodzie, każdy kolor, który zobaczysz na własne oczy – w takiej barwie jesteś w stanie znaleźć diament. Są różowe, niebieskie, czerwone, zielone… Są też kamienie zwane kameleonami, które zmieniają swój kolor w zależności od światła, w jakim się znajdują. Naprawdę tych modyfikacji jest ogrom. Pod względem występowania diamentów masz dwa źródła: złoża kimberlitowe i perydotytowe oraz złoża wtórne – okruchowe, przeniesione w inne okolice. Kilka lat temu naukowiec Richard S. Mitchell udowodnił, że kamienie, które są w Brazylii, pochodzą z Afryki. Czyli to jest dowód na to, że te kontynenty były kiedyś połączone. I to są właśnie te złoża wtórne, które były w Brazylii. Tak samo jest eksplorowane dno morza, tam też znajduje się bardzo dużo diamentów. W Rosji prowadzi się eksploatację podziemną, czyli taką, jaką my w Polsce znamy z wydobycia węgla. Na Uralu kopie się diamenty w takiej formie. To jest rzadkość. Najczęściej są to kopalnie odkrywkowe, czyli kopie się dziurę w ziemi. Największa, widziana z kosmosu, wykopana przez człowieka dziura w ziemi to jest właśnie kopalnia Mirny na Syberii. Dziura jest tak głęboka, że tworzy własne prądy powietrzne, które zassały kilka śmigłowców.

Rozumiem, że twoja firma jest właścicielem kopalni w Ghanie. W którym roku ona powstała?

Kopalnia jest nowa, bo to jest temat sprzed trzech lat, my dopiero ruszamy.

Czyli kupiliście teren wiedząc, gdzie mogą być złoża i…?

Ciężka praca i poszukiwania, ogólnie rzecz biorąc próba przebicia. Ale nasze kopalnie to jest malutki odsetek w porównaniu z koncernami De Beers czy Rio Tinto lub rosyjskiej Alrosy.

Ale diamentami handlowałeś dużo wcześniej?

Historia firmy to prawie dwadzieścia lat pracy, zdobywania rynku, edukacji Klientów, zaskarbiania ich zaufania, przekazywania rzetelnych informacji i robienia wszystkiego, aby zapewnić obsługę na najwyższym poziomie.

Jaki największy okaz udało ci się sprzedać?

Największy diament jaki do tej pory sprzedałem osobiście, o masie 24.62 ct, miał doskonałe parametry. To było kilka lat temu, nabywcą był prywatny Klient. Uczestniczyłem jednak także w sprzedaży znacznie większych diamentów.

A najdroższy?

Najdroższe są kamienie kolorowe. Pamiętam sprzedaż czerwonego, jednokaratowego diamentu w kształcie serca o wartości miliona dolarów. I to był najdroższy diament w przeliczeniu na 1ct masy kamienia, jaki przeszedł przez moje ręce… Jak do tej pory.

Czyli czerwony kamień jest droższy niż biały?

Tak, czerwony, niebieski, różowy… Najdroższe są kamienie o bardzo rzadkich barwach. Przyjmuje się, że na sto tysięcy kamieni w barwie „D” i czystości „IF” (najlepsza barwa i najlepsza czystość) występuje tylko jeden w kolorze czerwonym lub różowym. A na sto tysięcy kamieni znalezionych – a co roku wydobywa się 120 mln karatów – tylko 20% nadaje się do obróbki jubilerskiej. To są te kamienie, które możesz spotkać u jubilera. Reszta to są kamienie niskiej jakości, tzw. przemysłowe. Wykorzystywane są w przemyśle, w piłach, wiertłach, telefonach, do budowy matryc ciekłokrystalicznych. Diamenty mają bardzo dużo zastosowań. I tylko jedną piątą wydobycia stanowią kamienie o dobrej jakości jubilerskiej, z czego tylko 15% z tego to są kamienie o naprawdę doskonałej jakości, czyli pierwsze trzy klasy barwy: D,E,F i pierwsze trzy czystości: IF, VVS, VS. Następne są już coraz słabsze. To są naprawdę diamenty rzadko spotykane, grupy premium. My jako firma specjalizujemy się właśnie w tych kamieniach. I nierzadko klient mówi, że szukał kamienia o najlepszej barwie, najlepszej czystości i nie potrafił znaleźć, dopóki do nas nie trafił. U nas dostaje ofertę na sześć czy siedem takich samych kamieni i może sobie wybrać.

Gdzie macie siedzibę?

Główną siedzibę mamy w Orzeszu.

Czyli jeśli ktoś ma wolne 30 milionów złotych, dzwoni do was i kupuje…?

Nie, nie musisz mieć 30 milionów, inwestycje zaczynają się od 30-40 tysięcy złotych. To jest już taka kwota, która starczy na zakup fajnego kamienia jednokaratowego, który może być zaczątkiem inwestycji. Takie diamenty może nie zyskują na wartości nie wiadomo ile, ale inwestycja w brylanty nie jest inwestycją na miesiąc. Ona jest dla inwestora dojrzałego, który ma środki zgromadzone i chce je ulokować w najbezpieczniejszy sposób, czyli chce kupić coś, co będzie mógł trzymać przez lata. To są inwestycje długoterminowe. Klienci, którzy kupili u mnie kolorowe diamenty sześć, siedem lat temu, zarobili 600%. Tyle wynosi stopa zwrotu. Tylko trzeba wziąć poprawkę na to, że kolorowe diamenty to jest coś zupełnie innego niż kamienie bezbarwne. Tak naprawdę tylko my się zajmujemy obrotem diamentami, czyli robimy to, czego nie robią inni. I jeśli u nas kupujesz kamień i wracasz do nas później, to pomagamy ci ten kamień sprzedać. Bo my wiążemy się z klientem na całe życie. To nie jest jednorazowy zakup, kupujesz, do widzenia i już się nie znamy.

Masz już swoje lata, za 50 lat będziesz miał ich jeszcze więcej. Kupuje u ciebie dwudziestoletni chłopak… i co? Masz następców?

5-carat-diamond-ringWiesz, to nie jest firma, która zostanie zamknięta za jakiś czas. To jest firma z pasją. I trzeba ją rozwijać. Wszystkie działania prowadzą do tego, żeby ktoś mógł ją przejąć po mnie. Żebym nie musiał wszystkiego doglądać osobiście i sprawdzać. W moim zawodzie stawiam przede wszystkim na zaufanie i na jedną podstawową zasadę: traktuj klienta w ten sposób, w jaki ty chcesz być traktowany. Klienta trzeba szanować. To nie jest deal jednorazowy. Mam klientów, którzy ze mną są związani dłużej niż trwają ich małżeństwa. Przez ten okres, w którym oni kupują u nas diamenty, zdążyli się rozwieść… Ale dalej są z nami związani, dalej kupują. Serwisujemy tego klienta, czyli raz w roku otrzymuje przeliczenie cen do cen aktualnie panujących na rynku. Jeśli chce częściej, to dostaje częściej. Może także te kamienie zdeponować w naszym systemie. To jest zupełnie osobna usługa, ale wiem, że klienci czasami mają problem z przechowywaniem brylantów, dlatego umożliwiamy im depozyt kamieni. A najważniejsze jest to, że jeżeli klient chce wyjść z tej inwestycji po kilku latach – nie jest pozostawiony sam sobie. Dzwoni wtedy do nas, a my dokonujemy wyceny. Jeśli klient się zgadza, pomagamy mu w sprzedaży tego kamienia. To jest podstawa, taka kompleksowa obsługa.

Jak wygląda taka wycena, jakie są parametry?

„4C” to jest zasada, która określa jakość kamieni, czyli: barwa, czystość, szlif i masa. Od pierwszych „C” w słowach: carat, colour, clarity, cut. Piąte „C” to jest certyfikat, swoista metryka kamienia, gdzie masz wszystko opisane przez dane laboratorium, które potwierdza, jaki masz kamień i 6 „C”, jak confidence, czyli zaufanie. Bo zaufanie to jest podstawa. Jest jeszcze 7 „C” i 8 „C”, u nas to „Ch”, czyli cecha – znakowanie na kancie kamienia. W laboratorium zamawiana jest certyfikacja i wypalany jest numer certyfikatu na rondyście diamentu, co stanowi zabezpieczenie, które w stu procentach gwarantuje ci jakość kamienia, jaki zamówiłaś. Tego się nie da podrobić. Ani w domowych warunkach, ani nawet kiedy dajesz kamień do zakucia do jakiegoś złotnika. On ci go oprawi w pierścionek, ale nie jest w stanie podrobić inskrypcji, którą zawsze można sprawdzić pod lupą. Do technologii jej wykonania używany jest specjalny zimny laser. Standardowy, czyli ciepły laser zniszczyłby diament. Doszłoby do samozapłonu kamienia, a nawet jeśli nie, to promień wszedłby nam w jego środek i wypaliłby dziurę.

Co cechuje waszą firmę?

Blue-MoonZaufanie, dyskrecja oraz jedna zasada – my ci niczego nie musimy sprzedać, tylko pozwalamy ci kupić to, czego sama pragniesz. Powiedz nam, czego tak naprawdę potrzebujesz, a my zrobimy wszystko, abyś była zadowolona. No i mamy w ofercie parędziesiąt tysięcy kamieni, a nie zaledwie kilka. Rozumiem, że inne firmą nie pozwalają sobie na utrzymywanie takiego stanu magazynowego jak u nas, bo profil ich działalności jest zupełnie inny. My obsługujemy działania hurtowe, zatem ciągle mamy w obrocie jakieś kamienie. Z racji tego, że działamy na świecie, co paręnaście minut sprzedajemy diament. Ale też musimy te kamienie odkupić, aby móc nimi handlować. Naszym klientom pokazujemy średnio parę diamentów naraz, bo jeśli pokażemy więcej, mogłyby być kłopoty z wyborem. Często dostaję kamienie o tej samej barwie, masie i czystości, czasami jest też dokładnie ta sama ocena szlifu. I wtedy nasz klient nie wie, który wybrać.

Jakie kamienie kupują mężczyźni?

Z mężczyznami jest czasami tak, że oni wybierają coś na pokaz. Są klienci świadomi, którzy wiedzą czego chcą, ale są i tacy, którym zależy na wrażeniu, jakie zrobią. Liczy się to, aby kamień był okazały. To trochę tak, jakby kupić ferrari bez silnika tylko dlatego, że dobrze wygląda. I wozić je na lawecie, a potem je stawiać pod knajpą, żeby w nim siedzieć. Czasami faceci wybierają kamienie, które są duże, ale nie zawsze dobrej jakości. Świadomi klienci wybierają diamenty nie zawsze ogromne, czasem decydują się na mniejsze, ale o doskonałej jakości. Natomiast kobiety mają doskonałą świadomość wyboru kamieni i bardzo często wolą wybrać kamień mniejszy, ale o dużo lepszych parametrach. Wiedzą, że im lepsze parametry, tym kamień jest bardziej niepowtarzalny.

Kryterium koloru i czystości jest ważne?

pink-heart_3043.5737cOczywiście. Czystość i kolor to jest osiemdziesiąt, a może nawet dziewięćdziesiąt procent wartości kamienia, jeżeli rozpatrujesz diamenty o tej samej masie. W jednej tylko w klasie masowej jest 720 różnych kombinacji układu koloru do czystości, dlatego jednokaratowy diament może równie dobrze kosztować 24.200, co 1.600 dolarów za karat. Wszystko zależy od tego, jaki kamień wybierasz i na jakiego sprzedawcę trafisz. Cennik ustawia nam Rapaport, czyli hurtowe zestawienie cen na rynku diamentowym. Tu powiem ci ciekawostkę, że jako jedyni podajemy to na piśmie. Czyli jeżeli klient dostanie ofertę, to w niej widnieje, jaki jest dyskont do Rapaportu i z jakiego dnia pochodzi to notowanie. O czymś to świadczy… Być może inne firmy mają coś do ukrycia. To jest dziwne, tak mi się wydaje. I nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć.

Czyli liczy się uczciwość.

Uczciwość to jest podstawa. Klient musi nam zaufać, bo przecież daje nam swoje pieniądze. Ludzie wybaczają różne rzeczy, ale nie to, że ktoś ich okradnie, więc jeżeli się dobrze klientowi wytłumaczy, na czym to wszystko polega, to on wybierze sobie taki kamień, który naprawdę będzie spełniał jego oczekiwania. A każdy ma je inne. Dla jednego to ma być prezent, dla innego lokata pieniędzy i sposób na ich pomnażanie. Jeszcze inni to łączą, bo kupują jednokaratowy kamień i zakuwają go w złoto. Żona jest szczęśliwa, a jednocześnie ów pierścionek „zarabia”.

Oprawiacie także kamienie?

