To jest przykładowa strona. Różni się ona od postu na blogu, ponieważ pozostanie ona ciągle w jednym miejscu i pokaże się w panelu nawigacyjnym na twojej stronie (w przypadku większości szablonów). Większość osób zaczyna od strony 'O mnie’ lub 'O nas’, która przedstawia ich potencjalnym odwiedzającym stronę. Może to być coś takiego:
Cześć! Jestem kurierem na rowerze za dnia, nocą aktorem amatorem, a to jest mój blog. Mieszkam w Gdańsku, mam wspaniałego psa o imieniu Azor i uwielbiam piña coladę. (Oraz to, kiedy łapie mnie deszcz.)
…lub coś bardziej jak to:
Firma XYZ została założona w 1971 roku i od tamtej pory wytwarza najlepszej jakości wijaster na rynku. Zlokalizowana w Pacanowie zatrudnia ponad 2000 osób i jest powodem samego dobrodziejstwa dla lokalnej społeczności.
Jako nowy użytkowni WordPressa, powinieneś odwiedzić swój panel administracyjny, aby skasować tę stronę i stworzyć nowe, dostosowane do Twoich potrzeb strony. Miłej zabawy!
Miasto Namysłów serdecznie zaprasza na wernisaż Thirteen (for luck)połączony z akcją charytatywną na rzecz Domu Dziecka!
Temat: wernisaż cyklu trzynastu obrazów i tekstów poetyckich na nich zawartych autorstwa Krzysztofa Ogonowskiego nagrodzonych (pierwsze miejsce w kategorii malarstwo profesjonalne) na Międzynarodowym Biennale Malarskim we Władywostoku (Rosja, 2013);
Cel: wystawa (prezentacja cyklu trzynaście (na szczęście)) połączona z akcją charytatywną tj. zbiórka darów dla Domu Dziecka w Namysłowie (Stowarzyszenie Przyjaciół Dzieci z Domu Dziecka w Namysłowie “Kraina Przyjaźni”, ul. Kazimierza Pułaskiego 1, 46-100 Namysłów, Bank Spółdzielczy w Namysłowie nr rachunku: 07 8890 0001 0019 1564 2000 0001).
Miejsce: Izba Regionalna w Namysłowie ul. Szkolna 2;
Czas: otwarcie uroczyste wernisażu obędzie się 22 października 2015 roku o godzinie 17 (wystawa będzie dostępna do 27 listopada 2015 roku);
Organizator: Miasto Namysłów, Izba Regionalna w Namysłowie, Namysłowski Ośrodek Kultury, Towarzystwo Przyjaciół Namysłowa i Ziemi Namysłowskiej, Krzysztof Ogonowski;
Harmonogram: godz. 17 otwarcie wystawy; godz. 17.30 – 18 przemówienie Krzysztofa Ogonowskiego; godz. 18.30 prezentacja utworu: nie poddam się w wykonaniu Michała Szpaka; godz. 18.40 rozpoczęcie zbiórki darów na rzecz Domu Dziecka w Namysłowie w tym rozpoczęcie licytacji grafiki Ogonowskiego opublikowanej przez Międzynarodową Organizację Kulturalną Immagine&Poesia w Kanadzie i na stronach tego ruchu (bezpłatny e-book) pt. the opus topiarum of my thoughts;
Uwagi dodatkowe: a) zbiórka darów i licytacja grafiki potrwa do 20.11.2015 roku zaś uroczyste przekazanie grafiki odbędzie się przy udziale władz miasta Namysłów 27 listopada 2015 roku; b) wydarzeniu towarzyszy utwór w wykonaniu Michała Szpaka pt. nie poddam się (słowa utworu: Michał Szpak / Krzysztof Ogonowski, muzyka: Sebastian Piekarek). Utwór ten towarzyszy cyklowi trzynaście (na szczęście) od samego początku w jego publicznej prezentacji oraz stanowi nieodłączną część książki trzynaście (na szczęście);
Thirteen (for luck)– cykl obrazów i tekstów poetyckich Ogonowskiego powstałych w latach 2000-2013. Cykl ten został nagrodzony na Międzynarodowym Biennale Malarskim w Rosji (2013) roku w kategorii Malarstwo Profesjonalne. W/w cyklowi towarzyszy publikacja książkowa o tym samym tytule (w przekładzie na język rosyjski i angielski), oraz piosenka w wykonaniu Michała Szpaka pt. nie poddam się (słowa: Michał Szpak / Krzysztof Ogonowski, muzyka: Sebastian Piekarek). Myśl przewodnia cyklu zawarta jest w manifeście: Wraz z: kryzysem wartości religijnych, światopoglądowych i relacji między ludźmi; m-teorią związaną z teorią strun; globalnym i komercyjnym internetem; masową dewastacją środowiska naturalnego; konfliktami i ciągłym zagrożeniem nuklearnym; największym w historii kryzysem ekonomicznym – skończył się świat jaki znaliśmy! Nie mam ochoty żyć w tym czasie i przestrzeni w którym nie ma miejsca na: wiarę i bliskość, odwagę i honor – w świecie w którym panuje chroniczne uczucie pustki. Dlatego uważam, że obowiązkiem dzisiejszej sztuki i nauki jest ponowna redefinicja podstawowych wartości w sposób zrozumiały dla każdego. Kluczem do rozwiązania Wszystkiego [ponownej redefinicji] jest geometryczna teoria strun w swoim najszerszym wymiarze m-teorii. To daje nadzieję. Celem redefinicji jest stworzenie nowej czasoprzestrzeni tj. nowego wymiaru wartości, środowiska naturalnego, ekonomii, itd. Moja próba to: trzynaście – obrazów i tekstów. To definicja pojęć pierwotnych gdzie każda jest potencjalnie prawdziwa i potencjalnie fałszywa. Punktem wyjścia są: bryły platońskie [i inne], krzywe i sfery – celem jednak [na tym etapie jeszcze nieosiągalnym] są rozmaitości Calabiego-You.
Firma GARDEN SERVICE istnieje od ponad piętnastu lat. Jesteśmy największą firmą przewozową w Województwie Lubelskim. Świadczymy usługi w transporcie i przewozie osób. To klient kształtuje model funkcjonowania naszej firmy o czym najlepiej świadczy powiększające się co roku grono naszych pasażerów. Nasze mikrobusy i autobusy codziennie docierają do wielu miejscowości powiatu bialskiego. Łączymy Białą Podlaskę z Warszawą, Terespolem oraz Lublinem. Świadczymy usługi w zakresie dowozu dzieci do szkół na terenie całego Województwa Lubelskiego. Nasze pojazdy udostępniamy także firmom, biurom podróży, szkołom oraz osobom prywatnym. Więcej informacji na ten temat znajdą Państwo na naszej stronie internetowej:
Luksusowy Regent Warsaw Hotel, usytuowany u zbiegu ulic Belwederskiej i Spacerowej, tuż obok malowniczego zespołu pałacowo-parkowego Łazienki Królewskie, cieszy się uznaniem gości biznesowych, dyplomatów i turystów. Hotel gościł znane osobistości z całego świata, liczne delegacje państwowe i sławnych artystów, a także był bazą hotelową reprezentacji Polski w piłce nożnej podczas Euro 2012. Jest pierwszym i jedynym w Polsce hotelem, który na swoim dachu ma pasiekę z siedmioma ulami i produkuje własny ekologiczny miód wykorzystywany przez hotelową kuchnię.
Katarzyna Czajka:Bardzo zainteresowały mnie pszczoły na dachu hotelu. Wiem, że jest to pierwsza pasieka, jaka znalazła się w takim dużym obiekcie miejskim w Warszawie. Co było inspiracją, jak ten pomysł się zrodził?
Dariusz Suchenek:Na pomysł sprowadzenia pszczół na nasz dach wpadliśmy trzy lata temu. Zaczęliśmy od dwóch uli i powiem szczerze, że nie było łatwo znaleźć kogoś, kto chciałby z nami w tym zakresie współpracować. Dzisiaj mamy siedem uli na dachu i kilka w moim ogrodzie. Ja osobiście stałem się fanem pszczół i bacznie obserwuję ich życie na wsi i w mieście, podglądam, czy są szczęśliwe.
A gdzie, pańskim zdaniem, pszczoły są bardziej szczęśliwe?
Zdecydowanie pszczoły w mieście mają lepsze życie, bo nie są narażone na działanie pestycydów. W Warszawie bardzo dba się o kwiaty, jest ich dużo i o każdej niemalże porze roku, więc pszczoły mają dla siebie raj. A pszczoła jest szczęśliwa jak ma dużo pracy. Potrafi w ciągu dnia kilka razy obrócić pomiędzy ogrodem a ulem. 10% jej pracy to produkcja miodu, a 90% to zapylanie kwiatków.
Zbieracie miód na własne potrzeby, czy na sprzedaż?
Naszym miodem częstujemy gości hotelowych, dodajemy go do potraw. Wyeliminowaliśmy z receptur cukier na korzyść miodu. Możemy się pochwalić, że goście bardzo się interesują naszymi pszczołami i niejednokrotnie odwiedzają je na dachu. Ale są też tacy, którzy nie zdają sobie sprawy, że nad ich głową jest pasieka. Wiele razy oprowadzaliśmy niedowiarków po dachu, bo nie chcieli nam wierzyć na słowo, że w centrum Warszawy jest taka duża pasieka. To zawsze miłe chwile, gdy otrzymują w prezencie słoiczek miodu z pasieki, którą odwiedzili osobiście.
Czy poznał Pan już życie pszczół? Jak wygląda hierarchia i ich zależności? Czy są agresywne?
Pszczoły są bardzo łagodnymi osobnikami. Nigdy nie zaatakują pierwsze, często są mylone z osami. Pokazujemy gościom ule tylko wtedy, gdy pszczoły są spokojne. A pszczoły są spokojne, jak mają zdrową królową i duży dostęp do kwiatów.
W ulu zamieszkuje jedna rodzina. Królowa żyje od 5 do 8 lat i jej jedynym zadaniem jest składanie jajek. W ciągu dnia potrafi znieść ich nawet do 2000 szt. Zapładnia ją truteń tylko jeden raz podczas lotu godowego na wysokości nawet do1 kilometra nad ziemią. Na tym kończy się rola trutnia i do końca życia tylko je miód i nic nie robi. Pracują pszczoły robotnice i to już od wczesnego dzieciństwa. Najpierw w ulu, a potem w terenie. Ciekawe jest to, że pszczoły żyjąc 52-54 dni nigdy nie przestają pracować, nie chodzą spać. One są bardzo zorganizowane i skomunikowane, tylko pozazdrościć zaangażowania w pracę i efektów. Pszczoła przez całe swoje życie jest w stanie wyprodukować 1 małą łyżeczkę miodu.
Zajmuje się Pan osobiście pszczołami, czy jednak właściciel pasieki, Pan Marek, pomaga panu nadal?
Raz na miesiąc pan Marek przyjeżdża i robimy przegląd, a tak na bieżąco ja sam doglądam pszczół. To bardzo ważne, żeby zauważyć wszystko w porę. Pszczoły potrafią zdecydować, że chcą wyhodować nową królową i podzielić rodzinę. To się dzieje głównie jak pszczoły się nudzą, czyli w deszczowe dni. Takie dzielenie nazywa się „rój”, a my musimy w porę zareagować, żeby pszczoły nie założyły sobie gniazda w niekontrolowanym miejscu.
Czy Wasza hodowla jest zarejestrowana oficjalnie?
Oczywiście, choć nie było to łatwe. Nikt w mieście nie chciał nam pomóc, podpowiedzieć, gdzie się rejestruje taką hodowlę. Dzięki naszej determinacji, ale i innych miłośników pszczół w mieście, udało się doprowadzić do zmiany ustawy i w Warszawie prowadzenie pasieki jest już legalne i bardziej powszechne. Warto dodać, że dzięki naszym owadom stolica staje się piękniejsza.
