LOVE STORY

0
1870

Grażyna Matysiak

Im dalej w las, tym więcej drzew… im więcej lat, tym więcej wspomnień… Dziś przywołuję emocje, które towarzyszyły po obejrzeniu wyjątkowego filmu jak na tamten czas, a który zapisał się i w naszej pamięci, i w sercach – mam na myśli „LOVE STORY” według scenariusza Ericha Segala w reżyserii Arthura Hillera. Może teraz moje wyznanie wzbudzi ironiczny uśmiech, ale przypomnijmy, jak to było w latach siedemdziesiątych, kiedy my – dzisiejsze pięćdziesięciolatki – byłyśmy małymi dziewczynkami, a nasze mamy dojrzałymi trzydziestolatkami. Właśnie wtedy pojawił się w polskich kinach wzruszający amerykański film z piękną Ali MacGraw i młodym, uroczym Ryanem O’Nealem. Okrzyknięty najsłynniejszym melodramatem od czasów „Przeminęło z wiatrem”, przyciągnął do kin tłumy widzów i wycisnął hektolitry łez. Można rzec, że wywołał zbiorową histerię, gdy główny bohater żegnał się z chorą na raka ukochaną. Fabuła nieskomplikowana, ale cudowna melodia, młodość i wielka miłość w roli głównej oraz choroba, która niweczy wszystko, zrobiły swoje. Chodzi mi tu właśnie o to dogłębne wzruszenie, wyjątkowe emocje, które dziś można bez trudu odtworzyć.    W 1970 roku przenieśliśmy się z szarej, trudnej rzeczywistości, w jakiej żyliśmy, w świat kolorowy, w życie majętnych ludzi. Zobaczyliśmy piękne wnętrza i poczuliśmy urzekającą miłosną historię, którą nosiliśmy w sobie później przez bardzo długo. A muzyka… muzyka nie zestarzeje się nigdy!                                Posłuchajcie jej, czyż nie jest piękna i dziś?…                                                                                                  Przy cudownych dźwiękach chłonęliśmy, przeżywaliśmy miłość bogatego studenta muzyki do córki piekarza, dla którego w tamtym czasie związek był mezaliansem. Przeżywaliśmy odrzucenie rodziców, zwycięstwo miłości i nieuleczalną chorobę

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.