Tak, oprawiamy. Nie ma różnicy dla jego wartości, czy brylant leży luzem, czy zdobi biżuterię. Zresztą kamienie nie lubią być zamykane gdzieś tam w sejfie czy w szufladzie. Diamenty zostały nam podarowane przez bogów, by trochę nam rozjaśnić nasze szare życie, uszczęśliwić i otoczyć swoją magiczną ochroną. Kochają światło, rozbudzają emocje, najróżniejsze. Zaskakują jeszcze bardziej swoim pięknem, gdy są oprawione, a my lubimy zaskakiwać klientów, dlatego robimy też biżuterię, biżuterię inną niż wszyscy.

san-diego-diamonds-05A dla ciebie najważniejsze w życiu jest?

Szczęście innych. Bo to, co ja w życiu robię – to uszczęśliwiam ludzi. Mam sygnały od klientów po dwóch, trzech latach, że kiedy trafiły do nich kamienie ode mnie, to naprawdę coś się zmieniło w ich życiu na lepsze. Często klient kupuje diament jako inwestycję i mówi, że sprzeda go za dwa, trzy lata… Ale tego nie robi, tylko nabywa następny, czyli jego sytuacja finansowa się poprawiła.

Czyli diamenty przynoszą szczęście.

Oczywiście. Jak mówiłem wcześniej, otaczają nas bezpieczeństwem i pozytywną energią. Jeśli im pozwolisz – oczarują cię i sprawią, że twoje życie będzie bardziej szczęśliwe, dostatnie i pełne.

Skarb ukryty na Mazurach – Agroturystyka pod dziką gruszą

Powiedz mi, jak wyobrażasz sobie Mazury? Dziewicze zielone tereny, gęste lasy, krystalicznie czyste jeziora idealne zarówno dla żeglarzy, jak i dla wędkarzy. Zielone ukwiecone łąki rozpościerające się w dolinach i na łagodnych wzgórzach. Poranne pianie kogutów słyszane gdzieś daleko za zamglonym horyzontem, krzyk żurawi wcześnie rano. Krowy i konie pasące się na bezkresnych łąkach. Bociany latające tuż nad głowami. PodGrusza_72     Czy uważasz, że nadal jest możliwe, aby znaleźć takie miejsce? Zjeść pyszne, prawdziwe swojskie jedzenie serwowane w mazurskim domu, nie przepłacając za nie? Delektować się swojskimi wędlinami, pasztetem, serem, chlebem własnoręcznie wyrabianymi w tym samym domu? Pić świeże mleko i jeść jaja „od szczęśliwych kur”? PodGrusza_69Czy trafiłeś kiedyś do pensjonatu agroturystycznego, który nie spełnił Twoich oczekiwań? Mi zdarzyło się to wielokrotnie. Ale teraz mogę powiedzieć, że w końcu znalazłem idylliczne miejsce, które jest dokładnie takie, jakie powinno być. O małej wiosce Prusinowo, przycupniętej w otulinie Puszczy Piskiej w sercu leśnej krainy, mało kto słyszał. W te okolice zapędzali się najwyżej grzybiarze, czasem jacyś zbłąkani turyści czy kajakarze płynący Krutynią. Wszystko, o czym marzymy, myśląc o agroturystyce na Mazurach, jest tutaj: cztery hektary dziewiczych łąk, stary las sosnowy i młody zagajnik. Tu powietrze pachnie inaczej. No i tyko tutaj, jadąc leśną drogą, można spotkać łosia. Pasja i marzenia o miejscu, gdzie można uciec od zgiełku miasta, rutyny życia i pośpiechu sprawiły, że powstało to siedlisko. Nowy dom w mazurskim stylu blisko natury i zwyczajnego szczęścia. Styl wiejski, jednak wysmakowany w każdym szczególe. Przytulny i nowoczesny zarazem. Ogromny salon z kominkiem, gdzie możesz odpocząć na miękkich kanapach, delektować się ciszą, od której huczy w uszach, napawać się widokiem zachodu słońca przez ogromne okno lub obserwować łąki, gdy toną we mgłach, podglądać sarny podchodzące pod dom i lisy, i zające. Nie może być inaczej, skoro siedlisko leży z daleka od innych zabudowań, otoczone lasem. Takie widoki przywołują w pamięci poezję Gałczyńskiego, który mieszkał w pobliskiej leśniczówce i wychwalał piękno tych terenów. PodGrusza_65Będziesz w samym środku regionu Wielkich Jezior Mazurskich. W pobliżu wszystkich głównych atrakcji, jak Mikołajki, Ruciane Nida, Mrągowo, a jednocześnie z dala od miejskiego zgiełku, poza hałaśliwymi szlakami turystycznymi, w strefie ciszy. To idealne miejsce dla lubiących aktywny wypoczynek na świeżym powietrzu lub błogie lenistwo w otoczeniu pięknej natury. W pobliskim jeziorze z zapałem można łowić ryby. Bo czy może być lepsze zakończenie dnia na Mazurach, niż własnoręcznie złapany lin, przyrządzony w śmietanie i podany na kolację? Nie może. PodGrusza_26Właśnie dlatego gospodarze chcieliby podzielić się z innymi tą ciszą, spokojem, przyrodą, a kiedy raz odwiedzicie to miejsce zapragniecie wracać… AGROTURYSTYKA POD DZIKĄ GRUSZĄ Prusinowo 31b www.agroturystykaprusinowo.eu

Pałac Kultury i Nauki – Najwyższy budynek w Polsce

Znany wszystkim, od dziesięcioleci jest wizytówką Warszawy, choć budzi kontrowersje. Wzniesiony w centrum Warszawy jako „dar narodu radzieckiego dla narodu polskiego”. Oddany do użytku w 1955, wybudowany w trzy lata według projektu radzieckiego architekta Lwa Rudniewa, budynek inspirowany jest moskiewskimi drapaczami chmur, które z kolei inspirowane są amerykańskimi wieżowcami art déco. Architektonicznie jest mieszanką socrealizmu i polskiego historyzmu. Obecnie siedziba wielu firm oraz instytucji użyteczności publicznej, takich jak kina, teatry, księgarnia, kluby sportowe, wyższe uczelnie, instytucje naukowe. Pałac jest najwyższym budynkiem w Polsce. Razem ze wspornikiem antenowym, będącym integralną częścią iglicy, ma wysokość 237 metrów. Mało znany jest fakt, że przed II Wojną Światową architekt Juliusz Nagórski zaprojektował i zaprezentował w Muzeum Narodowym prezydentowi Ignacemu Mościckiemu i prezydentowi miasta Stefanowi Starzyńskiemu projekt dwustumetrowego wieżowca art déco (z nadajnikiem radiowym na szczycie) o nazwie „Wieża Niepodległości”, łudząco podobnego do powojennego Pałacu Kultury i Nauki. Przeznaczono wtedy dla niego miejsce na dzisiejszym rondzie Waszyngtona. Małgorzata Górska