Najsmaczniejsza potrawa, którą Pan przyrządza jako szef kuchni, z miodem, to…?
Wszystko, co jemy z miodem, jest bardzo pyszne, wiemy to od najmłodszych lat. Dodajemy miód do różnego rodzaju potraw, nie tylko w cukierni, dodajemy go również do dresingów, do pieczenia mięs. Wszędzie, gdzie cukier jest potrzebny, czy do marynowania, czy w procesie produkcyjnym potraw, czy w ich drodze na stół do gościa, staramy się dodawać tylko miód. Cukier nie jest zdrowy, proszę mi uwierzyć na słowo. A miód tak naprawdę najlepszy jest sam, ale taki prawdziwy.
Katarzyna Czajka: Jakie jest znaczeniepszczół w istnieniu naszego globu?
Joanna Trzeciakowska: Są bardzo ważne, bo zapylają kwiaty roślin owadopylnych. Gdyby nie pszczoły, nie mielibyśmy zawiązków owoców, które powstają z zapylonych kwiatów. Jednocześnie korzystamy z wytwarzanych przez pszczoły miodów różnosmakowych. Ule ustawia się np. przy sadach z gruszkami i mamy wtedy miód gruszkowy, gdy kwitną akacje, zbiera się miód akacjowy, a ze spadzi, którą produkują mszyce, mamy miód spadziowy.
Czy tylko pszczoły biorą udział w zapylaniu upraw roślin?
Największy udział w zapylaniu mają trzmiele. Człowiek hoduje pszczoły i nakierowuje na rośliny, które uprawia. Tak zapylane są pola uprawne. Proszę sobie wyobrazić, że jak są pojedyncze kwiatki, to pojedyncze owady je zapylają, a jak jest wielka uprawa, to tych owadów musi być bardzo dużo, żeby zdążyły wszystko zapylić, oczywiście poza roślinami wiatropylnymi. Zboża i trawy są wiatropylne, więc tutaj owady nie mają takiego znaczenia.
A czy opryski owadobójcze, które są stosowane m.in. na mszyce, są szkodliwe dla pszczół?
Do oprysków stosujemy chemiczne środki ochrony roślin, tzw. pestycydy. Oczywiście są one testowane pod względem wpływu na organizmy, najczęściej w niewielkich dawkach. Problemem jest jednak to, że związki te kumulują się w roślinach, glebie. Np. okres połowicznego chemicznego rozkładu DDT (obecnie niestosowany) wynosi 40 lat. Trudno jest przewidzieć, jaki będzie ostateczny wpływ stosowanych środków nie tylko na wrażliwe pszczoły, ale też np. na drapieżniki wyższych rzędów.
A jak wymrze ostatnia pszczoła, to co się wydarzy?
To nie będziemy mieli owoców, bo musiałyby na miejsce pszczół, które wyginęły, powstać inne organizmy, inne owady, które by je zastąpiły, zapylały rośliny. Wiadomo, że masowe pojawy nowych gatunków nie są korzystne dla środowiska. W ekosystemie muszą być zrównoważone wszystkie poziomy troficzne. Muszą być zachowane w odpowiedniej liczbie osobniki na poziomie producentów, roślinożerców i drapieżników różnych rzędów.
Co to są drapieżniki pierwszego, drugiego rzędu?
Organizmy roślinożerne są konsumentami pierwszego rzędu i zjadają rośliny. Następnie te organizmy roślinożerne są zjadane przez organizmy mięsożerne. Więc te drapieżniki, które zjadają bezpośrednio roślinożerców, są drapieżnikami pierwszego rzędu, czyli np. jeżeli roślinę zje stonka ziemniaczana, a stonkę zje bażant, to w tym momencie bażant jest drapieżnikiem pierwszego rzędu, bo zjadł roślinożercę. Jeśli tego bażanta zje lis, to będzie drapieżnikiem drugiego rzędu, bo zjadł drapieżnika pierwszego rzędu. Jeżeli tego lisa upoluje orzeł, to będzie drapieżnikiem trzeciego rzędu. W ten sposób powstają łańcuchy troficzne, które nakładając się w ekosystemie, tworzą sieć pokarmową.
Czy opryski są konieczne?
W naturze środowisko jest zdrowsze i ekosystemy lepiej funkcjonują, jeżeli charakteryzują się dużą bioróżnorodnością. Prowadzenie przez człowieka monokultur – upraw jednogatunkowych – jest zaburzeniem w porównaniu ze środowiskiem naturalnym. Jeżeli np. do sadu jabłoni dostanie się szkodnik, to może uszkodzić wszystkie drzewa, bo są one najczęściej w jednym wieku i jednym gatunku. W przypadku naturalnego lasu, gdzie jest wiele gatunków drzew, w różnym wieku, szkodnik zaatakuje jedno drzewo i las „sobie z nim poradzi”. Dlatego na polach uprawnych o dużych powierzchniach, żeby uniknąć gradacji szkodników, muszą być stosowane środki ochrony roślin.
Fragmenty książki Czesława Czaplińskiego „Portrety z historią”
Jeśli jesteś obojętny w stosunku do tego, co fotografujesz, nie zrobisz wybitnych zdjęć. To stara prawda, która wciąż jest aktualna. Nie umiem wyobrazić sobie pracy nad często trudnymi tematami bez towarzyszącej temu pasji.
Przez lata z zainteresowaniem śledziłem karierę dwóch największych gwiazd muzyki pop – Michaela Jacksona i Madonny. Nie ma to związku ani z moją pracą, ani z gustami muzycznymi. Po prostu, człowiek, który ogląda telewizję, słucha radia i czyta gazety, wiele wie o ludziach, którzy do tego stopnia rozpalają zbiorową wyobraźnię, że pokazywanie ich i pisanie o nich stało się obowiązkiem mediów. Gdyby jednak w połowie maja 1997 roku ktoś powiedział mi, że będę fotografował Jacksona w Polsce, i że będę jedynym fotografem mającym szansę robienia mu zdjęć z odległości kilku kroków, mógłbym to uznać najwyżej za kiepski żart. Dwa tygodnie później stałem na lotnisku i czekałem, aż prywatny odrzutowiec „Króla pop” wyląduje w Warszawie.
Nawet dziś, po piętnastu latach potrafię odtworzyć wydarzenia tamtych dni. Po południu znalazłem w serwisie Polskiej Agencji Prasowej wiadomość, której mało kto się spodziewał, ponieważ nie była wcześniej podawana: „Michael Jackson przybywa do Polski. Samolot specjalny oczekiwany jest na Okęciu we wtorek 27 maja (1997), około godz. 12.00. Jackson przyleci do Warszawy z Paryża. Program wizyty nie jest jeszcze ustalony. Wiadomo jedynie, że gwiazdor odwiedzi ośrodki opiekuńcze dla dzieci. Ma też się spotkać z prezydentem Warszawy Marcinem Święcickim. Jak poprzednio, będzie nocował w hotelu Marriott”.
Zadzwoniłem do kilku, zwykle bardzo dobrze poinformowanych znajomych. Żaden z nich nic nie wiedział o wizycie Jacksona w Warszawie. Następny dzień przyniósł jednak wydarzenia, które przewróciły do góry nogami wszystkie moje wcześniejsze plany.
***
Jak mam w zwyczaju, zaraz po obudzeniu włączyłem telewizor. W CNN kończył się właśnie serwis. Przedostatnia wiadomość postawiła mnie na równe nogi: „Według nie do końca potwierdzonych informacji, super gwiazda muzyki pop, Michael Jackson przyleci do Warszawy…”. Nie słucham dalej, tylko narzucam coś na siebie i biegnę do pobliskiego kiosku. Kupuję wszystkie dzienniki i wracam do domu. Wygląda na to, że Michael Jackson naprawdę wyląduje jutro w Warszawie. Znajduję informację, że wizytę piosenkarza przygotowuje kierownictwo World Trade Center Warsaw. Tak się składa, że dobrze znam szefa Centrum. Dzwonię. Jacques Tourel jest wyraźnie podekscytowany. – To fantastycznie, że jesteś w Warszawie! – krzyczy do słuchawki. Zabieraj swoje portfolio i przyjeżdżaj do Marriotta. Wprawdzie Michael przylatuje dopiero jutro, ale na miejscu są już jego menedżerowie. Właśnie omawiam z nimi szczegóły wizyty.
Gorączkowo przeglądam archiwum, ubieram się w jakimś wariackim pędzie i po trzech kwadransach melduję się w hotelu. Jest dziesiąta rano. Jako pierwszemu przedstawiają mnie Wayne’owi, osobistemu sekretarzowi, menedżerowi i ochroniarzowi gwiazdora w jednej osobie. Od 25 lat współpracuje z Michaelem i nie bez racji nazywany jest jego najbardziej zaufanym człowiekiem. Kiedy mówię Wayne’owi, że chciałbym dostać pozwolenie na fotografowanie Jacksona w czasie całej wizyty w Polsce, słyszę w odpowiedzi bardzo amerykańskie: – Zobaczymy co się da zrobić. Weźmiemy pod uwagę pana ofertę.
Nie ustępuję i mówię dalej. Chciałbym nie tylko fotografować Jacksona, ale zależy mi na wyłączności. Chcę być wszędzie tam, gdzie on. Wayne patrzy na mnie, jakbym był kosmitą z Gwiezdnych wojen i głosem niezdradzającym najmniejszych emocji odpowiada:
– Nie przewidujemy żadnych wywiadów ani osobistych zdjęć. Oczywiście prasa będzie mogła fotografować Michaela, ale z odległości. Tak jak to jest na całym świecie.
Jestem trochę poirytowany, ale staram się zachować spokój i tłumaczę Wayne’owi, że nie interesuje mnie robienie zdjęć teleobiektywem, w tłumie innych fotografów. Chcę móc pokazać ludziom okruch prawdy o Jacksonie, a to jest możliwe tylko wtedy, kiedy będę mógł podejść do niego bardzo blisko. Skoro Jackson przyjeżdża do Polski z prywatną wizytą (rzecz dla niego niebywała), moje zdjęcia mogą być jedyną prawdziwą dokumentacją tego wydarzenia. Ich walor promocyjny jest nie do przecenienia.
Na Waynie cały mój wywód nie robi oczywiście najmniejszego wrażenia. – Zobaczymy co się da zrobić – powtarza do znudzenia. – Wieczorem jest konferencja prasowa. Przyjdź, dowiesz się więcej.
Podczas konferencji nie dowiaduję się jednak niczego nowego i nadal nie otrzymuję żadnej wiążącej odpowiedzi. Jestem naprawdę wściekły, bo przecież wiem, co to znaczy móc fotografować Jacksona z bliska, w tak niekonwencjonalnej sytuacji. Marzy o tym każdy fotograf. Ja nie jestem wyjątkiem. Wprawdzie nie zabiegałem dotychczas o możliwość zrobienia mu sesji fotograficznej, ale tylko dlatego, że wiedziałem, jak może się to skończyć. Mogłem się spodziewać tylko jednej odpowiedzi: „Biuro Michaela Jacksona nie przewiduje żadnych prywatnych zdjęć piosenkarza”. I to jest prawda. Poza dwoma, może trzema wypadkami nigdy nie ukazały się zdjęcia Jacksona robione przez profesjonalnych fotografów na użytek inny niż promocja płyty czy trasy koncertowej. Poza tym Jackson, o którym bez przerwy wszystkie brukowce na świecie wypisują te niestworzone rzeczy, jakoś mnie specjalnie nie nęcił. W tych swoich kapeluszach, maskach i dziwacznych mundurach i niezrozumiałym upodobaniem do dzikich zwierząt oraz małych dzieci wydawał mi się upozowanym i kapryśnym gwiazdorem. Z pewnością nie należał do moich idoli, choć kilku jego piosenek słuchałem z przyjemnością .