TEATR XL NA STADIONIE NARODOWYM

Jakie były początki pierwszego teatru na świecie mieszczącego się na Stadionie Narodowym? D.C Teatr XL powstał w 2012 roku przy Stowarzyszeniu Międzynarodowych Inicjatyw Artystycznych. Najpierw mieliśmy siedzibę w samym centrum Warszawy w Muzeum Etnograficznym. Po roku działania ktoś w formie żartu zaproponował byśmy przenieśli się na Stadion. W końcu nasze hasło od początku brzmiało Teatr XL, bo nazwa Teatr Wielki jest już zajęta i pasowało to do wizji teatru na stadionie. I my z naszą odwagą tam pasowaliśmy, dlatego zaproponowaliśmy zarządowi Stadionu Narodowego coś nowego i trafiliśmy w 10. D.K W 2012 roku powstało nasze Stowarzyszenie. Kończyliśmy szkołę aktorską, mieliśmy mnóstwo energii i dobry warsztat. To się przekładało na nasze wyjazdy na międzynarodowe festiwale i osiągane sukcesy. Wiedzieliśmy, że jeżeli nie pójdziemy za ciosem i nic nie zrobimy z tą siłą napędową, to potem może być różnie. Obecnie młodych aktorów zatrudnia się przez castingi, tylko do konkretnego spektaklu… A wiadomo – nawiązując do stadionu – aktor jest trochę jak sportowiec. Jeśli nie trenuje codziennie, nawet najlepszy może wyjść z formy. Wiedzieliśmy, że musimy wziąć sprawy w swoje ręce i nie możemy przestać grać. W efekcie powstało Stowarzyszenie Międzynarodowych Inicjatyw Artystycznych. Na początku działaliśmy tylko w młodym składzie. Potem w związku z rozwojem teatru i coraz bardziej rozpoznawalną nazwą, zaczęli do nas dołączać aktorzy w różnym wieku. GAM_4349D.C Jeszcze, kiedy byliśmy w Muzeum, zaczęły się sypać do nas CV z ofertami pracy, z prośbami o zatrudnienie. Czyli biorąc sprawy w swoje ręce, mając jakieś porażki w wysyłaniu CV, staliście się nagle tą drugą stroną? D.K Nie, my nie mieliśmy porażek, bo zanim zaczęliśmy wysyłać CV i mieć jakiekolwiek porażki, to już założyliśmy swoją organizację, swój teatr i już graliśmy. Trzeba pamiętać, że dostaliśmy scenę w Muzeum, bo tam Dyrekcja zwróciła uwagę na nasze dokonania i wysoki poziom. Kiedy przyszliśmy z propozycją na Stadion Narodowy, tych dokonań było jeszcze więcej. Wiedzieliśmy, że mamy wiele do zaoferowania. I szczerze mówiąc mamy świadomość, że inne teatry też się zgłaszały, ale to my jesteśmy tym pierwszym teatrem w historii, który jest na Stadionie. DSC_6937Jakie wspólne cechy zdecydowały o współpracy Stadionu Narodowego i Teatru XL ? D.K O nawiązaniu współpracy zadecydowały wspólne cechy, takie jak: odwaga, międzynarodowość, wielokulturowość i pomysłowość. Od samego początku współpracujemy z ośrodkami teatralnymi na całym świecie m.in.: z Crearc we Francji, Teatrem Litensky w Omsku, Performing Arts at PUC w Rio de Janeiro, Instituto Teatrole Europeo w Rzymie. D.C Działania w obszarze międzynarodowym owocują wymianami artystów, warsztatami dla aktorów z wybitnymi reżyserami i spektaklami. Mamy w programie przynajmniej jednego reżysera z zagranicy. Na przykład Serguei Timofieey czy Andre de la Cruz, który robi u nas już trzeci spektakl. Ile osób tworzy Teotr XL? D.K Zaczynaliśmy w 15 osób. DSC_6926Do tej pory cały czas trzymacie się razem? D.C Teraz się trochę pozmieniało, bo część młodych aktorów porozjeżdżała się po Polsce, by grać lub działać w innych obszarach kultury jak np. taniec. Natomiast, jak wspomniałyśmy jesteśmy wzbogaceni o innych artystów i aktorów ze starszego pokolenia i to jest niesamowite. Mamy pełny skład w postaci scenografów, choreografów, reżyserów, oświetleniowców. Jesteśmy samowystarczalni. D.K Teatr XL w tym momencie to około 20 osobowy zespół aktorów i reżyserów, z czego część to stały trzon, istniejący od początku. Należy dodać oczywiście księgowość, administrację oraz biuro obsługi widza – nie działalibyśmy tak sprawnie, gdybyśmy nie stworzyli działów charakterystycznych dla instytucji. Siłą rzeczy rozrośliśmy się i musieliśmy zadbać by Teatr funkcjonował sprawnie zarówno od strony artystycznej jak i organizacyjnej. Musieliśmy zatrudnić nowych współpracowników, ale też tego chcieliśmy, bo po drodze spotykaliśmy fantastycznych ludzi. Oczywiście były też rozczarowania… D.C Może jest to nie tyle kwestia tego, że zestarzeliśmy się, ale niesamowicie dojrzeliśmy, staliśmy bardziej odpowiedzialni. Ciężko pracujemy i jesteśmy odpowiedzialni nie tylko za swoje artystyczne propozycje, ale także za życie naszej organizacji i za ludzi, którzy tam pracują. Ale też za naszych widzów, którzy przeżywają zawód, jeśli okazuje się, że spektakl z powodu np. wydarzeń na Stadionie musi być przeniesiony. Mamy kontakt z widzami zarówno bezpośredni, jak i mailowy. Mamy już stałych odbiorców, którzy chwalą nas za atmosferę i świetną zabawę. Przyprowadzają znajomych i wracają. DSC_6892D.K Żywe reakcje widzów podkręcają nas jeszcze bardziej na scenie. Jaki macie repertuar? D.K Gramy repertuar dramatyczny. Komedie i dramaty współczesne. Często są to prapremiery spektakli. 7-8-9 czerwca jest pierwsza premiera na Stadionie Narodowym komedii pt.: Jadwiga, w reż. Andre de la Cruz, na podstawie scenariusza Victorii Vascari. W styczniu planowana jest premiera, której tekst zostanie napisany przez dramaturga specjalnie dla nas. Dobieramy taki repertuar, który mówi o aktualnych i ważkich sprawach, ale w sposób lekki i dowcipny. Nie chcemy przytłaczać widza, chcemy go bawić, ale mówić też o rzeczach mu bliskich. D.C Wracając do informacji zwrotnych odnośnie naszych spektakli. Otóż jedna z pań przekazała, że była na spektaklu „Lekarz mimo woli” ze swoim niewidomym przyjacielem i bawili się obydwoje doskonale. Na zdziwienie Diany, że to przecież spektakl, w którym dużo dowcipów wybrzmiewa poprzez obrazki i działanie, powiedziała: ależ skqd! nie! proszę zamknąć oczy i przypomnieć sobie jak Wy to gracie, to jest fantastyczne.Takie historie są dla nas ważne. Nie robimy tylko sztuki dla sztuki. Mamy poczucie misji, dlatego oprócz spektakli dramatycznych poruszających współczesną tematykę, zajmujemy się też teatrem – forum, który planujemy rozwinąć. Służy on profilaktyce i edukacji wśród młodzieży i dorosłych z grup zagrożonych wykluczeniem społecznym i zawodowym. W Polsce jest to mało popularny rodzaj teatru, który jest wykorzystywany jedynie przez psychologów i pedagogów. Skupiają się na części warsztatowej i robią to na bardzo dobrym poziomie, ale my to robimy trochę inaczej. Tam spektakle służą zarysowaniu problemu, a u nas to jest pełnometrażowe przedstawienie, a jego formuła z zasady jest w pewnym momencie interaktywna. Dążymy do tego by ta formuła teatru była tak popularna i na takim poziomie jak na świecie. Jej efekty są zdumiewające Co to jest teatr forum? D.C Wygląda to tak, że odgrywany jest spektakl zwany antymodelem. Główny bohater to osoba, z której problemami utożsamia się publiczność. W pewnym momencie przez błędne decyzje bohater doprowadza do życiowej katastrofy na wszystkich płaszczyznach. Wtedy pada słowo „stop” i spektakl zaczyna się od początku. Widzowie starają się, by historia zakończyła się inaczej. Mają możliwość angażowania się w życie głównego bohatera tak, aby je naprawić, pokazać mu w jaki sposób może inaczej załatwiać sprawy z rodzicami, z przyjaciółmi, szefem. Dzięki temu odkrywają cały wachlarz możliwości i umiejętności, które sprawnie mogą przełożyć na swoje życie. Dzieje się tak dlatego, że nie są biernymi widzami, ale mogq wejść na scenę za głównego bohatera i poprowadzić jego historię tak, by zakończyła się dobrze. Ciekawostką jest to, że kiedy siedzą na widowni, wydaje im się, że dokładnie wiedzą co trzeba zrobić i jak się zachować. A potem tak jak w życiu znajdują się w środku, w świecie głównego bohatera i konfrontując się z jego ojcem, z przyjacielem, dowiadują się, że nie jest to takie proste. Tym bardziej jest satysfakcjonujące, gdy uda się im pogodzić z ojcem czy zapobiec opresji i daje to gwarancje nabycia konkretnych umiejętności przydatnych w życiu. DSC_2776D.K Bywa też, że widzowie mówią głównej bohaterce swoje uwagi, po czym wchodzą za nią na scenę mówiąc „stop” i grają dalej. Zaczynają się zachowywać spokojnie, ale za chwilę wyprowadzeni z równowagi popełniają błędy identyczne jak bohater, którego zastępują. Zdarzyła się sytuacja, gdy nastolatka w akcie bezsilności, rzuciła się na aktora. Tak to jest w naszym życiu, że patrząc z boku jesteśmy świetnymi doradcami. Wydaje się nam wtedy, że wiemy wszystko -, jak co powinno się zrobić i jak się zachować. Natomiast kiedy jesteśmy w środku jakiejś sytuacji, nasze zdeklarowane wartości nie przekładają się na to, jak się zachowujemy. Gdy rozmawiamy z szefem, czy z kimś, na kim nam zależy, kompletnie sobie nie radzimy. Taki teatr to dobry sposób, żeby się sprawdzić. To teatr życia. Istotne jest to, że scenariusz nie przewiduje bajkowych zakończeń, chociaż przy odpowiednim wysiłku, tak jak w życiu, wszystko może potoczyć się dobrze. W trakcie prób sprawdzamy takie rozwiązania, jakie naprawdę w życiu mają miejsce. DSC_2752D.C Ale cały czas widzimy, że to jest nowość w Polsce. Chcemy to poszerzać, bo mamy informację zwrotną, że jest to potrzebne… D.K Profilaktyka i edukacja. Dajemy szansę ludziom sprawdzenia się w sytuacjach, w których znajdują się, lub się znajdą, ale nie mają odwagi wybrać innej niż utartej ścieżki. Pomimo, że ta nie jest dla nich dobra. Fikcja teatralna daje poczucie bezpieczeństwa, ale emocje towarzyszące działaniom na scenie są prawdziwe. Jest taka zasada w psychologii, że to, co przeżywamy pod płaszczem roli, mózg przyjmuje jako fakt i to sprawia, że nabywamy konkretnych umiejętności. Czy jest możliwość byście z takimi spektaklami wyjeżdżali w teren? D.K Tak, w spektaklu bierze udział 5, 6 aktorów plus Joker, czyli moderator spektaklu. On jest odpowiedzialny za to, aby to wszystko przebiegało sprawnie i miało odpowiedni wydźwięk edukacyjny i profilaktyczny. Czy zgodzicie się, że wyróżnia Was to, że mając Teatr i stowarzyszenie pracujecie zespołowo na wspólny sukces? Każdy pracuje na swój sukces czy pracujecie na grupę? D.K Oczywiście mamy sprawny, lubiący ze sobą pracować zespół i to również nas wyróżnia. D.C Pracowaliśmy w innych teatrach i nie bardzo mamy już ochotę tam pracować. Wchodzisz do towarzystwa, gdzie ludzie czują się gwiazdami i mają swoje widzimisię. My wymagamy od siebie więcej niż tylko tego, co aktor robi w teatrze. Sami się przebieramy, malujemy jak potrzeba… Zajmujemy się jego rozwojem począwszy od pracy na scenie, wspólną budowę scenografii, ustawianie widowni po wyjście do widza, promocję, sprzedaż biletów, znajdowanie nowych partnerów itd. Robimy wszystko dla rozwoju naszego teatru. D.K Obserwujemy także, jak czasami dołączali do nas aktorzy, że niektórzy z nich interesowali się tylko sobą. To na scenie nazywa się „granie pod siebie”… A nam zależy na całości. Oczywiście cieszymy się z komplementów kierowanych personalnie, bo pracujemy na nie, ale nasza indywidualna praca jest nakierowana na zbiorowy efekt i wspólną satysfakcję. Nie ma nic lepszego niż uczucie, że spektakl byt genialny w całości. Zawsze mamy dobre spektakle, ale są takie, kiedy wiemy, że to był „kosmos”. I na takich nam tylko i wyłącznie zależy. Sganarel, Jagusia, ŁukaszOd czego to zależy? D.K Wszystko ma na to wpływ, energia aktorów danego dnia, energia widzów w tym momencie. Tak naprawdę na tym polega magia teatru, czasami drobne rzeczy, sprawiają, że nagle wszystko iskrzy na scenie i widownia też czuje to iskrzenie i ma dreszcze. Czasami go brak, mimo wielu godzin prób… Ważne jest by nie próbować odtwarzać tej magii. Lepiej nawet zaryzykować i w momentach, które do tej pory były zabawne, czy poruszające zaproponować coś nowego, bo to odświeża i ożywia spektakl. My jako zespół jesteśmy nastawieni na granie na partnera, wiec jeśli kolega coś zmienia, siłą rzeczy inni aktorzy muszą inaczej zareagować, działa to jak domino. Niby spektakl ten sam, a zupełnie inne emocje, smaczki… i widz ma przed oczami twór przygotowany podczas morderczych prób, ale żywy, dziejący się tu i teraz. Widzowie to zauważają, Dobry aktor to? Czy aktor utożsamia się z rolą? D.K Dobry aktor nie przestaje pracować nad sobą. Nie musi utożsamiać się z bohaterem, którego gra. Ma za zadanie stworzyć taką postać, aby widz jej uwierzył. Widz ma ją pokochać. Dobry aktor nie może odpoczywać i być zadowolony z siebie i z tego co stworzył. Powinien ulepszać i ciągle szukać nowych rozwiązań. To teraz uporządkujmy. Teatr XL oferuje repertuar dramatyczny dla dorosłego widza, Teatr Forum – dla młodzieży i dorosłych. A co gracie dla dzieci? D.C Obecnie jest to „Rycerz bez konia” dla dzieci do lat 8. W tym roku przygotowywana będzie premiera bajki „Tylko jeden dzień”. D.K Mówiąc o bajkach, staramy się, aby to również były perełki. Starannie je dobieramy i wolimy mieć ich mniej, mimo że teatry dramatyczne często na bajkach łatają budżet. Tworzą ich dużo, ale są to tak zwane „bajki zarabiajki”, co nas kompletnie nie interesuje. D.C Spektakle jak „Rycerz bez konia”, są połączone również z warsztatami przed spektaklem i po spektaklu. Jest animator, osoba prowadząca, która angażuje dzieci w warsztaty z aktorami. Podczas spektaklu najmłodsi mogą nauczyć się tańca, różnych rycerskich trików. Mamy też inne propozycje dla dzieci, wszystko w zależności od zapotrzebowania. Ilu widzów mieści teatr? D.K Do 100 osób. W zależności od spektaklu mamy różne obłożenie. Macie czas na życie? D.C My, mam na myśli główny trzon Teatru XL, jesteśmy naprawdę młodymi ludźmi. Patrzymy na Teatr XL i Stowarzyszenie długofalowo, myślimy o przyszłości. Chcemy też jeszcze się edukować, rozwijać, bo niektórzy w pewnym momencie musieli dla teatru zostawić wszystko. A jednocześnie ten sam teatr stawia nam coraz wyższą poprzeczkę. Zaczynamy bardziej dojrzale patrzeć na to stowarzyszenie, chcemy tak układać działanie teatru, aby dać sobie możliwości na przyszłość. Czy gracie codziennie? D.K Gramy około cztery razy w tygodniu. Trzeba pamiętać, że jesteśmy na Stadionie Narodowym i odbywają się tutaj wydarzenia, które uniemożliwiałyby widzowi dostanie się do teatru. Zwracamy na to uwagę tworząc kalendarz teatralny. Stadion Narodowy jest miejscem z zasady przygotowanym pod inne działania. Jesteśmy wdzięczne Zarządowi i Dyrekcji oraz współpracującym z nami na co dzień ludziom za Teatr XL na stadionie Narodowym, za poświęcony czas i pracę na rzecz wspólnego szerzenia kultury. D.C Dziękujemy wszystkim za wiele godzin pracy, za przychylność w sytuacjach, które czasem wydawały się bez wyjścia, za miłe przyjęcie nas, za kredyt zaufania jakim nas obdarzono. Jak się do was dostać? Obiekt jest taki wielki. D.C Od Wybrzeża Szczecińskiego, to jest wejście VIP, brama numer 5 lub 6. A najlepsze w życiu to? D.C Teatr XL (śmiech). D.K Najlepsze, najukochańsze, a czasami najbardziej znienawidzone. Teatr XL to jest nasza miłość. Najważniejsze w życiu jest zdrowie i miłość, zależy co kochasz. D.C Dla mnie rodzina i wielokrotnie się przekonałam, że mnie nie byłoby w teatrze, gdyby nie wsparcie męża i rodziny. Jest też jakaś siła wyższa, więc byłabym hipokrytkę, gdybym powiedziała, że Teatr XL. Nasz Teatr nie funkcjonuje dlatego, że jesteśmy nadludżmi – bo nie jesteśmy nimi. Ktoś nas wspierał, robił to dla jakiejś idei. Nie sama nazwa teatru XL świadczy o tym, że my musimy być wielcy. Przede wszystkim naszą ideą jest kreowanie czegoś dobrego, zmienianie i tworzenie swojego społeczeństwa. Prawda jest taka, że gdybyśmy nie mieli wpływu na rozwój młodych ludzi i na zmianę ich w konkretnych dziedzinach życiowych, to prawdopodobnie ideowo byśmy się rozpadli. Najbliższe plany to? D.C 7-8-9 czerwca odbędzie się premiera spektaklu Jadwiga’ w reżyserii Andre de la Cruz. On robi drugi stricte spektakl w teatrze, ale trzeci z naszymi aktorami, to będzie komedia. Główną bohaterkę gra Miriam Aleksandrowicz, bardzo znana dubbingowa aktorka, której partnerują aktorzy Teatru XL, jak: Izabela Górska, Patryk Pawlak i Robert Kibalski. Gratuluję szczerze i podziwiam, życząc samych sukcesów na każdym polu.