Po pełnej nerwowych snów nocy stawiam się na Okęciu. Jest buro i chłodno. Siąpi deszcz, organizatorzy szaleją. Właśnie rozdają czekającym na płycie lotniska dzieciom po jednym żonkilu, chorągiewce i baloniku. Za ogrodzeniem tłum jeszcze spokojnych fanów z transparentami. „Michael Jackson Superstar” i „We love you!”. Mam trzy aparaty z krótkimi obiektywami i zapas filmów. Kuszę los i, jak moi koledzy po fachu, czekam.
Nagle, ze zdumieniem dostrzegam wśród czekających na gwiazdora profesora Marka Kwiatkowskiego, kuratora Łazienek Królewskich.
– A ty co tutaj robisz? – pytam, podchodząc do przyjaciela.
– Sam się nad tym zastanawiam – odpowiada profesor. – Gdyby sprowadzali do Polski urnę z prochami Chopina, to co innego. Ale Michael Jackson…
Kiwa głową i dodaje: – Mam mu pokazać Łazienki.
Tymczasem dowiadujemy się, że samolot ma opóźnienie. Fani trwają niewzruszenie, żonkile w rękach dzieci smutnie mokną. Na płycie lotniska widzę Jacques’a Tourela, daję mu znaki ręką. Skutecznie. Przywołują mnie do siebie, Wayne podchodzi na nas i mówi: – Będziesz robił te zdjęcia.
– Na pewno wszystkie? – wciąż nie dowierzam i spoglądam na nieduży śmigłowiec MI 8, którym będzie się poruszał Jackson. Znam ten typ. Nie ma w nim więcej niż sześć, siedem miejsc.
– Tak, wszystkie – odpowiada Wayne. – Już rozmawiałem o tobie z ochroną
– I dostanę wyłączność? – dręczę Wayne’a.
– Masz ją, poza tobą będzie tylko jedna kamera oficjalnej telewizji – zapewnia Wayne.
Nie pytam o nic więcej, bo z miny Wayne’a wnioskuję, że jeszcze jedna moja wątpliwość i wpadnie w szał.
Białobrązowy Falcon podchodzi do lądowania punktualnie o 13.23. Ochrona stara się opanować fanów, dziennikarzy i fotografów, samolot się zatrzymuje, na pokład wchodzą polscy celnicy, straż graniczna i Wayne. Po dwudziestu minutach na czerwonym dywanie staje Michael Jackson we własnej osobie. Ubrany jest w czarne dżinsy z białymi lampasami, kowbojskie buty na wysokich obcasach, czarny kapelusz. Czarną, szamerowaną kurtkę zdobi wielki złoty medal na czerwonej szarfie.
Od kilku minut robię zdjęcia, niemal ocierając się o Jacksona. I łapię się na tym, że gwiazdor nijak nie przystaje do moich o nim wyobrażeń. Wysoki, dobrze zbudowany. Człowiek o bardzo gładkiej, zdrowej cerze. Stanowczo nie wygląda na czterdzieści lat, a tym bardziej na tych kilkadziesiąt operacji plastycznych, które niezmiennie są tematem plotek w brukowej prasie. Pierwsze wrażenie robi bardzo sympatyczne.
Po części oficjalnej musi nastąpić część mniej oficjalna. Michael, odgradzany kordonem policji, przechodzi wzdłuż rozwrzeszczanego tłumu. Nawet nie próbuję zrozumieć tego, co się dzieje. Widzę, jak podbiegają do niego dwie dziewczyny przepuszczone przez ochroniarzy, widzę, jak żołnierze skutecznie zatrzymują jakieś „nieprzepisowe” wielbicielki, którym udało się sforsować kordon ochrony…
Nagle widzę, że w naszym kierunku szybko zbliża się duża grupa ludzi. To nie wytrzymali fani i fotoreporterzy, z których każdy chce mieć dosłownie kawałek Jacksona. Deszcz leje jak z cebra, robi się prawie ciemno, widzę po raz pierwszy zdenerwowanego Wayne’a, który daje Michaelowi rozpaczliwe znaki, aby kierował się do oczekującego na nas helikoptera. Piosenkarz je również zauważa i nagle tak ostro wyrywa do przodu, że pierwszy, nawet przed Wayne’em, dopada czekającego śmigłowca. Gdyby nie przytomność telewizyjnego kamerzysty i gdyby nie drugi ochroniarz, który wciągnął Jacksona do wnętrza maszyny gwiazdor zamiast w Wilanowie wylądowałby w klinice. A tak skończyło się szczęśliwie tylko na zdeptanym kapeluszu i chwili strachu.
***
Pierwsze portrety Michaela powstały w śmigłowcu. Przestałem liczyć rolki naświetlonych filmów. Zacząłem naprawdę lubić gwiazdora i cieszyłem się, że mam szansę fotografować go z tak bliska. Raz tylko nie byłem w stanie robić zdjęć…. Na oddziale onkologicznym szpitala przy Litewskiej.
Nigdy nie byłem w takim miejscu. Nie wyobrażałem sobie, co tam zastanę. Na początku wszytko przebiegało jak zawsze: powitanie, wzajemne uprzejmości. Potem przeszliśmy na oddział. Michael poprosił, żeby towarzyszyły mu tylko osoby, których obecność była niezbędna. Nie chciał kamer, dziennikarzy; chciał choć przez chwilę być jak najbliżej tych dzieci, których zdrowie i życie były tak bardzo ulotne. Byliśmy oczekiwanymi gośćmi, ale jednocześnie przybyszami z innego świata, pozbawionego tak bardzo dojmujących tu trosk.
I nagle stało się coś, co uświadomiło mi, dlaczego ta wizyta była dla Michaela najważniejsza. Usiadł na szpitalnym łóżku i przytulił chore, pozbawione włosów dziecko. To, co zobaczyłem w jego oczach, z pewnością nie było konwencjonalnym gestem. To nie był gwiazdor, który ma do odfajkowania wizytę w szpitalu, bo tego żąda od niego impresario. On cierpiał razem z tym dzieckiem i współczuł mu. W pewnym momencie wszedł do pokoju, w którym leżał kilkunastoletni chłopiec. Nie potrafię opisać wyrazu twarzy tego chłopca. Zachwyt? Uwielbienie? Niedowierzanie? Na szafce przy łóżku leżał zeszyt cały wyklejony zdjęciami Jacksona. Te zdjęcia, wycinane z gazet były kiepskie jakości, źle wydrukowane, niewyraźne. I nagle, bohater zdjęć we własnej osobie wchodzi do pokoju chorego chłopca. Czy można myśleć o fotografowaniu w takiej chwili?
Ze szpitala Michael wyszedł głęboko poruszony. Kiedy później rozmawiałem z profesorem Kwiatkowskim powiedział mi: – Wiesz, ja właściwie zobaczyłem w Jacksonie człowieka dopiero na Litewskiej. Wtedy, kiedy poprosił, żeby zostawić go samego z dziećmi.
Pożegnanie na lotnisku wyglądało podobnie jak powitanie. Tłum fanów, czerwony dywan, tyle, że zamiast tańczących mazura dzieci, szpaler studentów Wyższej Szkoły Pożarnictwa w galowych mundurach. Tym razem zachwyt Michaela dla ich mundurów nie ograniczył się tylko do pochwał. – Proszę mi przysłać dwa takie – powiedział, a organizatorzy skwapliwie zapisali to życzenie. Wiem, że zostało spełnione i prywatna kolekcja mundurów gwiazdora powiększyła się o dwa strażackie mundury z Polski.
* * *
To były jedne z najbardziej ekscytujących i wyczerpujących dni w całej mojej karierze. Czas przestał się dla mnie liczyć, a właściwie wciąż go było za mało. Niekiedy czułem się jak reporter wojenny, który musi zrobić zdjęcie bez zastanowienia, bo wie, że sytuacja, na którą patrzy, już więcej się nie powtórzy. Byłem tak zaambarasowany swoją pracą, że dopiero kiedy samolot wzbił się w powietrze uświadomiłem sobie, że dane mi było spędzić dwie doby w towarzystwie największej gwiazdy światowej muzyki pop. W towarzystwie człowieka, o którym wiedziałem wiele, ale – jak się okazało – nie wiedziałem najważniejszego: jaki jest naprawdę. Michael Jackson, którego mogłem poznać, nie był podobny do tego z gazet i telewizji: Spokojny, wyciszony, zamknięty w sobie. Reagujący w sposób charakterystyczny dla introwertyków, oszczędny w słowach. A jednocześnie spontaniczny i prosty jakąś dziecięcą prostotą.
Później wielokrotnie przypominałem sobie jego reakcje podczas projekcji filmu o Warszawie, czułość okazywaną małym pacjentom w szpitalu przy Litewskiej, zachwyt na widok pawia w Łazienkach.
Myślałem też o tym, jak samotny jest człowiek nieustannie adorowany przez rozkrzyczane tłumy i co myśli, kiedy czyta w gazetach kolejne „rewelacje” na swój temat. Prywatność była jedyną rzeczą, do której dostępu mógł próbować bronić. I starał się to czynić do końca swojego życia. Nie pozwalał się fotografować, rzadko udzielał wywiadów i przyjaźnił się z niewieloma osobami, choć wielu zapewne mówiło o nim „mój przyjaciel Michael”.
Pierwsze zapiski o afrodyzjakowym (podobno) sosie pesto znajdujemy już w ok. 800 r. n.e. Do tej pory używa się tych samych składników i proporcji, natomiast marmurowy moździerz i drewniany tłuczek został zastąpiony mikserem lub blenderem.
SKŁADNIKI:
2 ząbki czosnku
szczypta soli – najlepiej gruboziarnistej
olio extravergine di oliva, ok.100-150 ml
3-4 pęczki bazylii
ser owczy PECORINO ROMANO, 50g
ser PARMEZAN, 100g
orzeszki piniowe – 2 łyżki (można zastąpić je orzechami włoskimi)
Niemyte listki bazylii oczyścić wilgotnym ręcznikiem kuchennym (nie mogą być mokre!). Rozetrzeć czosnek z kilkoma ziarnkami soli na krem, dodać listki bazylii z resztką soli, dołożyć połowę oliwy i całość krótko zmiksować.
Następnie dodać resztę oliwy, parmezan, orzechy piniowe i połowę sera owczego, szybko i krótko miksując. Dodanie reszty sera owczego zależy od naszego gustu kulinarnego i preferencji… Można też go wykorzystać do posypania dopiero po zmieszaniu pesto z ugotowanym al dente makaronem.
Ważne – aby uzyskać piękny, soczystozielony kolor pesto, trzeba miksować go w jak najniższej temperaturze, często przerywając proces miksowania. Wyższa temperatura powoduje szybsze utlenienie bazylii i zmianę koloru na brzydki, ciemny odcień zieleni. Zaleca się również przed miksowaniem włożyć na chwilę urządzenie z naczyniem do lodówki, aby je schłodzić.
Pamiętajmy, że pesto można zamrażać, a także przechowywać w lodówce przez kilka dni, zawsze jednak pokryte warstwą oliwy.
Pesto można dodawać do każdego rodzaju makaronów, lecz najlepiej komponuje się z orecchiette, z trofie lub ditalini… Czyli z makaronem mniejszego kalibru.
Małgorzata Grażyna Kurmin – „Kurminka ”
Komentarz dietetyka
Emilia Kołodziejska
Kaloryczność: 2003 kcal – całość (wymienione wyżej składniki bez makaronu)
Pesto jest bardzo sycące. Jego główne składniki to bazylia i orzechy piniowe. Bazylia ułatwia trawienie, poprawia nastrój i przeciwdziała bezsenności. Orzechy piniowe natomiast zawierają sporo magnezu i cynku, dzięki czemu korzystnie oddziałują na układ nerwowy i rozrodczy. Posiadają również sporo zdrowych kwasów tłuszczowych i białko.
Pesto niewątpliwie jest wspaniałą kompozycją smaków i zawiera sporo wartości odżywczych. Jest przy tym również niestety dosyć kaloryczne, a to wszystko za sprawą dużej ilości oliwy z oliwek, orzeszków piniowych i parmezanu.
Może to mało „włoskie”, ale łączmy pesto z makaronem pełnoziarnistym. Dzięki temu dostarczymy sobie dużą ilość błonnika i witamin, a uczucie sytości pozostanie na długo.
Osteoporoza powszechnie nazywana jest chorobą, która charakteryzuje się postępującym ubytkiem masy kostnej, osłabieniem struktury przestrzennej kości oraz zwiększoną podatnością na złamania.
Katarzyna Czajka: Co pańskim zdaniem jest istotą tej choroby?
Tadeusz Mazur: Istotą osteoporozy są złamania niskoenergetyczne, a właściwie jedno- złamanie bliższej nasady kości udowej. Wagę problemu, według specjalistów tego tematu, podkreśla wysoka zależność takich złamań ze śmiercią lub trwałym kalectwem. Nazwa tej choroby wzięła się z przekonania, że wytrzymałość kości na złamania w 80% warunkuje mineralizacja. Stąd też wywodzi się pomysł licznych badań metabolizmu wapnia oraz leczenie osteoporozy polegające na dostarczaniu wapnia do kości lub zapobieganiu jego utracie.
Co ma decydujące znaczenie w powstawaniu złamań?
85% wszystkich osteoporotycznych złamań poprzedzone jest upadkiem. Sztywność albo ruchomość segmentów decydują o sprawności utrzymania równowagi, oraz o czasie upadku. Czas upadku powyżej 200 do 300 ms jest bezpieczny. Skrócenie tego czasu zwiększa skutki uderzenia. Zjawisko to popularyzują testy przemysłu samochodowego.
Co ma decydujące znaczenie w powstawaniu odwapnienia?
Kość zawiera 60-70% składników mineralnych. Nie mamy świadomości, ale co 5 lat część gąbczasta kości ulega przebudowie, a co 20 lat część zbita. Poczynając od funkcjonalnej adaptacji kości Wolffa i zasady remodelingu związanego z kierunkiem naprężeń głównych, poprzez teorię sprężystości, piezoelektryczności i modele mechanobiologiczne zgodnie uznano, że proces przebudowy warunkują siły oraz częstotliwość ich działania na tkankę kostną. Spektakularnym przykładem znaczenia przyciągania ziemskiego jest osteoporoza u kosmonautów po dłuższym pobycie w kosmosie. Innym przykładem jak wielkie ma znaczenie kierunek działania sił przyciągania świadczą procesy odwapnienia u osób przebywających w pozycji leżącej ponad trzy tygodnie. Asymetria wyników badania densytometrycznego ( aparatem Calsan) na niekorzyść kończyny dolnej z przewlekłą kontuzją, przekonuje do znaczenia impulsacji nacisku. Pojawiają się coraz liczniejsze doniesienia, że niskoenergetyczne złamania bliższej nasady kości udowej w wieku 67-74 lat w 14% miały miejsce przy prawidłowym BMD, 66,4% przy osteopenii i tylko 19,5% przy osteoporozie.
ZATEM NAZWA OSTEOPOROZA OZNACZAJĄCA ODWAPNIENIE I STAN ZAGROŻENIA ZŁAMANIAMI JEST BARDZO MYLĄCA I POWINNA ULEC ZMIANIE.
Wynika z tego, że badanie osteoporozy powinno być przeniesione z płaszczyzny chemicznej na płaszczyznę zjawisk fizycznych?
“Gdzie zgubiłeś? Tam. To dlaczego tu szukasz? Bo tu jaśniej”. Znany dowcip ma pełne zastosowanie w badaniach nad osteoporozą. Aparaty densytometryczne są powszechnym urządzeniem oceniającym stan uwapnienia kości. Wyniki tego rodzaju badania zna każdy lekarz. Słyszało o nich większość pacjentów. Wywierają więc silny wpływ na sposób myślenia o osteoporozie. Złe wskaźniki badania oznaczają niedobór wapnia. Skoro jest niedobór, to trzeba go uzupełnić. Nie należy jednak nawet na chwilę zapominać,że głównym problemem choroby zwanej osteoporozą są samoistne złamania szyjki kości udowej. Spośród wszystkich samoistnych złamań tylko 20% ma osteoporozę. Przyjmując najbardziej optymistyczne wyniki leczenia farmakologicznego osteoporozy zmniejszające ryzyko złamań o 50%, to oznacza, że z problemem pozostaje 90% osób, które w przyszłości dozna złamania szyjki kości udowej.
Jak zatem pomóc tym, którzy tej pomocy wymagają?
Szansą pomocy jest system pomiarowy o nazwie Photogrametrical Body Explorer (PBE). PBE mierzy przestrzenne zależności segmentów ciała ludzkiego. Badania PBE wykazują bardzo duże zaburzenia ruchu międzysegmentarnego u wszystkich badanych osób z osteoporozą samoistną. Badanie to pozwala ocenić osiowe i pozaosiowe oddziaływanie sił na poszczególne segmenty. Również na podstawie wyników tego badania możemy ocenić sztywność, elastyczność, czy wiotkość ciała ludzkiego, co w prosty sposób przekłada się na sposób przekazywania energii. Zaburzenia postawy ciała nie są skutkiem, a przyczyną osteoporozy. Badanie PBE oceniając mechanizmy utrzymania pionowej postawy jest w stanie przewidzieć wystąpienie osteoporozy na wiele lat wcześniej niż badanie densytometryczne. W dobie powszechnego zaniedbania ruchu nie dziwi fakt, że zaburzenia uwapnienia kości spotykamy także u ludzi młodych. Badanie densytometryczne jest czułym, ale niespecyficznym badaniem wskazującym na patologię układu ruchu.
Wracając do leczenia osteoporozy, co pan radzi? Suplementy diety, witaminy, jakie lekarstwa?
Proponuję uświadomić sobie, zanim zabierzemy się do leczenia farmakologicznego, możliwość przeciwdziałania osteoporozie już od najmłodszych lat. Piotr Curie i jego brat odkryli zjawisko piezoelektryczne. Nacisk na kryształki hydroksyapatytu, głównego składnika kośći, wyzwala ładunek elektryczny, który inicjuje przebudowę kości. Jeżeli mamy złą postawę, siła nacisku działa poza naturalną osią kości i stymuluje błędny kierunek przebudowy. Można to porównać do sytuacji, kiedy przebudową domu kieruje majster z wadą wzroku i źle wyznacza linię pionu. Nawet jeżeli będzie miał dobre materiały, to i tak efekt jego pracy będzie żałosny.
Czy możemy nauczyć się prawidłowej postawy, czyli utrzymywania ciała w odpowiedniej pozycji?
Tak, oczywiście, uczy się tego każde dziecko od najmłodszych lat. Niestety, naturalny, spontaniczny proces zdobywania umiejętności posługiwania się własnym ciałem kończy się około 11 roku życia. Potem jest już z górki. Skoro mówimy o nauce, to tak jak w szkole, jedni nauczyli się lepiej, inni gorzej. Każda umiejętność musi być podtrzymywana, dlatego jedne osoby tracą tą umiejętność szybciej inne wolniej. Tak powstaje kapitał większy lub mniejszy, którym gospodarujemy lepiej lub gorzej. Kapitał który przekłada się na lepsze lub gorsze uwapnienie kości, bardziej lub mniej skuteczną aktywność mięsni antygrawitacyjnych chroniących przed kontuzjami i bólami kręgosłupa.
Czy ktoś, kto nie odrobił swoich lekcji nauki ruchu w dzieciństwie i ktoś kto mając pracę przed komputerem popsuł swoją postawę, ma szansę naprawy?
Wychodząc naprzeciw tym oczekiwaniom powstało urządzenie PUM – pozwala na takie ułożenie ciała (positioning), które odciąża ( uveight) kręgosłup i jednocześnie tworzy warunki dla ruchu stabilizującego odchylenia (movement). Zarówno kości jak i mięśnie głębokie, antygrawitacyjne potrzebują ciągłej impulsacji. Stąd dzieci są w ciągłym ruchu. Urządzenie PUM zapewnia takie warunki również osobom dorosłym i co ważne, w pozycji siedzącej. Możemy wreszcie pracować z komputerem i mieć ruch. Chodzi tu o ruch między segmentami własnego ciała, a nie każdy dowolnie wymyślony ruch. Taki ruch poprawia zdolność utrzymania równowagi i niweluje skutki upadku oraz zapobiega bólom kręgosłupa.
Czy urządzenie jest dostępne w sprzedaży?
Na razie to prototyp, ale już opatentowany. Za kilka miesięcy urządzenie zostanie wdrożone do produkcji. Więcej informacji na temat urządzenia i reedukacji postawy ciała i umysłu w „Rehabilitacja medyczna 2014, Tom 18. Nr 4, 41-42.