Dominikana

2_MCZ_2090
Fot. Michał Czajka
2_MCZ_2083
Fot. Michał Czajka
2_MCZ_1989
Fot. Michał Czajka
           

I Bóg Stworzył Bardotkę

Charles de Gaulle nazywał ją „francuskim artykułem eksportowym równie ważnym, jak samochody Renault”. Jej twarz zdobiła okładki najbardziej prestiżowych magazynów oraz na wiele lat nadała rysy posągowi Marianne – symbolowi Francji. Była ikoną stylu, wzorem dla wielu kobiet, które aby się do niej upodobnić ,kopiowały jej makijaż, fryzury i sposób ubierania się. Zaś dla mężczyzn stanowiła ideał kobiecej urody i seksapilu. B.B., czyli Brigitte Bardot…

„Niezależność. Przecież ona nie istnieje na zewnątrz, ale wewnątrz nas. Jeśli wewnętrznie zależę od czegokolwiek lub kogokolwiek, nie pomogą mi nawet najbardziej sprzyjające warunki” – miała kiedyś powiedzieć ta wielka francuska gwiazda. Swoim życiem wielokrotnie udowodniła, że nie jest to dla niej tylko wygłoszony na potrzeby mediów frazes. W trakcie swojej ponad dwudziestoletniej kariery wystąpiła w ponad czterdziestu filmach oraz nagrała kilka płyt. Jej życie osobiste znaczyły liczne skandale. Była tyleż wielbiona, co często potępiana za niemoralność. U szczytu sławy nieoczekiwanie wycofała się z filmu i poświęciła swoje dalsze życie obronie praw zwierząt, czym zajmuje się do dzisiaj. Jednak nadal pozostaje żywą legendą, fenomenem, którego nie ima się czas… [quote_box_left]Mieszczka skandalistką[/quote_box_left]

Bardotka urodziła się w 1934 roku w szacownej mieszczańskiej rodzinie. Jej ojciec Louis był inżynierem i prowadził w Paryżu rodzinny interes. Mama, Anne Marie z domu Mucel, zajmowała się domem i dwiema córkami: Brigitte oraz Marie-Jeanne. W 1947 roku młodziutka Bardot została przyjęta do Konserwatorium Paryskiego i przez trzy lata, wraz z Leslie Caron (także znaną później aktorką), uczęszczała do klasy baletowej rosyjskiego choreografa Borisa Kniaziewa. Jej pierwszym krokiem do późniejszej kariery filmowej była praca modelki. W 1949 roku pozowała dla magazynu „Jardin des Modes”, gdzie redaktor naczelną była przyjaciółka jej matki, dziennikarka Hélène Lazareff. Rok później pracowała już dla marcowego wydania ogromnie prestiżowego francuskiego miesięcznika Elle. Podczas sesji zdjęciowej została zauważona przez młodego reżysera, Rogera Vadima (jej późniejszego męża) i to wkrótce skierowało ją na drogę filmową. Na dużym ekranie zadebiutowała w 1952 roku w komedii „Wioska w Normandii”. W następnych kilku latach pojawiła się w siedemnastu filmach, zazwyczaj (chociaż nie tylko) w niewielkich rolach. W 1953 roku zagrała także w sztuce Jeana Anouilh’a „Zaproszenie do zamku”. Jednak żadna z tych ról nie przyniosła jej większego rozgłosu. Media zwróciły na nią uwagę, kiedy pojawiła się na festiwalu filmowym w Cannes, w kwietniu 1953 roku. Fotoreporterzy zachwycili się piękną dziewczyną o nienagannej figurze, zmysłowych ustach i burzy blond włosów, która bez wstydu prezentowała swoje wdzięki na plaży Lazurowego Wybrzeża w odważnym jak na tamte lata kostiumie bikini. Ale dopiero rola niemoralnej Juliette Hardy w powstałym w 1956 roku filmie Rogera Vadima „I Bóg stworzył kobietę” przyniosła jej sławę, chociaż dosyć kontrowersyjną. Obraz uznano za zbyt śmiały obyczajowo, a Bardotkę za skandalistkę.

[pull_quote_left]I Vadim stworzył… B.B.[/pull_quote_left]

„Nie wiem, czy Bóg stworzył kobietę, ale jeśli tak, to wiedział, po co…” – powiedziała Brigitte Bardot w nawiązaniu do tytułu filmu Vadima. I o ile kwestia, kto jest Stwórcą kobiety, zapewne pozostaje w sferze osobistych przekonań. to bezspornym jest to, że obraz Vadima stworzył B.B. taką, jaką ją później znał i podziwiał cały świat. Nieokiełznaną, emanującą zmysłowością i kierującą się własnym instynktem. Nasycona erotyzmem scena tańca na stole przyniosła jej sławę i spowodowała istotną zmianę w podejściu do tematów erotycznych w kinie światowym. I chociaż na film, reżysera oraz aktorkę sypały się gromy za nieobyczajność, widzowie tłumnie oblegali kina, w których był grany. Roger Vadim stworzył wtedy nie tylko Bardotkę – symbol seksu, ale także Bardotkę – aktorkę. Rola w „I Bóg stworzył kobietę” była pierwszą, w jakiej mogła ona pokazać swoje aktorskie umiejętności, a nie być jedynie ozdobnikiem, jak wiele innych młodych aktoreczek. Vadim na planie filmowym był podobno ogromnie wymagający i bezwzględny dla swojej ówczesnej żony. Zmuszał ją do wielokrotnych powtórek niektórych sekwencji oraz do całkowitego poddania się jego woli. W erotycznych scenach z Jeanem-Louisem Trintignantem domagał się od obojga aktorów tak dużej naturalności i intymności, że zapłacił za to później osobistą klęską, ponieważ Bardotka wdała się w romans z gwiazdorem kina francuskiego i niedługo potem odeszła od reżysera. Niemniej dzieło Vadima wylansowało nie tylko reżysera, ale uczyniło także gwiazdy z Brigitte Bardot i Jean-Louis Trintignana. I chociaż w czasie gdy film powstał, ogromnie bulwersował opinię publiczną, dziś jest już klasykiem kina.

„I Bóg stworzył kobietę” uczynił zresztą z Bardotki nie tylko aktorkę, gwiazdę oraz symbol seksu… Stworzył z niej także ówczesną ikonę stylu.

[pull_quote_left]Być jak Brigitte Bardot…[/pull_quote_left]

Wpływ stylu Brigitte Bardot na kobiety na całym świecie był wprost niewyobrażalny. Jej popularność przerastała tę, jaką się cieszą obecne gwiazdy i współczesne ikony stylu. Ulice miast europejskich (i nie tylko europejskich) zaludniały kobiety, które w mniej lub bardziej udany sposób starały się naśladować Bardotkę. Jej fryzury, stroje, makijaż, sposób poruszania się…

W świecie mody B.B spopularyzowała m.in.: głęboki dekolt odkrywający szyję oraz oba ramiona i nazwany od jej nazwiska „bardot” oraz kostium kąpielowy typu bikini. Wylansowała również tzw. kratkę Vichy. Było to jej ulubiony deseń. W sukience w taką właśnie drobną różową kratkę wzięła ślub ze swoim drugim mężem – Jacquesem Charrierem. Także nazwa jednego z popularnych do dziś fasonów biustonoszy, tzw. bardotka, pochodzi od jej nazwiska. Zaś po filmie „I Bóg stworzył kobietę”, gdzie wystąpiła w specjalnie dla niej zaprojektowanych balerinkach, buty tego typu zagościły w niejednej damskiej szafie na całym świecie.

Również jej fryzury wprowadziły rewolucję na damskich głowach. To dzięki niej kobiety zaczęły nosić długie, rozpuszczone i natapirowane włosy – w nieładzie, jak „prosto po wstaniu z łóżka” albo podtrzymywane szeroką opaską. Bardotka była także autorką fryzury o nazwie „choucroute” (kapusta). Jej wykonanie polegało na natapirowaniu i upięciu włosów na czubku głowy, tak że wyglądały jednocześnie swobodnie i wyszukanie. Również pod wpływem Brigitte Bardot młode dziewczyny zaczęły nosić koński ogon i grzywkę. W makijażu B.B. była prekursorką popularnych i dziś „smoky eyes”. Nosiła także eyeliner, którym obwodziła górną i dolną powiekę, unosząc zewnętrzny kącik ku górze, co dawało efekt tzw. „kociego oka”. Obdarzona przez naturę pięknie wykrojonymi, pełnymi ustami, podkreślała je zazwyczaj jedynie jasną konturówką oraz błyszczkiem.

Do dziś jej styl jest kopiowany przez kobiety na całym świecie, a wielcy kreatorzy mody oraz styliści i wizażyści niejednokrotnie się do niego odwołują. Jednak wpływ Brigitte Bardot to nie tylko moda. Aktorka była bohaterką niektórych dzieł Andy’ego Warhola oraz inspiracją muzyków, jak np. Bob Dylan, który wyznał, że jego pierwszy utwór był jej poświęcony. Wspomniał o tym w piosence „I Shall Be Free” na płycie „The Freewheelin’ Bob Dylan”. Natomiast John Lennon i Paul McCartney planowali nakręcenie filmu „The Beatles i Bardot”.

B.B. przyczyniła się także do promocji miasta Saint-Tropez oraz miejscowości Armação dos Búzios w Brazylii, którą odwiedziła w 1964 roku wraz ze swoim ówczesnym partnerem, brazylijskim muzykiem Bobem Zagury, i gdzie do dzisiaj stoi jej posąg stworzony przez Christina Motta.

Popularność Bardotki oraz jej olbrzymi wpływ na odbiorców obojga płci doceniły także francuskie władze, które posągowi Marianne stanowiącemu symbol Francji nadały w 1969 roku rysy twarzy swojej największej eksportowej gwiazdy (rzeźbę wykonał Alain Gourdon).

[pull_quote_left]Vadim – początek i koniec[/pull_quote_left]

Brigitte Bardot była zatem ikoną stylu na skalę trudną do osiągnięcia nawet współcześnie, gdy żyjemy w globalnej wiosce. Jednocześnie rozwijała się cały czas, jako aktorka grając u najwybitniejszych reżyserów, jak np.: Roger Vadim („Gdyby don Juan był kobietą”), Henrie-Georges Cluzot („Prawda”, za rolę w tym filmie Włoska Akademia Filmowa przyznała jej nagrodę David di Donatello dla najlepszej aktorki zagranicznej), Louis Malle („Życie prywatne”) czy Jean-Luc Godard („Pogarda”). Wystąpiła także u boku wielu aktorów największego formatu, jak Alain Delon („Sławne miłości”, „Trzy kroki w szaleństwo”), Jean Gabin („Na wypadek nieszczęścia”), Sean Connery („Shalako”), Jean Marais („Gdyby Wersal mógł mi odpowiedzieć”, „Przyszłe gwiazdy”), Lino Ventura („Bulwar Rumu”), Annie Girardot („Nowicjuszki”), Claudia Cardinale („Królowe Dzikiego Zachodu”), Jeanne Moreau („Viva Maria!”), Jane Birkin („Don Juan”) czy Marcello Mastroianni („Życie prywatne”). W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Bardotka brała także udział w spektaklach muzycznych i nagrywała piosenki, współpracując z takimi piosenkarzami, jak: Serge Gainsbourg, Bob Zagury oraz Sacha Distel. Nagrała m.in. takie przeboje, jak: „Harley Davidson”, „Je me onne qui me plaît”, „Guma balonowa”, „Kontakt”, „Je reviendrai toujours vers toi”, „On déménage”, „Tu veux, ou tu veux pas?”, „Le Soleil de ma vie” (cover hitu Steviego Wondera „You Are The Sunshine Of My Life”) oraz, w duecie z Sergem Gainsbourgiem, kontrowersyjny, niezwykle erotyczny utwór „Je t’aime… Moi non plus”, (bardziej później znany w wykonaniu Jane Birkin).

Wydawało się, że jej karierze nic nie zagraża… Jednak w 1974 roku, na dzień przed swoimi czterdziestymi urodzinami, Brigitte Bardot nieoczekiwanie oświadczyła publicznie, że wycofuje się z filmu. I słowa dotrzymała.

Ostatnim filmem, w jakim wystąpiła, było nakręcone w 1973 roku „Gdyby Don Juan był kobietą”. Pożegnanie z kinem było równie spektakularne, jak start w obrazie, który uczynił ją sławną, czyli „I Bóg stworzył kobietę”. Oba filmy (pierwszy ważny oraz ostatni) wyreżyserował Roger Vadim i każdy z nich otaczała atmosfera skandalu obyczajowego. Oczywiście, wiele się przez te lata zmieniło, przez świat przetoczyła się rewolucja seksualna przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, ale mimo to bohaterkę „Don Juana” – Jeanne – uznano za amoralną, podobnie jak niegdyś Juliette z „I Bóg stworzył…”. Jednak ten ostatni film nie cieszył się już taką popularnością, jak pierwsze wspólne dzieło duetu Vadim/Bardot. Nie wiadomo, na ile niezbyt duże powodzenie „Don Juana” oraz krytyczne głosy na jego temat wpłynęły na decyzję aktorki… Wydaje się jednak, że po prostu zmęczyło ją życie w świetle jupiterów oraz wykonywany od wczesnej młodości zawód. „Filmy pochłaniają czas, zabierają siły, wyniszczają i odbierają prawdziwą wolność” – tak Brigitte Bardot oceniła pracę w przemyśle filmowym. Na pożegnanie gwiazda wzięła jeszcze udział w sesji zdjęciowej dla „Playboya”, dzięki czemu jej wielbiciele mogli się przekonać, że w wieku czterdziestu lat nadal jest zjawiskowo piękną kobietą, po czym na zawsze pożegnała się filmem i showbiznesem. Uwagę i serce poświęcała od tej pory zwierzętom. Tym bardziej, że rozczarował ją nie tylko film, ale także i relacje z mężczyznami.