Od kilku tygodni cyklicznie pojawiają się w mediach materiały poświęcone nowelizacjom Kodeksu postępowania karnego oraz Kodeksu karnego, które weszły w życie 1 lipca 2015 r. Nagłówki prasowe informują o rewolucji w polskich sądach oraz o amerykańskich inspiracjach autorów wprowadzonej reformy. W tytułach padają również – skądinąd zasadne – pytania o stan przygotowania organów wymiaru sprawiedliwości i skutki, jakie reforma przyniesie obywatelom. Najbardziej nośne medialnie i przywodzące na myśl porównania do amerykańskich rozwiązań zmiany polegają na zwiększeniu roli porozumień procesowych oraz uwolnienia sądu od obowiązku poszukiwania dowodów winy oskarżonego. W ramach prowadzonej od wielu miesięcy debaty publicznej pojawiają się skrajnie odmienne oceny nowych rozwiązań. Wydaje się jednak, że komentatorzy zgodni są co do jednego – nie wiadomo tak naprawdę, jaki w praktyce skutek odniosą znowelizowane przepisy. Wszystko zależy bowiem od aktywności procesowej prokuratorów, adwokatów, radców pranych, a przede wszystkim składów orzekających. Tytułem wyjaśnienia – znacznie sprawę upraszczając – wskazać wypada, że proces karny istniejący przed 1 lipca 2015 r. wyglądał w sposób następujący. Etap sądowy sprawy karnej inicjowany był (i nadal jest) wniesieniem przez prokuratora do sądu aktu oskarżenia. Jest to pismo oskarżyciela, w którym przedstawia on wyniki przeprowadzonego śledztwa oraz ustalony stan faktyczny. Wskazuje również okoliczności oraz dowody na poparcie swoich tez. Następnie na rozprawie to sąd przeprowadzał zawnioskowane w akcie oskarżenia dowody, np. zadając pytania świadkom i odczytując im protokoły ich zeznań z postępowania przygotowawczego, powtarzając de facto czynności wykonane przez prokuratora w toku śledztwa. Oprócz przeprowadzania dowodów z aktu oskarżenia sąd mógł powoływać i powoływał dowody z własnej inicjatywy, jak również dowody zawnioskowane przez obrońcę lub pełnomocnika oskarżyciela posiłkowego. Wreszcie według tak ustalonego stanu faktycznego sąd wydawał wyrok skazujący albo uniewinniający. Proces karny w tym kształcie opierał się zatem na założeniu, że to sąd (a nie oskarżyciel), podejmując aktywne działania, dążyć ma do ustalenia obiektywnej prawdy, czyli do odkrycia, co się naprawdę w danej sprawie wydarzyło. Rolę sądu można by zatem określić mianem nie tyle gospodarza postępowania, co wręcz jego „władcy”. To sąd decydował bowiem o podejmowanych czynnościach procesowych, w tym dowodowych, i te czynności sam w istocie przeprowadzał. Tak rozbudowana aktywność sądu korelowała bardzo często z biernością prokuratora. Oczywiście nie w każdym procesie prezentował on postawę pasywną. Czasem jednak trudno było oprzeć się wrażeniu, że oczekiwał od sądu wsparcia w popieraniu tez oskarżenia. W dotychczasowym modelu postępowania występujący na rozprawie prokurator, w większości przypadków nie tylko nie był autorem popieranego przez siebie aktu oskarżenia, lecz nawet nie miał szans na zapoznanie się z aktami sprawy przed rozprawą. W tych warunkach nie sposób więc było oczekiwać od oskarżyciela nadmiernej aktywności. Nowelizacje procedury karnej, które weszły w życie 1 lipca, przyniosły poważne zmiany m.in. w modelu prowadzenia postępowania dowodowego przed sądem. Dziś to strony, a nie sąd zobowiązane są do przeprowadzania dowodów w toku sprawy. Obowiązek ten obejmuje m.in. poszukiwanie dowodów na poparcie przedstawianych tez oraz zadawanie pytań świadkom. Wprowadzone zmiany oznaczają również, że obowiązek wykazania winy oskarżonego ciąży teraz na prokuratorze, a nie na sądzie. Zatem w sytuacji, gdy przedstawione w akcie oskarżenia dowody nie wystarczą do przypisania oskarżonemu winy za zarzucane przestępstwo, sąd nie będzie – jak to się działo dotychczas – szukał dowodów dodatkowych, tylko wyda wyrok uniewinniający. Nie oznacza to oczywiście, że oskarżony i jego obrońca mogą pozwolić sobie na brak aktywności, jednak wobec oskarżonego nadal obowiązuje zasada domniemania niewinności. U podstaw wprowadzonych zmian legło założenie, że proces karny powinien być prowadzony przed sądem występującym w roli bezstronnego arbitra, przez równoprawne, spierające się oraz zainteresowane wynikiem postępowania strony. Właśnie przy tej okazji pojawiają się porównania do znanego powszechnie z filmów amerykańskich kształtu procesu karnego, przedstawianego tam jako starcie prokuratora z obrońcą przy jedynie biernej obserwacji sądu. Rzecz jednak w tym, że znowelizowane przepisy pozostawiają sądowi możliwość aktywnego uczestniczenia w postępowaniu dowodowym (czyli powoływania dowodów z własnej inicjatywy, zadawania pytań świadkom, odczytywania protokołów etc.) w „wyjątkowych wypadkach szczególnie uzasadnionych okolicznościami”. Jednak to użyte w przepisie określenie może tak naprawdę oznaczać wszystko, a decyzja czy z tej furtki skorzystać, należy wyłącznie do sądu. Nie brakuje zatem głosów, że mimo zmian w przepisach zwyciężą stare przyzwyczajenia i nic tak naprawdę się nie zmieni. Oczywiście wprowadzone nowelizacje wymagają zmiany nawyków i przyzwyczajeń wszystkich uczestników postępowania karnego, jak również reform organizacyjnych (częściowo już wprowadzonych) w pracy sądów i prokuratur. Najbliższa przyszłość i praktyka odpowiedzą na pytanie, czy wprowadzona procedura okaże się korzystna, czy znowu czekać nas będą kolejne reformy.
LTA Doradztwo Prawne Dopierała i Wspólnicy Spółka Komandytowa
Kobieta 50+ przeżyła spory okres swojego życia. Z reguły dedykowała się rodzinie, dzieciom, a jednocześnie zaangażowana była w pracę zawodową. Jej życie często było splotem wielu dramatów, trudnych warunków i okoliczności, które „szlifowały” ją od wewnątrz. Czasem te sytuacje były tak dramatyczne, że wykształciły w niej pewne mechanizmy obronne, aby przetrwać. Choć one były jej potrzebne na tamte czasy, bywa, że w niej zostały, blokując w niej to, co chciała chronić przed zniszczeniem. Często stały się więc nieświadome.
To, co zostało w niej z trudnych czasów, to poczucie niskiej wartości, brak wiary w siebie, silna potrzeba dopasowywania się, służenia radą, pomocą, czasem wbrew sobie. Bywa, że ma nieustannie poczucie, że ona musi, jest od tego, aby ciągle wychodzić przed szereg.. Często zapomina, że przede wszystkim potrzebuje sama sobie pomóc i to w pierwszej kolejności.
Kobieta po 50ce stale się wyrywa do pomocy, mimo, że wiele spraw :krzyczy” do niej, że czas najwyższy, aby wreszcie zrozumiała, że ma spowolnić, uświadomić sobie, że czas zadbać o siebie (bo niby kiedy).
A co „woła” do kobiety 50+? Otóż krzyczy do nie druga „odsłona”. Pierwsza połowa życia była dopasowywaniem do świata, partnera, wymogów, rodziny, pracy. Taka miała być – bezwolne narzędzie, często „do używania”. Mało kiedy była doceniona, za to, kim jest jako ONA. To nie znaczy, że ta jej część osobowa znikła. Ona była tylko w utajeniu i zaczajeniu, czekając na sprzyjające warunki, aby zaistnieć. Ona potrzebuje impulsu, aby zapłonąć.
Ta druga twarz, to ONA, taka, jaką jest naprawdę, Istota jej Istoty, całe jej piękno, talenty, dary, cała jej głębia kobiecego wyrazu. ONA jest w tym NIEPOWTARZALNA. Nie ma drugiej takiej ISTOTY jak ONA. Trzeba ją tylko odkryć, zauważyć i wydobyć.
Z Krzysztofem Ogonowskim rozmawia Katarzyna Czajka
Krzysztof Ogonowski (’81) współtworzy we Włoszech ważny międzynarodowy nurt w sztuce współczesnej Immagine & Poesia, którego główną ideą jest łączenie poezji z malarstwem. W latach 1996-2001 studiował poezję współczesną pod okiem poetki Karoliny Turkiewicz-Suchanowskiej. Jest laureatem wielu konkursów poetyckich i autorem książek: po-kuszenie (2002), parkur (2010), Trzynaście (na szczęście) (2013). Malarstwa uczył się podczas studiów architektonicznych w katedrze prof. Jana Rylkego i ma wiele osiągnięć na tym polu, m.in. wygrał Międzynarodowe Biennale Malarskie we Władywostoku (Rosja, 2013) w kategorii malarstwo profesjonalne. Otrzymał wiele wyróżnień w ogólnopolskich i międzynarodowych konkursach architektonicznych, m.in. w Berlinie, Katowicach, Żelazowej Woli, Warszawie, Konstancinie-Jeziornej itd. Jest między innymi współautorem rewaloryzacji Muzeum Fryderyka Chopina. W swojej twórczości inspiruje się geometryczną teorią strun.
Katarzyna Czajka: Jestem zafascynowana twoją twórczością. Chciałabym dowiedzieć się więcej na twój temat, ale tego, czego nigdzie nie ujawniałeś, co nie są powszechnie wiadome.
Krzysztof Ogonowski: Jest kilka rzeczy dotyczących mojej twórczości, o których mało kto wie. Jedna z nich to historia prawie jak z filmu. Unikam skandalu z nią związanego jak ognia, ale już trochę czasu minęło, odkąd się wydarzyła, i jest nadzieja na pozytywne rozwiązanie sprawy – myślę więc, że mogę o tym opowiedzieć. Otóż chodzi o moją pracę dyptyk czerwony, która po wygranej na biennale malarskim we Władywostoku pozostała do dziś w Rosji.
W jakiej kategorii wygrałeś? To było międzynarodowe biennale?
Wygrałem to międzynarodowe biennale w kategorii malarstwa profesjonalnego, a wyróżnionych zostało jeszcze kilku artystów z Korei Południowej, Wietnamu, Rosji i innych państw. Wracając do tej historii jak z filmu, to po wygranej był bardzo duży nacisk ze strony Ministerstwa Kultury Rosji i organizatorów na promocję nagrodzonych prac na całym świecie. Zaproponowano nam, wszystkim wyróżnionym, szeroki cykl promocyjny, a mi dodatkowo wykłady na uczelniach artystycznych w Moskwie i innych miastach. Miałem przybliżyć tam swoje i generalnie europejskie malarstwo współczesne, gdyż dla nich to jest coś zupełnie odmiennego, taka ciekawostka mocno różniąca się od azjatyckiego malarstwa. To był październik 2013 roku.
Odbyły się te wykłady?
Poproszono mnie o przysłanie treści wykładów, co uczyniłem, i wtedy nastała cisza. Na moje nieszczęście dodatkowo wybuchł konflikt na Ukrainie, a raczej nabrał większych rozmiarów. To był rok, gdy planowano również zorganizowanie roku kultury polsko-rosyjskiej. Do Rosji miały jechać moje prace. To wydarzenie kulturalne nie doszło do skutku ze względów politycznych. Nagle wszelkie moje rozmowy za stroną rosyjską się urwały. Nie rozumiałem, co się dzieje. Niestety z organizatorami biennale również pogorszył się mój kontakt. Wiem nieoficjalnie, że mieli nieprzyjemności za to, że nagrodzili mnie – Polaka, którego teksty z obrazów były na język rosyjski tłumaczone przez mojego znajomego ukraińskiego artystę. Mimo wszystko chciałem odzyskać moje prace, które są cząstką mnie – są dla mnie bezcenne. Prosiłem o pomoc znajomych, różne organizacje kulturalne – generalnie wszystkich, którzy mogli mi pomóc w pominięciu całej tej politycznej ścieżki, która mogłaby mi jedynie zaszkodzić. Bezskutecznie.
Jak myślisz, co się takiego wydarzyło, że tak zmieniono do ciebie stosunek?
Chyba byłem niewygodną osobą nie tylko z powodu rzeczy, o których już wspomniałem, ale również z tego względu, że cały cykl Trzynaście (na szczęście) , do którego należy dyptyk czerwony, na samym początku opatrzyłem w Manifest, który opublikowałem we Włoszech, w Polsce i Rosji. Ten Manifest w dużym uproszczeniu mówi o tym, że nasza cywilizacja skończyła się i że istnieje konieczność budowania nowej rzeczywistości. Myślę, że Rosjanie z perspektywy tego Manifestu odczytali moje prace jako zagrożenie, ponieważ nie pasowały do ich wizji świata. Potem dodatkowo wokół mnie zaczęły pojawiać się i znikać różne osoby. Całość zaczęła nabierać dziwnego charakteru. Czułem się jakbym był uwikłany w jakąś fabułę thrillera, ale to działo się naprawdę! W pewnym momencie przytrafił mi się poważny wypadek, w wyniku którego przeszedłem kilka operacji i siłą rzeczy postanowiłem zniknąć na jakiś czas. Całość tej sytuacji w tym okresie trochę się uspokoiła, ale wiem, że to jeszcze nie koniec tej historii, bo nadal nie odzyskałem swoich obrazów. Ostatnio dostałem wiadomość od moich znajomych malarzy z Rosji – profesorów jednej z Akademii Sztuk Pięknych, w której były zdjęcia moich zaginionych obrazów w tle, przedstawicieli jakiejś chińskiej delegacji. Generalnie ucieszyłem się, bo zobaczyłem, że obrazy są całe, ale ta lapidarna wiadomość znowu dała mi dużo do myślenia – o co w tym wszystkim chodzi. Kolejny raz potwierdzili, że oddadzą mi moje prace, a z drugiej strony tego nie robią. Boję się nawet myśleć, jak to wszystko się skończy. Jestem jednak niepoprawnym optymistą i wierzę w pozytywne zakończenie tej historii.
Jesteś zafascynowany i zainspirowany Platonem?
W cyklu Trzynaście (na szczęście) są faktycznie pewne odniesienia do Platona – bryły, wielościany foremne – tam to się ciągle przewija. Wynika to z tego, że teoria strun, która jest filozoficzną podstawą tego cyklu i w ogóle mojej twórczości, w pewnym sensie koresponduje z filozofią Platona, choćby w sprawie budowy wszechświata i jego funkcjonowania. Teoria strun zakłada, że świat jest zbudowany z pewnych drobinek. Źródło tego sposobu myślenia pochodzi właśnie od Platona, więc naturalnym dla mnie było to odniesienie. Cykl Trzynaście (na szczęście) jest fundamentem do dalszych moich prac. Bez niego docelowy odbiorca nigdy nie zrozumiałby kolejnych obrazów i wierszy. Tak samo jak nigdy by ich nie zrozumiał, gdyby analizował osobno teksty i osobno warstwę estetyczną obrazów. Najlepszym dowodem na to jest pewien krytyczny artykuł z 2011 roku opublikowany w pewnym bardzo poczytnym miesięczniku kulturalnym na temat (co dla mnie niezrozumiałe) wyłącznie moich tekstów. Otóż pewien znany krytyk literacki, analizując tylko fragment mojej twórczości i to obejmującej wyłącznie moje teksty, zarzucił mi, że nurzam się – jak to pięknie określił – w „nieokreślonym nastroju”. To dla mnie dowód, że część krytyków jedynie szybko czyta, ale mało rozumie. Z pewnością ten pan nie zorientował się, że reprezentuję nurt Immagine & Poesia i że to, co robię, jest zrozumiałe jedynie w holistycznym ujęciu: tekstów, obrazów i pewnej filozofii. W tej chwili, tu w mojej pracowni na Starej Pradze w Warszawie, pracuję nad pierwszym obrazem do nowego cyklu. Wysłałem szkice tej pracy do zaprzyjaźnionych malarzy, ponieważ zawsze konsultuję to, co robię, i w jakiś wymierny sposób sprawdzam. Podobnie robię z tekstami, to znaczy na ogół wysyłam je na konkursy poetyckie i poprawiam je do momentu, aż zostaną zauważone i nagrodzone.
Dlaczego konsultujesz to, co robisz?
Konstancja, moja przyjaciółka i menedżerka, zawsze się śmieje z mojego braku pewności siebie, ale taki jestem. Dla mnie sztuka to świat ciągłego eksperymentu. To świat, gdzie stawiam nogę do przodu, a po chwili cofam ją, żeby spojrzeć krytycznie na to, co zrobiłem. Moja niepewność siebie wynika z onieśmielenia i szacunku dla Słowa i Obrazu. Materia, w której się poruszam, jest bardzo skomplikowana. Nie będę udawał, że ja z tej całej teorii strun wszystko rozumiem. Przeczytałem na jej temat mnóstwo opracowań i wypowiedzi specjalistów z różnych dziedzin, a rozumiem z tego może 20%… Ale to i tak dużo, a przynajmniej jest to poziom wiedzy na tyle wystarczający, abym mógł włączyć się do tej całej dyskusji w sposób najbliższy mi, czyli poprzez sztukę. Oczywiście często zadawałem sobie pytanie: czy artysta w ogóle może się ośmielić wypowiadać w tym temacie? Jakkolwiek było, teoria strun dotyka bardzo trudnych spraw – tych rzeczy, o których ludzie świadomie na co dzień nie myślą. Jest to jednak jedna z najważniejszych teorii okresu, w którym żyjemy. Teoria ta może w przyszłości bardzo zmienić naszą rzeczywistość. Poza tym daje nadzieję na możliwość stworzenia lepszego świata i dlatego ostatecznie uznałem, że moim obowiązkiem jest przybliżyć ją ludziom w sposób najprostszy w odbiorze, czyli właśnie poprzez sztukę. Teoria strun może stać się podwaliną pod niesamowity krok do przodu, ważny dla naszego istnienia w ogóle. Tym bardziej że nasza cywilizacja się skończyła. Musimy budować nową rzeczywistość. Jej zalążki już powstają, ale całościowo nie jest to proces świadomy, przynajmniej dla większości ludzi.
Chciałabym poznać motywy. Co tobą kieruje?
Kieruję się chęcią przetrwania. Przetrwania nas wszystkich, ale nie na byle jakim poziomie. Interesuje mnie bardziej doskonała forma. Niestety, tak jak napisał kiedyś Różewicz, obecnie „byle jakoś ogarnia masy i elity (…) byle jaki Konrad zamienia się w byle jakiego Gustawa”. Bylejakość mnie nie interesuje (!), bo jest to najkrótsza droga do samozniszczenia – ostatecznie również w tym podstawowym sensie, to znaczy biologicznym. Konieczność stworzenia lepszej cywilizacji, a jednocześnie przetrwania gatunku ludzkiego w lepszym wymiarze, to jedyny imperatyw, który zmusza mnie do tworzenia. Może jeszcze tego nie widzimy, bo ciężko zauważyć coś będąc bezpośrednio w centrum cyklonu, ale uważam, że nasza cywilizacja skończyła się i zaczyna tworzyć się coś nowego. Powstaje pytanie: czy ta nowa rzeczywistość będzie lepsza? Kolejne pytanie: czy ta nowa rzeczywistość ma być tą rzeczywistością, a nie inną także w sensie wymiarów równoległych. Wiem, że to może być trochę niezrozumiałe, ale gdy spojrzymy na to pytanie z perspektywy teorii strun, która zakłada istnienie rzeczywistości równoległych, to może mieć sens. Czym są rzeczywistości równoległe? Czy można je sztucznie stworzyć? Wiele osób, czytając to, będzie pewnie pukać się w głowę, ale chciałbym tym osobom przypomnieć, że jeszcze na początku XX wieku ludzie nie wiedzieli, że fizycznie może istnieć coś takiego jak Internet czy bomba atomowa. Teoria strun daje nadzieję, że gdzieś można stworzyć lepszy wymiar naszej cywilizacji i to w różnych wariantach, a cykl Trzynaście (na szczęście) to dopiero początek tego kierunku myślenia.
Dlaczego nazwałeś ten cykl Trzynaście (na szczęście)?
Po pierwsze: na cykl składa się trzynaście obrazów i trzynaście wierszy. Tak dla jasności – nie planowałem tego z góry, po prostu uznałem, że te trzynaście prac wyczerpuje temat, który analizowałem. Po drugie: pracowałem nad tym cyklem trzynaście lat. Również tego nie planowałem. Po trzecie: uważam, że liczba trzynaście przynosi mi szczęście. Kiedyś byłem z Konstancją w kasynie i za każdym razem jak obstawialiśmy trzynastkę, to coś wygrywaliśmy. Ja nie lubię kasyna, bo tam przeraża mnie przypadkowość. Choć niby prawdopodobieństwo wygranej można obliczyć… znany malarz Francis Bacon uwielbiał kasyna i przypadek w życiu, i wiele razy o tym mówił w kontekście swojej techniki malowania. Mnie świadomość przypadku przeraża. Ja lubię rzeczywistość, która jest przewidywalna. Moje prace z Trzynaście (na szczęście) nie są przypadkowe. Stanowią analizę tego, co nas otacza. Cykl, nad którym obecnie pracuję (który stanowi logiczną kontynuację moich prac), to już trochę zabawa w wizjonerstwo – próbę określenia nowej lub nowych rzeczywistości. Tutaj przypadek, tak jak w kasynie, będzie odgrywał już większą rolę, ale liczę na szczęście.
Wróćmy zatem do stworzenia świata. Jak uważasz, świat stworzył Pan Bóg? Czy Bóg istnieje?
Nie wierzę (choć nie wiem, czy to dobre określenie w odniesieniu do tego, co teraz powiem) w to, że Boga nie ma. Od strony fizycznej, matematycznej, a także filozoficznej – problem polega raczej na uświadomieniu sobie Kim lub Czym tak naprawdę On jest i po co nas stworzył ? Dlaczego jesteśmy jego częścią? W tym ujęciu, to w jaki sposób rozumiemy M-Teorię czy Zasadę Nieoznaczoności jest problemem relatywnie nieistotnym choć wartym udowodnienia, bo w istocie rzeczy potencjalnie stanowi on opis fragmentu natury samego Boga. Instynktownie czuję, że wszystkie religie i wierzenia dotyczące natury świata i Boga są opisem tego samego zjawiska fizycznego opisanego z różnych perspektyw. Im bardziej się zagłębiam w to wszystko, tym bardziej wydaje mi się, że coś tak pięknego i złożonego jak rzeczywistość, w której żyjemy, nie mogło powstać samo. Ot, tak sobie. Jest Bóg. Ja uważam, że wszystko, co nas otacza, w skali makro, mikro to jest właśnie Bóg. Fragment Boga jest w tobie, we mnie, w desce, w podłodze, w lampie. Trochę mnie dziwi takie uproszczenie (choć mam szacunek do wszystkich religii), że Pan Bóg jest przedstawiany jako starszy pan, który siedzi w chmurach. To jest zaszłość z poprzednich epok, gdy ludzie przemierzali setki kilometrów na kolanach, żeby zobaczyć Pana Boga na ołtarzu. Kościół musiał jakoś dotrzeć do wyobraźni wszystkich niepiśmiennych, a taki wizerunek pomagał. Niestety ta retoryka w obecnych czasach jest trochę anachroniczna.
Powróćmy do cyklu 13 obrazów.
Niektóre osoby dziwią się, że w tym cyklu (szczególnie w ostatniej jego części) pojawia się tak wiele tekstów destrukcyjnych, gdzie podmiot liryczny usiłuje zabić siebie, ciebie, zabić innych, zniszczyć wszystko. Niektórych dziwi to, dlaczego w taki sposób to ujmuję i w ogóle piszę o tym. Dlaczego tą wszechobecną destrukcję pokazuję na tle projektu jakiegoś kościoła, miasta, krajobrazu. To jest metafora obrazu i słowa. Dużym uproszczeniem jest interpretacja tego wprost. Ja zwyczajnie opisuję naszą rzeczywistość, której istotą jest wszechobecne zniszczenie. Zabijamy na różne sposoby. Niszczymy wszystko, dlatego uważam, że człowiek świadomie i nieświadomie dąży do samozniszczenia. Oczywiście ten proces nie może trwać w nieskończoność. Nasza cywilizacja osiągnęła już ekstremum swojego zniszczenia. Nie da się tego dalej ciągnąć. Poza tym pojawiają się różne nowości techniczne i pewne zmiany w sposobie myślenia, które stanowią zalążek nowej cywilizacji. Ona może powstać tutaj – na Ziemi. Jeżeli jednak zniszczymy również Ziemię, to nie wykluczałbym stworzenia takiej cywilizacji gdzieś w naszym wszechświecie, multiwszechświecie lub w rzeczywistości równoległej.
Czyli uważasz, że powinno się zniszczyć wszystko, żeby mogło coś powstać na nowo?
Generalnie wszystko tak przebiega. Jest to pewien rodzaj sukcesji. Umiera coś, powstaje coś. Ten naturalny rytm dotyczy również cywilizacji. To nie jest nic nowego. Niektórym może się wydawać, że jest to proces negatywny, ale ja prezentuję to w ujęciu pozytywnym. Odpowiedzialność za zniszczenie naszego świata spoczywa na nas wszystkich, również odpowiedzialność za stworzenie nowego świata spoczywa na nas wszystkich. Cykl, nad którym obecnie pracuję, dotyczy poszukiwania właśnie tej nowej i mam nadzieję, że lepszej rzeczywistości.