[pull_quote_left]„Życie prywatne” czyli film jak życie, życie jak film…[/pull_quote_left]

Gdy w 1962 roku trafiło na ekrany „Życie prywatne” Louisa Malle, nie ustawały spekulacje, na ile Brigitte Bardot gra w tym filmie samą siebie. Opowiada on historię fotomodelki, która zostaje odkryta dla branży filmowej i śmiałymi rolami wznosi się na szczyt popularności. Jednocześnie presja opinii publicznej i mediów oraz stała obecność fotoreporterów zaczynają jej ciążyć. Przygnębienie w które popada pogłębia jeszcze nieudane życie uczuciowe… Finalnie bohaterka popełnia samobójstwo skacząc z okna, ale scena śmierci jest nakręcona w zwolnionym tempie i widać malujący się na twarzy samobójczyni uśmiech… Śmierć jest dla niej ulgą.

Brigitte Bardot samobójstwa w realnym życiu oczywiście nie popełniła, ale jej życie prywatne także splatało się z zawodowym, a większość związków była nieudana. Miała czterech mężów i wielu kochanków, ale udany związek stworzyła dopiero w dojrzałym wieku. Po latach wyraziła swój krytyczny stosunek i rozczarowanie mężczyznami, mówiąc: „Kobieta powinna zawsze pozostać kobietą, ale nie musi, a mężczyzna, który nie jest mężczyzną, jest już niczym…”

Jej pierwszym mężem był Roger Vadim, za którego wyszła w wieku osiemnastu lat. Reżyser, aby uzyskać zgodę rodziców Brigitte na ślub, musiał zgodnie z ich wolą przejść z wiary z prawosławnej, którą wyznawał, na katolicką. Małżeństwo przetrwało pięć lat i rozbiło się o m.in. o romans Bardotki z partnerem filmowym w „I Bóg stworzył kobietę”, czyli z Jeanem-Louis Trintignanem. Jednak aktorka i reżyser nawet po rozwodzie pozostali w dobrych relacjach i niejednokrotnie potem razem współpracowali. Dwa lata później Bardotka poślubiła popularnego aktora Jacques’a Charriera, który partnerował jej w komedii „Babette idzie na wojnę”. Z Charrierem miała swoje jedyne dziecko, syna Nicolasa-Jacques’a. To małżeństwo również nie przetrwało długo i w 1962 roku nastąpił rozwód. Mówiono, że Charrier źle znosił olbrzymią popularność żony, a zwłaszcza to, że pożądali jej inni mężczyźni. Podjął nawet z tego powodu próbę samobójczą. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych B.B. poślubiła niemieckiego milionera i znanego playboya, Guntera Sachsa. Także i ten związek nie oparł się próbie czasu. Brigitte Bardot miała również liczne romanse, w tym z Samim Freyem, Sergem Gainsbourgiem, Sachą Distelem oraz z rzeźbiarzem Miroslavem Brozkiem. Wszystkie te związki przyniosły jej rozczarowanie. Paradoksalnie, Brigitte Bardot pragnęli mężczyźni na całym świecie, ale ci których ona kochała, nie potrafili jej dać szczęścia.

Trwałe szczęście osobiste znalazła dopiero u boku Bernarda d’Ormale, którego poślubiła w 1992 roku i do dzisiaj są małżeństwem. O jej obecnym życiu uczuciowym jednak wiadomo niewiele. Natomias w działalności publicznej skupiła się na obronie praw zwierząt.

[pull_quote_left]„Pies zadaje ból tylko wtedy, gdy umiera”[/pull_quote_left]

Ta wypowiedź Brigitte Bardot doskonale obrazuje zarówno jej rozczarowanie ludźmi, jak i miłość do zwierząt. Po tym, jak wycofała się z filmu, wielka francuska gwiazda postanowiła wykorzystać swoją sławę do promowania praw zwierząt. Początkowo robiła to indywidualnie, ale w 1986 roku założyła fundację „The Brigitte Bardot Foundation for the Welfare and Protection of Animals” i przeszła na wegetarianizm. Zebrała wtedy trzy miliony franków francuskich na finansowanie wspomnianej fundacji, między innymi dzięki licytacji, podczas której wystawiła na sprzedaż wiele przedmiotów osobistych. Bardot wspiera i inicjuje wiele akcji mających na celu pomoc zwierzętom, m.in. w 1999 roku oskarżyła państwo chińskie o zabijanie niedźwiedzi, a także o wykorzystywanie tygrysów i nosorożców do produkowania afrodyzjaków.

Przekazała również ponad 140 000 dolarów na sterylizację bezpańskich psów w Bukareszcie. W jej planach jest dom dla bezdomnych zwierząt. Całość jego budowy ma być sponsorowana przez aktorkę.

Na początku 2013 roku Bardot publicznie zagroziła, że zrzeknie się obywatelstwa francuskiego, jeżeli władze nie zapobiegną uśpieniu dwóch chorujących na gruźlicę słoni z ogrodu zoologicznego w Lyonie.

„Od czasu, jak poznałam ludzi, kocham tylko zwierzęta” – to zdanie jest być może najlepszym wyjaśnieniem, dlaczego Brigitte Bardot – jedna z największych francuskich gwiazd, ikona stylu, obiekt niemalże kultu – nieodwołalnie porzuciła cały ten splendor. Jednak nawet żyjąc poza światem filmu już na zawsze pozostanie w pamięci jako wiecznie żywa legenda kina.