Kiedy zakończysz ten drugi cykl?
Nie wiem. Może za 10 lat, może za 20. Jak na razie mam połowę pierwszego obrazu, nad którą pracowałem ostatnie 2 lata, i kilka wersów. Nigdy nie przychodziło mi łatwo stworzenie czegoś, tym bardziej że nie opieram się na utartych schematach artystycznych. Autonomicznie tworzę coś zupełnie nowego. Pośpiech jest niewskazany.
Odniesiesz się do wypowiedzi znanego polskiego malarza Janusza Lewandowskiego na temat… burzycieli? Trochę nawiązuje do tego, co mówisz, ale jest innym stanowiskiem.
Lewandowski krytycznie odnosi się do rewolucji – do niszczenia pewnego istniejącego ładu. W pewnym sensie ma rację, ponieważ dostrzega całe zło, które towarzyszy tym przemianom, ale one są cząstką tego naturalnego cyklu, o którym mówiłem. Nie za bardzo jednak rozumiem, dlaczego swój wywód wyprowadził z twórczości Malewicza. Domyślam się, że Lewandowskiemu chodziło o to, że Malewicz stworzył dość radykalny kierunek w malarstwie, jakim jest suprematyzm. To dla przedstawiciela malarstwa pejzażowego może być rzeczywiście szok i rewolucja. Chociaż uważam, że współczesne malarstwo pejzażowe również jest bardzo rewolucyjne i radykalne, co uświadomiłem sobie po obejrzeniu wystawy w 2014 roku pt. „Landshaft, Landshaft…” w warszawskiej galerii aTAK! Wszystko jest kwestią percepcji. Dla mnie osobiście Malewicz w swojej twórczości afirmuje linię prostą i niewystępujący (jak twierdził) naturalnie w przyrodzie kwadrat. Te elementy uznał za symbole przewagi człowieka nad chaosem, w jakim się znajduje. Uważam, że Malewicz dążył do uporządkowania otaczającej go rzeczywistości z jednoczesnym podkreśleniem dominacji człowieka i w tym ujęciu nie był on wcale rewolucjonistą. Oczywiście na studiach architektonicznych szczegółowo analizowałem twórczość Malewicza, ponieważ ma ona wiele inklinacji architektonicznych i urbanistycznych. Bardzo cenię tego artystę. Jest dla mnie autorytetem. Jego twórczość stawiam na równi z twórczością innego wielkiego malarza, jakim jest dla mnie Mark Rothko. Osobiście nie postrzegam siebie jako burzyciela – chociaż wiem, że wiele osób traktuje to, co robię, jak kompletną rewolucję i jakieś szaleństwo. Podczas jedynej mojej indywidualnej wystawy w Polsce, jaką miałem w 2013 roku, publicznie zarzucił mi to jeden z profesorów warszawskiej ASP – uważając jednocześnie to, co robię, za niebezpieczne.
Ale ja pytam o twoje poglądy, które przenosisz przecież na swoje dzieła. Jesteś rewolucjonistą?
Myślę, że nie. Nie postrzegam siebie tak jak na przykład znany francuski malarz Jacques-Louis David postrzegał siebie. Jego wręcz należy nazwać rewolucjonistą! Mam jednak świadomość tego, do czego go to doprowadziło i jest to dla mnie przestroga. Lubimy myśleć, że geniusze malarstwa to wspaniali ludzie, a jak widać na przykładzie Davida – niekiedy są to bezwzględni tyrani. Ja nigdy nie wyjdę na ulicę i nie będę mordował w imię jakiejkolwiek idei. Mam bardzo analityczny umysł, dzięki czemu skupiam się na studiowaniu rzeczywistości, w jakiej się znajduję, jak również staram się wyobrazić, jak ta rzeczywistość się zmieni – jak może się zmienić. Takiej postawy nie nazwałbym rewolucyjną. Oczywiście z tym można polemizować. Dla mnie jednak rewolucjonistą nie jest osoba, która stoi obok i opisuje to, co widzi. Rewolucjonistą jest ktoś, kto chwyta za broń i leci na barykady. Ale ja siebie tak nie postrzegam. Ja działam analitycznie, a nie pod wpływem emocji. Wyciągam wnioski. Jedyne niebezpieczeństwo, jakie dostrzegam w swoich pracach, to to, w jaki sposób mogą one być wykorzystane, jeżeli znajdą się w niepowołanych rękach, ale na tej zasadzie każda idea może być niebezpieczna.
Jesteś więc komentatorem i wizjonerem? Przewidujesz, co może się wydarzyć?
Bardzo chciałbym być wizjonerem, ale ja sam o sobie na pewno tak nie powiem. To byłaby straszna buta z mojej strony. To czy moje prace są wizjonerskie i stanowią poprawny komentarz do rzeczywistości, może ocenić indywidualnie jedynie ich odbiorca – oczywiście, jeżeli wysili się na przeprowadzenie tego typu rozważań. W dzisiejszych czasach ludzie jednak mało są skłonni do tego typu refleksji. Są skupieni na sobie, finansach i różnych innych rzeczach, które powodują, że są mało szczęśliwi. To jest przygnębiające. A tak na dobrą sprawę wystarczy przeanalizować siebie i to, co nas otacza, i wyciągać wnioski. Odpowiedzieć sobie na pytanie: co sprawia, że jesteśmy bardziej szczęśliwi i lepsi? Trzeba umieć cieszyć się, bo życie jest strasznie przewrotne – niestety ta sinusoida ciągle nam towarzyszy. Generalnie to nie ma żadnego znaczenia, jeżeli człowiek ma coś, co go trzyma na powierzchni, np. sztukę, rodzinę, przyrodę. Ale żeby być na powierzchni, to bycie rewolucjonistą to trochę za mało. Na chwilę wyskoczysz do góry, a za chwilę i tak spadniesz. Ważne, żeby wyjść spoza takiej sztampowej ramy: praca – dom i, Boże, kolejna rata kredytu! To wszystko jest jakaś odpowiedzialność, ale nawet gdyby to wszystko gdzieś tam się zawaliło – to co wtedy? Nic. To generalnie nie ma znaczenia. To jedynie początek czegoś nowego. Czasami zniszczenie czegoś, prowadzi do powstania czegoś lepszego i taką nadzieję trzeba w sobie mieć. To jest właśnie ta sukcesja, o której tyle mówię w swojej twórczości, dlatego uważam, że moje prace dają nadzieję i coś bardzo pozytywnego. Mieliśmy (a może jeszcze mamy?) kryzys finansowy, jeden z największych w historii, ja w cyklu Trzynaście (na szczęście) ten kryzys i sytuację ekonomiczną na świecie uznaję za jedną z przyczyn końca naszej cywilizacji. Inne przyczyny dotyczą kwestii środowiska naturalnego, polityki, komercyjnego Internetu, ciągłego zagrożenia nuklearnego itd. To wszystko stanowi o naszej złej kondycji ludzkiej. Ludzie na co dzień tego nie zauważają albo nie chcą zauważać.
A nie sądzisz, że początkiem tej autodestrukcji jest globalizacja?
Globalizacja, jak każde zjawisko, ma pewne wady i zalety. Oczywiście w swoich pracach opisuję jedno i drugie, ale nie nazywam tego wprost. Chowam się za czymś tak delikatnym i bezpiecznym jak wiersz, jak metafora, obraz. Nie używam wprost określenia: globalizacja. To słowo jest mało poetyckie.
Skąd się wziął kryzys finansowy?
Z chciwości i nieuczciwości ludzi. Z braku realnej odpowiedzialności społecznej instytucji finansowych. Z nieudolnego i archaicznego prawa finansowego, które nie nadąża za wszystkimi zmianami – z braku odpowiedzialności i wiedzy rządzących. Negatywne skutki globalizacji widzimy między innymi w kwestiach ekonomicznych. Kryzys finansowy, z jakim mamy jeszcze niestety do czynienia, powstał w jednym miejscu – na rynku amerykańskim i pociągnął za sobą lawinę załamań finansowych na całym świecie. W Stanach Zjednoczonych kryzys finansowy rozpoczął się od sektora kredytów hipotecznych obarczonych wysokim ryzykiem, tzn. dotyczył kredytów typu subprime i całego mechanizmu giełdowego na tym opartego. Kryzys rozlał się po całym świecie ponieważ rynek finansowy to struktura naczyń połączonych. Osobiście bardzo dziwiłem się polskim rządzącym, którzy butnie prezentowali nasz kraj jako zieloną wyspę na mapie ekonomicznej świata. Jak bardzo trzeba być ślepym, żeby nie widzieć sytuacji większości zwykłych ludzi w naszym kraju oraz żeby nie umieć określić realnego zagrożenia, które istnieje do dnia dzisiejszego? Nasz rynek ekonomiczny ma blade odcienie zieleni tylko dlatego, że jesteśmy dużym krajem z dużą konsumpcją wewnętrzną. To jednak nie zmienia faktu, że zagrożenie załamania finansowego jest u nas nadal bardzo realne. Co więcej, również jego przyczyną może być rynek kredytów hipotecznych. Mamy setki tysięcy kredytobiorców w kredytach walutowych, głównie we frankach szwajcarskich i euro. Ten problem coraz bardziej nasila się i będzie rósł na sile szczególnie przy naszej nadal słabej koniunkturze. Rządzący i wielu ekonomistów nie ma pomysłu na tę sytuację. Co więcej słyszę idiotyczne oskarżenia, że ci kredytobiorcy sami ponoszą odpowiedzialność za swoje kredyty i nie należy im pomagać. Ta retoryka jest jednak błędna i wynika z nieznajomości mechanizmu oszustwa, jakiego dopuściły się banki, oraz nieumiejętności wyobrażenia sobie konsekwencji masowej niewypłacalności takich kredytobiorców. Banki stworzyły sprytne i nieuczciwe narzędzie do sprzedaży kredytów walutowych, o czym do tej pory nikt otwarcie nie mówił. Otóż wprowadzili ich agresywną sprzedaż z wykorzystaniem pewnych zabiegów socjotechnicznych, np. prezentowali oferty różnych kredytów pokazując niższy poziom rat kredytów walutowych. Kredyty te w okresie dobrej koniunktury były znacznie atrakcyjniejsze z perspektywy miesięcznej raty. Paradoksalnie ludzie często nie mieli zdolności kredytowej na kredyty złotówkowe, bo miały wyższą ratę ze względu na wysoki WIBOR (polityka RPP niestety również przyczyniła się do tego) no i siłą rzeczy musieli wybrać kredyty walutowe. Oferty kredytów walutowych były również znacznie atrakcyjniejsze pod względem pozostałych kosztów: prowizji, marży, ubezpieczeń. Banki dodatkowo agresywnie wymuszali na swoich doradcach realizację planów sprzedażowych – ci, żeby spełnić oczekiwania, często wprowadzali w błąd swoich klientów lub oficjalnie bagatelizowali samo ryzyko walutowe. Niestety bagatelizowanie tego ryzyka było powszechne w prasie, telewizji itd. W tej całej sytuacji należy jeszcze pamiętać, że to banki są podmiotem profesjonalnym, zaś klienci to często osoby, które nie mają bladego pojęcia o kredytach. Ten mechanizm trzeba nazwać wprost oszustwem, zaś jedyne konsekwencje powinny ponieść banki, które zarobiły na tym obrzydliwie i niemoralnie duże pieniądze, np. już na samym początku przy uruchomieniu kredytu na spreadzie walutowym. W tej sytuacji mam nadzieję tylko, że poszkodowani nie dadzą sobie wmówić, że to jest ich wina, że będą mieli odwagę i siłę stać po stronie prawdy. Tego typu sytuacji jednoznacznie niemoralnych w polskim systemie bankowym jest więcej, ale zabrakłoby mi czasu na opowiedzenie o tym wszystkim. Polski system prawny w tym zakresie również jest bardzo nieudolny – najlepszym przykładem jest ustawa o hipotece, zgodnie z którą banki mogą egzekwować należności do kwoty ustanowionej hipoteki, która oczywiście jest znacznie wyższa od kwoty kredytu i wartości samej nieruchomości. Gdzie w tym systemie prawnym jest odpowiedzialność społeczna banków? Nie ma jej! Czy ktoś z naszych rządzących o tym kiedykolwiek pomyślał? Nie! Uważam, że odpowiedzialność finansowa kredytobiorców przy kredytach powinna być do kwoty wyłącznie wartości nieruchomości stanowiącej przedmiot zabezpieczenia. To proste rozwiązanie automatycznie wymusiłoby większą odpowiedzialność ze strony banków, a jednocześnie ci kredytobiorcy, którzy nie są w stanie obsługiwać swojego zobowiązania z różnych przyczyn, tracą jedynie nieruchomość. Obecnie w Polsce tacy ludzie są przez wiele lat wręcz prześladowani przez banki i firmy windykacyjne, często muszą uciekać za granicę za lepszym, godnym życiem – zwyczajnie stają się osobami wykluczonymi. Trzeba pamiętać o tym, że nikt z własnego wyboru nie wybiera takiej sytuacji, bo na ogół są to tragedie życiowe lub sytuacje zwyczajnie niezależne od kredytobiorcy. Wybuch kryzysu finansowego w Polsce z pewnością w gospodarce globalnej nie pozostałby obojętny dla świata, to znaczy miałby wiele negatywnych konsekwencji, np. wzrost emigracji zarobkowej, wzrost konfliktów społecznych itd. Sam pomysł globalnego rynku finansowego jest piękny, ale to jest utopia, bo trzeba by było założyć, że wszyscy ludzie będą zwyczajnie uczciwi i odpowiedzialni.