Hanna Kelleher – wójt gminy Wierzbno – jak Lucy z Rancho

Hanna Kelleher, z domu Leszczyńska, urodzona i wychowana w Wólce, gmina Wierzbno, obecnie Wójt tej gminy, kobieta po pięćdziesiątce. Rześkie powietrze, przedwiośnie, wiaterek, słońce lekko prześwieca przez chmury. Jadę na wywiad do pierwszej kobiety-wójta w historii gminy Wierzbno i w historii całego powiatu węgrowskiego. Postać bardzo ciekawa, również przez swoje podobieństwo do Lucy z serialowego Rancza. Hanna co prawda powróciła do ojczyzny nie z Ameryki, a z Wielkiej Brytanii, co prawda nie urodziła się za granicą, a wyemigrowała tam, co prawda nie odnowiła rodzinnego dworu, a dwór , który wykupiła od gminy, ale tak jak Lucy na wójta kandydowała i wybory wygrała. Na miejscu spotykam się z Dorotą Anną, która uwiecznia na fotografiach nasze spotkanie. image006 W drzwiach przepięknie odnowionego dworu wita nas sama gospodyni i oprowadza po domostwie, z pasją opowiadając o każdym zakątku swojego królestwa. Całość prezentuje się wspaniale, czuć tu historię i dawny klimat.
I żeby wszyscy ludzie zaczęli dostrzegać piękno!
– Angielskie zasłony szyłyśmy ręcznie z siostrą, a była to tytaniczna praca. Może nawet przeprowadzę warsztaty z szycia ręcznego dla kobiet – śmieje się pani Hania. Na poddaszu, gdzie dotarłyśmy po stromych schodkach, znajduje się nawet duża, widna pracownia krawiecka, w której urzęduje głównie siostra pani wójt, bo praca na rzecz gminy panią Kelleher pochłonęła bez reszty. Przechodzimy do dużej, ale przytulnej kuchni, zasiadamy do stołu, pani Hania częstuje kawą i herbatą. W takiej domowej atmosferze rozpoczynamy wywiad. Jak wyglądało pani dzieciństwo i dorastanie? Urodziłam się i wychowałam w Wólce w gminie Wierzbno. Tu rodzice mieli niewielkie gospodarstwo rolne. Tata przez wiele lat był sekretarzem w gminie. Mama zajmowała się domem i wychowywała piątkę dzieci. Szkołę podstawową ukończyłam tu na miejscu, a liceum w Warszawie. Do Anglii wyjechałam po maturze. Ciekawe, że oprócz dwóch córek pozostałe dzieci państwa Leszczyńskich wyjechały za granicę. Jaka była historia tej emigracji? W przypadku najstarszej siostry, która wyjechała do Stanów Zjednoczonych, był to całkowity przypadek. W latach siedemdziesiątych pracowała w warszawskim Grand Hotelu i tam trafił się jej mąż – lotnik, zmuszony z jakichś przyczyn do lądowania na Okęciu. Poznali się, pokochali i siostra poszła za mężem. Brat wyjechał do Ameryki w poszukiwaniu pracy na zaproszenie siostry i również został. Założył tam rodzinę, niestety zmarł kilka lat temu. W 1978 roku, tuż po maturze, ja z kolei wyjechałam do Anglii wraz z koleżanką. Pojechałam na wizę turystyczną i zostałam. Co kierowało panią w momencie wyjazdu do Wielkiej Brytanii? Przede wszystkim ciekawość świata, ale i brak perspektyw w Polsce tamtych czasów. Było bardzo ciężko, kartki na żywność, małe możliwości rozwijania skrzydeł. Postanowiłam więc spróbować za granicą i udało się. Jak wyglądało pani życie na emigracji w początkowej fazie? Na początku praca i zdobywanie umiejętności językowych. Jak już się zadomowiłam i poczułam, że poruszam się dość sprawnie w języku angielskim, postanowiłam skończyć studia. Skorzystałam wówczas z możliwości uzyskania stypendium i rozpoczęłam studia językowe: język rosyjski i włoski na University of Westminster, które ukończyłam z bardzo dobrym wynikiem i uzyskałam tytuł BA – Bachelor of Arts – bakalaureus nauk podstawowych. Nie było to łatwe, musiałam w studia włożyć wielką pracę. W końcu uczyłam się obcych języków w języku obcym. Następnie, z bardzo dobrymi rekomendacjami od swoich profesorów, dostałam się do prestiżowej London School of Economics and Political Science, gdzie zdobyłam tytuł magistra nauk ścisłych na kierunku politologia ze specjalizacją Polityka i Rząd Rosji. Rozumiem, że z takim wykształceniem znalezienie pracy nie nastręczyło pani trudności. Nie było żadnego problemu. Podjęłam pracę w Londynie jako tłumacz i językoznawca w różnych korporacjach. Ta praca do końca jednak mnie nie satysfakcjonowała. Chciałam pracować na własny rachunek i założyłam wydawnictwo Hannah Publishing Ltd. w Londynie, które wydawało książki w języku polskim skierowane na rynek polski. Współpracowałam również z firmą Sony Music, będąc dyrektorem do spraw eksportu produktów muzycznych tej firmy do Rosji, na Ukrainę i do krajów nadbałtyckich (wyłączając Polskę). Co zainspirowało panią do założenia wydawnictwa? Na studiach językowych korzystałam z książki „501 czasowników włoskich”. Wydawała mi się bardzo pomocną i dobrą pozycją. To było przyczynkiem do powstania w mojej głowie pomysłu wydania całego cyklu tych książek z czasownikami w różnych językach na terenie Polski. Kupiłam prawa autorskie, ukazała się tylko jedna książka z tego cyklu: „501 czasowników francuskich”. Inne pozycje, jakie wydałam, to m.in.: „Żywność. Twój cudowny lek” i „Apteka żywności”, które cieszą się popularnością do dziś. Mimo tak świetnej prosperity za granicą ciągnęło panią jednak do kraju. O tak. Powiedziałabym nawet, że mam trzy ojczyzny. Jedna to oczywiście Polska, druga – Anglia, a trzecia to kraj, który uwielbiam – Włochy. Historia o tym, jak weszła pani w posiadanie dworu w Janówku jest bardzo ciekawa. image005 W latach siedemdziesiątych we dworze, który był już bardzo zdewastowany, zamieszkiwała jeszcze jedna rodzina. Mieszkała tam koleżanka z mojej szkoły, która mnie kiedyś do siebie zaprosiła. Miejsce to musiało zrobić na mnie kolosalne wrażenie, które zapewne utkwiło mi głęboko w pamięci, bowiem kiedy w 1989 przeczytałam w Newsweeku artykuł o tym, że gminy w Polsce pozbywają się zabytkowych dworów, w pamięci stanął mi właśnie ten w Janówku. Potem już zadziałała wyobraźnia i uczucie, że muszę stać się jego posiadaczką. Przyjechałam do Polski, dwór okazał się kompletną ruiną, ale niestety dowiedziałam się, że został już sprzedany firmie Chevalier pana Tylusa, który do dziś prowadzi stadninę koni w Wierzbnie. Wysłałam nawet zapytanie do pana Tylusa, czy nie zechciałby dworu odstąpić, ale nie zgodził się. Przyjęłam porażkę i wróciłam do Anglii. Dwa lata później firma Chevalier zbankrutowała i okazało się, ze wcale nie była właścicielem dworu, tylko go sobie zarezerwowała. Przystąpiłam więc do przetargu, byłam jedyną chętną i tak w 1992 roku zostałam właścicielką dworu w Janówku. Dwór i jego otoczenie prezentują się przepięknie. Widać, jak wielką pracę włożyła pani w doprowadzenie go do stanu, w jakim się znajduje. To prawda. Proszę sobie wyobrazić, że te tysiące roślin, które rosną w parku (oczywiście oprócz starodrzewu), sama zasadziłam. Pędziłam po terenie z taczkami ziemi i nawozu, musiałam niejednokrotnie przyjąć klęskę w postaci wypadnięcia niektórych roślin, którym nie odpowiadało stanowisko czy gleba, ale koniec końców osiągnęłam satysfakcjonujący mnie efekt. Jestem jednak rozczarowana, że nasze prawo niedostatecznie chroni otoczenia takich zabytków. Pomimo mojej interwencji u konserwatora zabytków, właściciel sąsiedniej działki otrzymał pozwolenie na wybudowanie domu jednorodzinnego, który nie dość, że przesłania widok na dwór od południowo-zachodniej strony, to jego styl całkowicie odbiega od stylu architektonicznego dworu. Nie tylko ja, ale i niektórzy mieszkańcy Janówka z przykrością patrzymy, jak ta nowopowstała budowla rujnuje otoczenie dworu. Skąd wziął się pomysł na kandydowanie na wójta? Do kandydowania już w poprzedniej kadencji namawiali mnie znajomi, którzy wierzyli, że ze swoją wiedzą i doświadczeniem mogę wiele zmienić w tej gminie i że jako osoba stąd mam duże szanse. Wtedy się nie zgodziłam, ale w tych wyborach wystartowałam i w drugiej turze zwyciężyłam. Jak pani myśli, co doprowadziło do wygranej ? Wydaje mi się, że duże zaangażowanie z mojej strony, ale również ze strony członków mojego komitetu wyborczego. Kampanię wyborczą rozpoczęłam już półtora miesiąca przed wyborami. Byłam w każdej wiosce, może nie w każdym domu, ale w wielu, i rozmawiałam z ludźmi, poznawałam ich potrzeby i oczekiwania, przedstawiałam mój punkt widzenia. Moje ulotki dotarły do każdego domu. Czy zamierza pani postawić na fundusze Unii Europejskiej, aby umożliwić rozwój gminy? Tak, ale to dopiero w przyszłym roku. Zamierzam wykorzystać możliwości, jakie daje nasza Lokalna Grupa Działania (LGD) – Stowarzyszenie Bądźmy Razem, która powstała niedawno na terenie naszego powiatu. Powstaną projekty w ramach PROW – remont i przystosowanie świetlic wiejskich. W samym Wierzbnie chciałabym doprowadzić do założenia Domu Kultury z biblioteką w przejętym przez gminę budynku po komisariacie policji. Aby budować więź między mieszkańcami, należy rozpocząć od takiego właśnie miejsca, które tętniłoby życiem do późnych godzin wieczornych. Wiem, że gmina ma kłopoty finansowe. Skąd zdobędzie pani wkład potrzebny na dofinansowanie? Zamierzam wkrótce rozpocząć prace nad przeprowadzeniem koniecznych reform, tak aby w następnych latach w budżecie gminy wygospodarować jakieś środki własne na wkład potrzebny do uzyskania dofinansowania koniecznego do przeprowadzenia tak bardzo nam potrzebnych zadań inwestycyjnych. Chciałabym również jak najszybciej utworzyć fundację wspierającą rozwój kultury i oświaty w gminie Wierzbno i szukać na ten cel dotacji z prywatnych źródeł. Gminy nie stać też na stworzenie stanowiska dla specjalisty zajmującego się projektami unijnymi, ale mam nadzieję, że zaprawieni w boju koledzy wójtowie z naszego powiatu podpowiedzą mi to i owo. Rolę Fabian z serialowego Rancza pełnić będą podnajęte firmy (śmieje się). Jaki jest pani stosunek do zbieżności pani sytuacji życiowej z historią Lucy z Rancza? Dostała pani nawet taki pseudonim. Powiem tak: zazwyczaj scenariusze do filmów pochodzą z życia. W moim przypadku to tak jakby scenariusz filmu urzeczywistnił się w życiu. Mówiąc szczerze, chciałabym wykorzystać to podobieństwo, jak również fakt, że jestem pierwszą kobietą-wójtem w historii całego powiatu, z korzyścią dla gminy. Nasz region jest bardzo atrakcyjny turystycznie, chodzi mi o niedaleką Dolinę Liwca i przynależność do Krainy Mistrza Twardowskiego. Filmowe zbieżności mają szansę przyciągnąć do nas więcej turystów. Bardzo proszę opowiedzieć o swoich marzeniach. Marzenia… Mam ich wiele. Przede wszystkim, tak dla siebie, chciałabym zrobić dyplom w dziedzinie malarstwa. Na razie kopiuję obrazy, ale mam nadzieję, że będę tworzyć również swoje prace. Malarstwo przynosi mi wielką przyjemność i wyciszenie. Jestem pasjonatką Włoch, uwielbiam jeździć do tego kraju, kocham urok małych włoskich miasteczek, otwartość i gościnność ludzi. Tam każdy kamień ma swoją historię, architektura jest wspaniała, widoki przepiękne. Moją pasją jest również Cesarstwo Rzymskie. Żeby poczuć jego klimat, trzeba koniecznie pomieszkać w Rzymie. Marzę o co najmniej rocznym pobycie w Wiecznym Mieście. Jednak moje największe marzenie to poprawa jakości życia w gminie Wierzbno, a także polepszenie dróg i infrastruktury. Cudownie byłoby mieć u siebie halę sportową z prawdziwego zdarzenia, basen. Takie rzeczy zatrzymują ludzi na miejscu. Co pani sądzi o projekcie „Miss po 50ce”? Bardzo popieram. Nie widzę przeszkód, aby nadać tytuł „miss” osobie dojrzałej. Trzeba łamać stereotypy, nie żyjemy w czasach, kiedy kobieta po 50. jest babuleńką. Sama zachęcam kobiety do brania udziału w tym konkursie. To nie konkurs piękności, a indywidualności, a kobieta 50+ dopiero rozwija skrzydła. Czy chciałaby pani podzielić się z naszymi czytelnikami przesłaniem, którym kieruje się pani w życiu? Bardzo chętnie. Chciałabym, aby ludzie nauczyli się widzieć piękno. Poczucie piękna i miłość do tego, co piękne, zmienia człowieka. Wydaje mi się, że ludzie wrażliwi na piękno nie mogą być źli. Piękno uszlachetnia człowieka, czyni go otwartym na innych i wpływa na pozytywne myślenie. Takimi ludźmi chciałabym się otaczać i z takimi ludźmi chciałabym pracować, bo z nimi można zmieniać świat na lepsze. Bardzo dziękujemy za gościnę i miłą rozmowę. Życzymy pani powodzenia w rządzeniu gminą.

Warszawski Szyk – Z Miłości do Warszawy

Warszawski szyk. Dwa krótkie słowa wyrażające tak wiele, bez zbędnych, patetycznych wyjaśnień. Od pokoleń mają podobne znaczenie, wymowę opisującą wiele aspektów zarazem. Cóż Paryż, cóż Wiedeń, Londyn? To mieszkańcy Syreniego Grodu kreowali trendy w modzie największych elegantek i fest dżentelmenów.

Przedwojenne ulice Warszawy nasycone były butikami modystek, kapeluszników, szewców, kuśnierzy. W Domu Towarowym Braci Jabłonkowskich czy w Domu Mody Bogusława Hersego dostać można było wszystko co potrzebne, aby ubrać się od stóp po czubek głowy – jedwabne pończochy, atłasową bieliznę, najmodniejsze sukienki, szale, kapelusze, parasole, rękawiczki.

Dawniej bowiem damska garderoba bogatsza była o wiele elementów ubioru, dziś już niefunkcjonujących. Kobieta stanowiła swoiste epicentrum skupiające na sobie wszystko to, co było jej zbędne i nade wszystko potrzebne. Ubiór podkreślał status społeczny, uwydatniał bogactwo, często próbował ukryć biedę. Aktorki warszawskich scen strojone były w garderobę szytą przez najznakomitszych krawców, którzy w zamian za reklamę – podpis na afiszu – tworzyli prawdziwe arcydzieła.

Wart zaznaczenia jest fakt, iż dawniej wszystko wykonywano ręcznie. Zatem zanim np. Hanka Ordonówna, pieśniarka Warszawy, pojawiła się na scenie w sukni wyszywanej kryształami, kilka szwaczek dniami i nocami z mozołem wszywało świecidełka. Moda w przedwojennej stolicy miała okres ważności krótkoterminowy. Co kilka miesięcy, aby pozostać w dobrym guście, należało zmienić kapelusz, wybierając go adekwatnie do ówcześnie panujących trendów. Dom Towarowy Braci Jabłkowskich co sezon wypuszczał katalog, który wysyłany był do klientów, prezentujący najnowsze trendy.

Zimą prawdziwe damy musiały ogrzewać się futrami – norki, szynszyle, lisy. Szykowna kobieta bez futra zostawała tylko kobietą marzącą o posiadaniu futra. Latem najnowsze kroje sukienek, kostiumów kąpielowych, nawet czepków pływackich świadczyły o elegancji danej białogłowy. Moda uwydatniała talię, podkreślała biust, nie pokazując zbyt wiele, stanowiła element fascynacji obojga płci. Niestosownym było, aby kobieta pokazywała zbyt odkryte nogi – na to mogły pozwolić sobie jedynie tancerki, jak Zula Pogorzelska czy Loda Halama. Poza sceną jednak zachowywały obowiązujące normy. Spódnice musiały zakrywać kolana, obcas nie mógł być za wysoki, odsłonięty dekolt był domeną girlsów występujących w rewiach. Dama świeciła swoim urokiem wewnętrznym, nie ciałem, powalała spojrzeniem, nie bezczelnością.1-M-3090-5

W obecnych czasach kobiety pozbyły się modowych konwenansów. Są wyzwolone, chodzą w spodniach, męskich marynarkach, koszulach. Magdalena Samozwaniec zapewne byłaby z tego faktu zadowolona. Zastanawia mnie jednak, czy męska część społeczeństwa z aprobatą przyjmuje te zmiany? Kobieta, muszę przyznać to z nutą nostalgii, straciła swoją powabność, lekkość w sposobie bycia, tajemniczość skrywaną nie jedynie za ubraniem, lecz przechowywaną dla kogoś wyjątkowego w oczach. Zmieniło się nie tylko to, co w głowie, ale także to, co na niej. Dawne fale, loki, upięcia zostały zastąpione przez wygolone do połowy głowy, kolory, widząc które można zadać sobie pytanie – czy inspiracją do tego wyboru był paw, paleta malarska, czy może błąd fryzjerski? Wszystko stało się bardzo ,,oczywiste”, dosłowne, wręcz krzyczące. Delikatność twarzy damskich została nachalnie zakamuflowana zbyt mocnymi makijażami. Zupełnie, jak gdyby natura stała się passé…

Mężczyźni przedwojennej Warszawy uwielbiali podkreślać swoją męskość doskonale skrojonym garniturem, błyszczącymi lakierkami, najnowszym krojem kapelusza, dodającym tym niezbyt wysokim kilka centymetrów, tym zbyt szybko tracącym włosy trochę uciekającego czasu. Za sprawą nakrycia głowy Marian Hemar zyskiwał na wzroście, Mieczysław Fogg nabierał tajemniczości, romantycznej urody Franciszek Brodniewicz stawał się wyrazisty. Przywdziewano również muszki, krawaty. Kieszenie marynarek zdobiły butonierki dobierane pod kolor reszty stroju. Diabeł dosłownie tkwił w szczegółach. Mały dodatek, jak spinki do mankietów czy igła w kapeluszu lub marynarce, tworzył miano dobrego gustu właściciela. Można zadać sobie pytanie, co nam zostało z tamtych lat? Warszawska moda zmieniła się bezpowrotnie, nadal jednak potrafi zaskakiwać, bawić, napawać niepokojem lub wprawiać w zachwyt. Męskie kapelusze zastąpiły czapki z daszkiem, materiałowe nakrycia głowy w przeróżnych kolorach, formach, fakturach. Garnitury szyte na miarę u przedwojennych stołecznych krawców, jak Zaremba, Lipszyc, Sznajder czy Sikorski, w tamtych pięknych czasach były bazą dla każdego eleganta ceniącego swój wizerunek. Dwurzędowy garnitur, płaszcz w wersji zimowej i letniej, frak, smoking, białe rękawiczki, wyjściowy parasol – to tylko kilka elemantów przedwojennej męskiej garderoby, bez której mężczyzna nie mógł w pełni określać się mianem szykownego dżentelmena. W dobie sklepów sieciowych powyżej wspomniane elementy ubioru stały się częścią garderoby tzw. ,,wyjściowej”. Wszystko to na korzyść wygodnych jeansów, bluz z kapturem, skórzanych kurtek, t-shirtów. Mężczyźni są bardziej kobiecy. Pokuszę się o stwierdzenie, że nazbyt delikatni, powabni. Przez wieki określenia pasujące do płci „brzydkiej” uległy przebiegunowaniu. Niejednokrotnie reliktem – symbolem ,,męskiego” wizerunku pozostała fryzura. Nastąpił wielki powrót fryzur noszonych w przedwojennej Warszawie. Dłuższe włosy zaczesane do tyłu à la Adolf Dymsza, Jan Kiepura, Henryk Jarosy…

1-K-12591-6Warszawski szyk bez wątpienia zmienił swoją formę. Ma jednak kilka cech, które bezapelacyjnie go wyróżniają. Po pierwsze nie chodzi o to, co nosimy, tylko jak jest to noszone. Szyk, o którym mowa, jest to bowiem coś nienamacalnego. Warszawski szyk to spojrzenie, sposób poruszania się, finezja mówienia, dopiero na końcu garderoba. Lakierki przedwojennych dżentelmenów zastąpiły air maxsy, skórzane pantofelki, bikersy… Jest jednak coś w sposobie ,,wyglądania” warszawiaków, co czyni ich wyjątkowymi, może za sprawą nadwiślańskiego powietrza? Kiedy, spacerując, spotykam młodzieńca w kaszkiecie w kratkę, chłopaka w długim płaszczu, którego nie powstydziłby się Bogart lub młodą dziewczynę, u której dostrzega się urodę, a nie stylizację, budzi się we mnie poczucie, że jednak zostało coś z tamtych lat. Lat, w których warszawianka Władysława Kostakówna, została Miss Polonia (1929). Lat, w których Jan Kiepura (elegancki nawet kiedy spał) śpiewał dla przechodniów z balkonu hotelu Bristol. Lat spacerujących ulicą Marszałkowską, Alejami Ujazdowskimi warszawiaków, będących niczym szlachetne, błyszczące klejnoty. Warszawski szyk nie łączy się ze statusem majątkowym, stanem konta, czy epatowaniem znaczkami na metkach. Warszawski szyk to od pokoleń niezmienna moda na bycie sobą, we własnej skórze, nie w przebraniu.

Być jak Kathleen z „Masz wiadomość”

Od zawsze fascynowali mnie ludzie, którzy mimo przeciwności losu, trudnych warunków egzystencji, niejednokrotnie w związku z tym odosobnieni i pozbawieni zrozumienia, żyli w pasji, dla pasji i z pasji.

Sama jestem pasjonatką koni, prowadzę z rodziną maleńką stadninę na kolonii równie małej wsi, pod lasem, wśród pól i łąk. Mieszkamy tu już prawie szesnaście lat, zmagamy się z błotem, niedostatkiem paszy dla zwierząt i brakiem gotówki, ale nigdy nie wrócilibyśmy do miasta. Konie dodają nam skrzydeł. Wiążemy koniec z końcem, dorabiając w różny sposób, bo z hodowli koni wyżyć się nie da.

Dlatego też tak mocno wrył mi się w pamięć obraz granej przez Meg Ryan Kathleen Kelly z komedii romantycznej „Masz wiadomość” w reżyserii Nory Ephron.

Choć wątek miłosny był bardzo ciekawy, zaskakujący i sympatyczny, nie on utkwił mi w głowie, a sama postać kobiety – Kathleen, zwykłej-niezwykłej dziewczyny, prowadzącej maleńką księgarnię „Sklep na rogu ulicy”, w której zatrudniała tylko kilku pracowników, będących dla niej jak rodzina.

Książki to jej wielka pasja. W sklepie, który prowadzi, znajdują się drogie, pięknie wydane egzemplarze, po które sięga z namaszczeniem i miłością. Organizuje spotkania dla dzieci w swojej księgarence i wciela się w postać wróżki, czyta bajki i wprowadza zgromadzonych w magiczny nastrój.

Kiedy w pobliżu powstaje jeden z wielkich książkowych megastorów należących do sieci Fox, nie chce jej się wierzyć, że cudowne, magiczne miejsce, jakim jest księgarnia, która przejęła po przedwcześnie zmarłej mamie (której zdjęcie wraz z małą Kathleen wisi na honorowym miejscu) przegra z bezdusznym supermarketem.

O takich właśnie zwykłych-niezwykłych kobietach będzie cykl felietonów, które ukazywać się będą w kolejnych numerach naszego pisma, a zatytułowanych „Być jak Kathleen z Masz wiadomość”. Serdecznie zapraszam do lektury. Gorąco polecam również film, koniecznie trzeba go zobaczyć!

Autor: Ewa Szadyn

Antoni Cierplikowski

Fryzjer o międzynarodowej sławie, Antoinie. Naprawdę nazywał się Antoni Cierplikowski i pochodził z Sieradza. Przyszedł na świat 24 grudnia 1884 roku. Często mówiono mu, że ludzie urodzeni w Boże Narodzenie będą mieli ciekawe życie. W jego przypadku nie mylono się. Nie każdy wierzył jednak w jego sukces i wielką karierę, ponieważ pochodził z domu o tradycjach chłopskich. Był prawdziwym geniuszem w swoim fachu, podziwianym i rozchwytywanym przez kobiety. Czesał królowe, prezydentowe i słynne aktorki. Pisano o nim, że stworzył kobietę współczesną. Wśród jego klientek były m.in.: Pola Negri, Greta Garbo, Sarah Bernhardt, Simone Signoret, Marlena Dietrich, Joan Crawford, Bette Davis, Edith Piaf, Brigitte Bardot oraz Eleanor Roosevelt. Wprowadzał innowacje. W jego salonach pierwszy raz użyto suszarek do włosów, stworzył i wyprodukował pierwszy lakier podtrzymujący fryzurę. Od najmłodszych lat odczuwał potrzebę harmonii. Chciał otaczać się tym, co piękne, bogate w barwy i zapachy. Potrafił dostrzec piękno nawet w najmniejszych rzeczach. Miał poczucie estetyki i smaku. To wszystko później uczyniło z niego nowatora w dziedzinie fryzjerstwa damskiego. W wieku czternastu lat stworzył swoją pierwszą fryzurę – modelką została jego młodsza siostra. Bawiąc się z nią we fryzjera, uczesał ją tak, że dziewczynka przeobraziła się w zupełnie inną osobę. Chcąc, by fryzura trzymała nadaną jej formę, jako lakieru użył miodu. Gdy skończył, trochę przejęty cofnął się, by ocenić dzieło. W przyszłości wielokrotnie wracał do tego momentu, wspominając go jako przełomowy w swoim życiu. Wraz z rozwojem kariery, za każdym razem, gdy odkrywał nową artystyczną fryzurę, doznawał lekkiego oszołomienia artysty. Na wszystkie klientki patrzył jak malarz na modelki. Fryzury dostosowywał do tego, co odczytywał z ich oczu, zachowania i mimiki. Na chwilę stawał się psychologiem, aby wykreować fryzurę idealnie współgrającą z charakterem danej kobiety. Z każdego potrafił wydobyć jego piękno. Efekt końcowy zawsze był oszałamiający. Spod jego rąk wychodziła jakby inna kobieta – odmieniona nie do poznania. „Życie to ruch, a ruch to zmiany. Zmiany działają na ludzi jak lekarstwo. Zmieniać znaczy odmładzać, żyć nowym oddechem, w nowych warunkach. W tym tkwi sens mody.” – tak odpowiedział na pytanie, dlaczego kobiety zmieniają styl. Zapoczątkował nowe uczesanie, tzw. „na chłopczycę”. Była to krótka fryzura do ucha, która później stała się szalenie modna w latach 20. i 30. XX wieku. Przez dziesiątki lat swojej zawodowej aktywności Cierplikowski upowszechnił nie tylko krótką fryzurę, ale, co ważne, przyczynił się również do wzrostu świadomości higieny. Odmówił czesania hrabiny de la Farge, ponieważ miała brudne włosy i za nic nie pozwalała ich sobie umyć. Hrabina ponoć wróciła po kilku dniach, dając przykład higieny innym ludziom. Do jego licznych zasług zaliczamy zmierzch ery kapeluszy. Antoine drwił z tej mody i stworzył ironiczną fryzurę – kapelusz z włosów jednej ze swoich klientek. Stworzył markę o światowej renomie – łącznie otworzył kilkaset salonów, jednak żaden nie przetrwał od jego śmierci do dzisiejszych czasów. Zmarł w lipcu 1976 roku, w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat. Został pochowany w stroju mnicha na cmentarzu w Sieradzu. Podobno wolą mistrza było spocząć po śmierci we Francji, dlatego w 1992 roku ekshumowano jego prawą dłoń i przewieziono do Paryża. Cierplikowski był wybitnym i szanowanym fryzjerem. Do dziś ku czci jego pamięci organizowany jest co roku konkurs na „najlepsze uczesanie”. Niewątpliwie, Antoni Cierplikowski jest dla mnie wzorem do naśladowania, ponieważ fryzjerstwo było jego wielką pasją, dla której poświecił całe swoje życie. Wprowadzał lekkość we fryzury, a tworząc je, w każdej swojej klientce widział coś więcej, niż tylko włosy. Potrafił ujrzeć też piękno wewnętrzne. Miał stale mnóstwo pomysłów, czasem dość oryginalnych i zaskakujących, jak np. spacer z chartem pofarbowanym na niebiesko. Tłumaczył wówczas, że testował na nim nową płukankę do włosów. Jak sam mawiał – sekret życiowego powodzenia to miłość do piękna, którego był sługą. Opracowanie Grzegorz Duży, stylista fryzur Shake Your Head

MARIA FOŁTYN

Otwierają się drzwi, zza których wyłania się subtelna postać opiekunki Pani Marii. Kieruję się, prowadzona jej krokami, mijając zdjęcia, złote płyty i fragmenty symboliczne dorobku artystycznego divy polskiej sceny operowej, a zarazem pomniki największych sukcesów artystki. Pokój, do którego z wolna wchodzimy, to wizja idylli romantycznych dusz. Ściany zdobione obrazami, meble, które nienaruszone przez czas wkroczyły w zupełnie inną epokę, zostawiając za sobą czasy, kiedy stały w witrynie sklepowej. Dla osobowości, które cenią coś więcej niż prostotę proponowaną przez współczesnych ,,znawców wnętrz” jest to Eden, obfitujący w owoce i kwiaty, do których ciężko dotrzeć. [quote_center]„Zostałam oczarowana szlachetnością Moniuszki”[/quote_center] W fotelu obszytym aksamitem czeka na mnie kobieta. Nie trzeba długich refleksji aby spostrzec, że jest to prawdziwa dama. Ze swoją szczególną, nonszalancką manierą woła swoją pomocnicę, prosząc o przygotowanie kawy. Już kilka minut później siedzimy naprzeciw siebie, ja – wpatrzona w oczy, które zdradzają mi wiele podczas opowieści swojej właścicielki, ukazując bez minimum mistyfikacji prawdziwe oblicze jej duszy. Lekko teatralne ruchy obnażające emocjonalne usposobienie mojej rozmówczyni, jej sposób wyrażania refleksji i pasja wkładana w dokładne opisanie każdego detalu pozwalają zauważyć w czasie równym mrugnięciu oka, że osoba, z którą dziś połączył mnie los, to czysta forma artystycznego zacięcia i misyjnego podejścia do życia. Słyszę jeszcze ,,Napiłabym się z panią koniaku, niestety skończył się” , ostatnia prośba o złoty szal do nakrycia ramion i zaczyna się aria wypełniona wspomnieniami z najpiękniejszych czasów Marii Fołtyn, gdzie muzyka, płynąc równym nurtem, była drogowskazem życia. Całe swoje życie poświęciła pani kultywowaniu pamięci Stanisława Moniuszki. Co było czynnikiem, który to zapoczątkował? Początkiem była moja rola tytułowa w ,,Halce” w roku 1949. Wtedy doceniłam znaczenie tej wyjątkowej postaci – prostej, polskiej dziewczyny o niebywale heroicznej duszy. Nie tak dawno przeszłam poważny wypadek, po którym ponownie uświadomiłam sobie, jak ważne jest krzewienie pamięci o Moniuszce. Bardzo staram się, aby postać, która zapoczątkowała moją karierę, stała się dla ludzi bardziej powszechna, lepiej zrozumiana. Już lada dzień w Radomiu na cmentarzu, gdzie znajduje się mój rodzinny grób, a także grób Stanisława Moniuszki, odsłonięty zostanie pomnik. Stanie się on ucieleśnieniem moich życiowych dążeń. Będzie to pomnik Halki, bardzo symboliczny, o ogromnym dla mnie znaczeniu. Naturalne jest dla Pani, że obowiązkiem każdego Polaka winno być jak najskuteczniejsze staranie o zachowanie dziedzictwa narodowego? 42-L-110-2 Jak najbardziej uważam, iż dbanie o dobro i dorobek naszej narodowej kultury powinno być czymś naturalnym, wynikającym z potrzeby serca. Moniuszko napisał, że wybrał ,,Halkę” jako symbol spaceru narodu polskiego ku szlachetności. Powstała ona poniekąd w ramach protestu przeciwko sprzedajnej podówczas arystokracji. On doskonale wiedział, co pisze, był niebywale polski, niebywale narodowy. Dlatego też ja, świadoma wielkości wielu innych kompozytorów, np. Wagnera, którego wielokrotnie śpiewałam, zostałam oczarowana szlachetnością Moniuszki. Dlatego też w ramach wdzięczności zdecydowałam się zainicjować powstanie Towarzystwa Miłośników Muzyki Moniuszki. Czy są jacyś godni następcy pani projektów? Stworzyłam Międzynarodowy Konkurs Wokalny. Przez lata wyłaniał wspaniałe talenty. Młoda, śliczna, trzydziestoletnia dama, Beata Klatka, objęła po mnie stanowisko dyrektora konkursu. Pomagam jej i wprowadzam ją, bardzo cieszy mnie, że moja inicjatywa nadal istnieje i rozwija się. Odwiedza mnie także Wioletta Chodowicz, która posiada piękny, mocny sopran. Artystka ta także prezentuje bardzo wysoki poziom i stanowi wartościowy produkt muzyczny. Wiele talentów zostało wyłonionych właśnie w tym konkursie. Mam poczucie, że zostawiam po sobie materiał do promocji, aby dzisiaj ci młodzi wielcy, którzy śpiewają, podjęli się takiego zadania jak wystawienie ,,Halki” na najwyższym poziomie. Moniuszko może być zatem dla ludzi wzorem polskiego patrioty? Jak najbardziej. Był on człowiekiem niebywale wykształconym, pracowitym, a przy tym wielkim patriotą. Jako zapracowany człowiek, wychowujący dziesięcioro dzieci, znajdował czas na tworzenie. Niewielu ludzi wie, że w gruncie rzeczy prowadził on stosunkowo proste życie. Większość jego wytwornych kolacji czy wyjazdów fundowana była mu przez bogatych znajomych. Ogromnie cieszy mnie, że zaraziłam młodych ludzi tą powinnością patriotyczną. Pragnę podkreślić także, że przy całej wielkości pana Moniuszki jest jeszcze nadrzędność obowiązku każdego Polaka. Jako dziecko czuła pani już w swoim sercu i duszy tę niebywałą muzykalność, która, można by rzec, jest częścią pani krwiobiegu? Naturalnie. Już jako mała dziewczynka biegałam po wszystkich okolicznych podwórkach, podśpiewując w każdej możliwej okoliczności. Moi rodzice byli przerażeni, na kogo wyrosnę. Godzinami potrafiłam przesiadywać w kinie, oglądając po trzy, cztery seanse. Dodam, iż kino nie było wtedy najtańsze. Musiałam zawsze obejrzeć wszystkie filmy o tematyce tanecznej. Pamiętam moje zachwyty nad rolami Shirley Temple, czy nad innymi, sunącymi po parkietach w długich sukniach, pięknymi muzami. Żyłam wówczas w pewnym biednym, ale bardzo romantycznym środowisku. W skromnym mieszkaniu, lecz wśród ludzi ciekawych świata. Dokoła nas mieszkało wiele rodzin żydowskich. Wszystkie te czynniki pozwalały mi poznać zupełnie inną strefę życia miejskiego. Dlatego też łatwiej było mi w późniejszym czasie reżyserować. Jak radziła sobie pani, jako dorastająca dziewczyna, z rozładowywaniem muzykalności, która była w pani wnętrzu? Moja młodość to przede wszystkim czasy okupacji. Ujście swojej muzykalności dawałam, śpiewając dla partyzantów. Nierzadko zdarzało się, że na moje występy przychodzili legioniści. Wykształcenie muzyczne zdobywałam wówczas u organistów. To oni dawali mi pierwsze lekcje muzyki. Ludzie mówili mi także wielokrotnie, że dostałam głos od Pana Boga. Jako gwiazda operowa światowej klasy występowała pani w najdalszych zakątkach świata, przed wieloma dygnitarzami, jak np. Józef Stalin czy Fidel Castro. Jakie znaczenie miały te sukcesy? Wszystko, o czym pani mówi, przyjmowane było przeze mnie z wielkim entuzjazmem, ale jednocześnie smutkiem. Wówczas wiele moich kolegów i koleżanek artystów przechodziło represje związane z obszarem w Europie, z którego pochodziliśmy. Fakt, że byliśmy z bloku państw komunistycznych, tamował nasz rozwój. Niechętnie patrzono na ten rodzaj artystów, nie pozwalano nam robić karier, na które wielu z nas zasługiwało. Myślę o tym z żalem, gdyż pozmieniały się pewne uwarunkowania genetyczne śpiewaków. Dziś już nie rodzą się tak mocne glosy, jak dawniej. Kiedyś stawiano przede wszystkim na śpiew. Dziś w operze bez gry aktorskiej nie ma co robić, uwaga skupia się na czym innym. Okres moich koncertów zagranicznych nie jest najważniejszym w moim życiu. Skończyłam wówczas Akademię Teatralną i zaczęłam zajmować się realizacją przedstawień operowych. Było szalenie miło otrzymać od Stalina depeszę z podziękowaniem jako jedyna artystka z całego zespołu. Nie jest to coś, z czego jestem szczególnie dumna, ale takie zdarzenie miało miejsce. Czy swoje przedstawienia dostosowywała pani do kraju i kultury, w których je prezentowała, aby były lepiej zrozumiane? Moniuszkę przedstawiałam inaczej w Tokio, Nowosybirsku czy Istambule. Właśnie to mnie fascynowało, że ten sam temat, który zawsze przedstawiałam w języku lokalnym, był inaczej odbierany. Szłam jak lawina, jak zamroczona, aby dostarczyć widzom autentycznych emocji. Fascynowało mnie ogromnie to, jak zareaguje widownia. Jakie były te reakcje? Różniły się, czy miały wspólne punkty? Reakcje ludzi na spektakle Moniuszki były w każdym miejscu zupełnie inne. Ten sam temat przedstawiany na tysiące sposobów. Kiedy w Meksyku, w scenie końcowej, jeden z rywali, zamiast zabić konkurenta, przebaczył mu, ludzie zaczęli reagować z niedowierzaniem, wręcz niezadowoleniem. Wszystko to wydarzyło się w trakcie prób, tak więc kiedy przyszedł czas na premierę, zmieniłam zakończenie i scena kończyła się śmiercią jednego z rywali. W ich kulturze i świecie honoru wybaczenie w takiej sytuacji było niemożliwe. Czy to prawda, że zainterweniowała pani u samego Fidela Castro, aby w sztuce główną rolę zagrała czarnoskóra artystka? Tak. I udało się. Był to dla mnie wielki osobisty sukces. Artystka ta miała piękny głos. Czy zastanawiała się kiedyś pani nad spisaniem swoich wspomnień? Powoli dojrzewam do takiej myśli. Z domu przywiozłam ogromny zbiór materiałów, dokumentacji uwidoczniającej przemiany, które następowały w ostatnim okresie odczuwania muzyki. Muszę przyznać, że rzeczywiście wygląda to inaczej, niż kiedyś. Pokolenia się zmieniają, a ja żyję tak długo, więc w moich oczach przemiana ta nastąpiła dość ostro. Stąd też rodzi się moje zmartwienie – czy ta przemiana nie doprowadzi do powolnego zapominania o wielu wspaniałych polskich kompozytorach i prawdziwie wartościowej muzyce. Czy w życiu Marii Fołtyn nastąpił taki moment, w którym musiała odpocząć od muzyki, aby np. poświęcić się innym miłościom czy pasjom? Czasem w życiu każdego człowieka jest taki moment, w którym chce coś powiedzieć czy napisać, ale nie przychodzi to już tak łatwo. I mnie także to spotkało. Pamiętam strach i niemoc, która wówczas mnie ogarnęła. Nazwałabym to po prostu bezsensem życia, któremu jednak się nie poddałam. Skupiłam się na pracy, miałam też przy sobie osobę, która wówczas bardzo mi pomogła. Jest to moja opiekunka, Helenka – jej temperament i witalność napędzały mnie do działania. Układała mi stosy materiałów na biurku, namawiając do działania. Oddawałam się także lekturze książek, które uwielbiam, kupuję niemalże wszystko, co pojawia się na rynku wydawniczym. Książka jest doskonałą ucieczką w inny świat. Czy patrzy pani czasem na portrety, które wiszą dokoła nas i przypomina sobie najcenniejsze chwile szczęścia, smutku, radości? Bardzo często patrzę na obrazy, które u mnie wiszą. Czasem wydaje mi się, że to wszystko, co trwało w przeszłości ponad trzydzieści lat, już się skończyło i że nie można zaczynać od nowa. Doszłam do wniosku, że jednak można. Kiedy się bardzo chce i kiedy jest powód, dla którego człowiek chce żyć, to można wszystko. Mi pomaga właśnie Moniuszko, bo jest jeszcze parę rzeczy, które chciałabym zrealizować. A jakie jest pani najbardziej szalone marzenie? (śmiech)Wie pani, chciałam kiedyś napisać do Jurka Owsiaka, żeby na tle tłumu młodych ludzi zaśpiewał w dowolnej aranżacji fragment Moniuszki. Żeby zrobił to po swojemu, tak, aby to do nich trafiło. A jak mogłaby pani ocenić współczesną epokę, ludzi, młodzież? Tamta epoka była zupełnie inna. Ja w czasach swojego dojrzewania miałam okazję wejść w świat eleganckich, kulturalnych kobiet. Były one dla mnie wielkimi wzorami, mentorkami. Jedna z dam czasem zapraszała mnie na kolację do swojego domu, gdzie gośćmi były najznakomitsze osobowości. W takich sytuacjach uczyła mnie, jak się zachowywać, siadać, jeść. Darzyłam ją wielkim szacunkiem. Dzięki niej nauczyłam się bardzo dużo, poznałam wyjątkowych ludzi. Dziś już nie ma takiego stosunku młodej osoby do kogoś starszego. Tego świata nie ma. Dla przykładu: moje śpiewaczki mówią do mnie „pani Mario”, ja mówiłam do nauczycielek „Maestro”. Obecnie panuje stosunek raczej kumplowski, który ja akceptuję, ale istotnie cenne było poznać ten wielki świat. Kiedy poznałam np. Szostakowicza, zawsze przedstawiano mnie jako młodą artystkę z ogromnym talentem. Istotnie, była to zupełnie inna generacja ludzi. Nie ma już też czegoś, co kiedyś w teatrze nazywało się rodziną, więzi między ludźmi zanikają. Coś dziwnego stało się ze społeczeństwem, zabrakło ciepła albo kultury. Dom Marii Fołtyn był kolebką kontynuującą te wartości? Starałam się, aby mój dom był właśnie takim ciepłym miejscem ludzkich spotkań. Organizowałam kolacje czy spotkania przy kawie. Ale zazwyczaj było to jednostronne. Czy współcześnie istnieją jeszcze kobiety, które nazwać można  prawdziwymi damami? Sądzi pani, że kobiety także przewartościowały swój sposób bycia czy prezencji? Muszę przyznać, iż jest to bardzo trudne pytanie. A muszę odpowiadać? Kobiety kiedyś zwracały uwagę  poprzez to, co miały do powiedzenia, czy swoją kulturę osobistą, bez konieczności odsłania ciała. Czasy te przeminęły,  jak wygląda to z punktu widzenia prawdziwej damy? Ma pani rację, te czasy już odeszły. Sukces jest dla pani najcenniejszą z wartości, którą człowiek może osiągnąć, do której bez ustanku dąży? Nie, to nie jest najistotniejsze. Wspaniale było to przeżyć. Uczynić ze swojego życia rzecz pożyteczną, taką, która służy – to prawdziwa wartość. Poczucie, że żyje się dla jakiejś sprawy, dążenie do tego, aby mój żywot był owocny. Nigdy nie umiałam żyć jedynie beztrosko. Dlatego też często czuję zdenerwowanie z powodu, że nie mam siły być użyteczną, nie mam siły dać innym z siebie czegoś poza informacją, lecz nie manualnie czy głosowo. Wiem też, że dzisiejsza atmosfera i artystyczna, i życiowa, nie jest zbieżna ze mną. Cała moja praca dla innych ludzi dawała mi poczucie szczęścia. Czasem myślę, że moja starość, taka jaka jest, stała się dla mnie pewnego rodzaju nagrodą za serdeczny stosunek do drugiego człowieka.