W cyklu Trzynaście (na szczęście) poruszasz również kwestie środowiska naturalnego. Co myślisz na temat GMO?
Zniszczenie środowiska to kolejny skutek między innymi globalizacji. Globalizacja oczywiście powoduje dążenie do wzrostu poziomu życia i wzrostu konsumpcji. Ludzie przemieszczają się po całym świecie za pieniędzmi. Przemysł rynku rolno-spożywczego to obecnie jeden z najbardziej rozwiniętych globalnych rynków. GMO z założenia miało sprostać zwiększonemu popytowi na żywność, ale nie tylko – na przykład część nasion GMO wykorzystywana jest do produkcji paszy dla zwierząt, biopaliw itd. Część wielkich tego świata doszła kiedyś do błędnego wniosku, że te wzmożone potrzeby konsumpcyjne nie są możliwe do zaspokojenia w systemie gospodarstw tradycyjnych i ekologicznych, czyli w ekstensywnym systemie produkcji. To najlepiej widać na przykładzie Stanów Zjednoczonych. Tam potrzeby konsumpcyjne są tak ogromne, że duża część rolników, aby sprostać rosnącemu popytowi, postanowiła pójść na łatwiznę, czyli GMO. To wszystko wzmocniło się w drodze globalizacji rynku rolno-spożywczego. Czy my rzeczywiście potrzebujemy tyle żywności GMO? Większość z tego, co kupujemy, tak naprawdę nie szanujemy i marnotrawimy. To jest skutek rozpasania i nadmiernej konsumpcji, która daleko wykracza poza nasze realne potrzeby. Świadoma konsumpcja to jest coś, czego musimy się dopiero nauczyć.
Nasze potrzeby…, ale są kraje, gdzie ludzie głodują.
Oczywiście, ale głodują z jakiego powodu? Większość problemów z brakiem żywności na świecie wynika z braku wody niezbędnej do produkcji rolnej lub jej skażenia oraz powiązanego z tym zjawiska, które nazywa się pustynnieniem. Brak wody i pustynnienie to skutek między innymi globalnej i grabieżczej wycinki dużych połaci lasów w różnych regionach świata oraz ocieplenia klimatu, a znowu przyczyny tych zjawisk mają podłoże w rozpasanej globalnej konsumpcji dóbr naturalnych. GMO nie stanowi żadnego realnego rozwiązania w tym przypadku. Problem leży gdzie indziej. W Polsce, co może wydawać się dziwne, mamy również ogromny problem z zasobami wody, co wynika głównie z małej ilości odpowiednich zbiorników retencyjnych i zmian klimatycznych. Ten problem będzie narastał i będzie dotykać coraz większej liczby krajów, ale to temat w ogóle na odrębną rozmowę. Wracając do GMO, Polska jest krajem, gdzie ten problem nie jest jeszcze tak widoczny. Oczywiście rynek produktów rolno-spożywczych jest globalny i coraz częściej również u nas można spotkać się z importowaną tego typu żywnością lub suplementami tej żywności w innych produktach. Nasza rodzima produkcja na szczęście pochodzi w większości z małych gospodarstw rolnych o powierzchni około 10 hektarów o tradycyjnej produkcji roślinnej i zwierzęcej. Mamy wspaniałą kulturę i tradycję agrarną. To jest nasz skarb narodowy, którego musimy strzec! Mamy również dobre narzędzia finansowe, na przykład w postaci dotacji unijnych, które kładą nacisk na rozwój naszych gospodarstw, w tym gospodarstw ekologicznych. Dotacje te kładą również nacisk na ochronę i zachowanie rodzimych gatunków roślin uprawnych i zwierząt hodowlanych. Ponad wszystko musimy mieć świadomość tego, że nie znamy jeszcze dokładnie dalekosiężnych skutków produkcji GMO, czyli tego, w jaki sposób one oddziałują w ekosystemie. Obecne badania wskazują jednoznacznie na dużą szkodliwość GMO w tym zakresie. Rozwiązaniem są zrównoważone uprawy wykorzystujące naturalne zależności w ekosystemach. Jest jeszcze jeden ważny element GMO – to dalekosiężne konsekwencje społeczne. Mianowicie: upowszechniając GMO duża część ludzi zwyczajnie straci pracę. Gospodarstwa tradycyjne i ekologiczne nieodłącznie wiążą się z wyższymi nakładami kosztów pracy. Jeśli GMO rozpowszechniłoby się w Polsce i nie tylko, to wiele osób straciłoby zatrudnienie. To pociąga za sobą całą rewolucję w skali globalnej. Poza GMO jest jeszcze wiele innych aspektów ochrony środowiska, które staram się poruszać w swojej twórczości, między innymi konieczność redukcji naszego śladu węglowego, ochrona przyrody i krajobrazu, i wiele innych.
Demoralizacja, zwyrodnienie, nie widzisz, jak wiele ludzi poszło w tym kierunku?
To według mnie również jedna z przyczyn końca naszej cywilizacji. Zjawiska te należy analizować na różnych płaszczyznach, miedzy innymi płaszczyźnie społecznej i politycznej. Ludzie odchodzą od pewnych fundamentalnych wartości. Tak jak napisałem w manifeście Trzynaście (na szczęście) – nie mam ochoty żyć w tym czasie i przestrzeni, w których nie ma miejsca na wiarę i bliskość, odwagę i honor – w świecie, w którym panuje chroniczne uczucie pustki. I to jest to, o czym mówisz. Wielu ludzi niestety idzie na pewną łatwiznę, to znaczy zrobią wszystko, nawet najbardziej obrzydliwe i ohydne rzeczy, żeby tylko zyskać rozgłos, sławę, pieniądze, władzę i tak dalej. Takie zachowania są dla mnie absurdalne! Oni zdobywają jakieś pieniądze, jakąś sławę, ale jakie to pieniądze, jaka to sława? To i wiele innych rzeczy sprawia, że żyjemy obok siebie, nie szanując drugiego człowieka.
Ksiądz Twardowski powiedział, że samotny jest ten, co sam opuścił ludzi… Właśnie wyszła książka Księdza Twardowskiego z fotografiami Czesława Czaplińskiego, polecam.
Czesław Czapliński jest wybitnym artystą fotografem znanym na całym świecie. Cieszę się że ukazała się ta książka, ponieważ twórczość księdza Twardowskiego ma w sobie niezbywalne piękno i prawdę – te same wartości płyną ze zdjęć Czaplińskiego. Ksiądz Twardowski był genialnym artystą o wielkiej wrażliwości. Jego wiersze urzekają mnie swoją bezpośredniością do dziś. Często powracam do jego wierszy, bo dają mi one uczucie oczyszczenia. Sprawiają, że jako człowiek odnajduję w sobie jakąś wartość. Obecnie ponownie czytam jego książkę, ale bardzo starą pt. Nie przyszedłem pana nawracać. Wygrzebałem ją gdzieś w antykwariacie. Jego metafory są bardzo proste, ale dzięki temu bardzo trafne, np. „Dziękuję Ci za tyle bólu żeby sprawdzać siebie / za wszystko, co nieważne najważniejsze / za pytania tak wielkie że już nieruchome”. Te słowa genialnie korespondują z tym, o czym rozmawiamy. Oczywiście zapomniałem początku tego tekstu… Często zapominam nawet własne teksty. Ważny jest jednak sens. Generalnie w tym tekście Ksiądz Twardowski podkreśla wagę bliskości ludzi, „to, że nie jest całym człowiek pojedynczy”. Paradoksem naszych czasów jest to, jak napisałem w jednym z tekstów Trzynaście (na szczęście), że można być samotnym w dwumilionowym mieście! To sytuacja na pozór dość abstrakcyjna, ale niestety jest rzeczywistością. Samotność jest czymś złym, ponieważ ma działanie autodestrukcyjne. Ludzie w dzisiejszych czasach, w tym nawale różnych portali społecznościowych i wielkich obszarów metropolitarnych – oddalili się od siebie, to znaczy fizycznie jako ludzie, żyjemy najbliżej siebie w całej naszej historii, ale duchowo i emocjonalnie jesteśmy bardzo daleko od siebie. Kolejny paradoks naszych czasów świadczący o naszej kondycji.
Dlaczego, jak myślisz?
Tworzymy sobie pewną wyimaginowaną i idealną rzeczywistość, w której chcielibyśmy żyć, zaś rzeczywistość do tego nie przystaje. To powoduje efekt rolowania, to znaczy wewnętrznie się zwijamy, chowamy się w sobie. I tak właśnie można stać się samotnym w dwumilionowym mieście. Poza tym pewne mechanizmy globalne, w większości generowane przez wszechobecne korporacje, potęgują efekt rolowania. Z mojego punktu widzenia korporacje są to pewnego rodzaju obozy pracy, które człowieka sprowadzają wyłącznie do rangi przedmiotu – narzędzia gadającego. To jest coś obrzydliwego. Pod tym względem mam dość anarchistyczne poglądy. Może dlatego, że mój tato był kiedyś hippisem i rockmanem, a mama dla odmiany była radykalnym katolikiem. Od dziecka przesiąknąłem kulturą hippisowską i katolicką, które pomimo swoich różnic bardzo duży nacisk kładą na wiele wartości takich jak: miłość, prawda czy wolność.
Czy ty rozumiesz sztukę nowoczesną, powstającą na zasadzie, że ktoś zrobił coś po raz pierwszy? Co jest sztuką?
Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, co jest obecnie sztuką. Te granice bardzo się przesunęły i w pewnym sensie dobrze, że tak jest. To jednak niesie z sobą pewne ryzyko – chociażby to, że odbiorca ma problem z interpretacją. Ja nie rozumiem wielu współczesnych dzieł. Często po prostu wychodzę z wystawy bardzo zmieszany i zdegustowany, a co gorsza z tego doświadczenia nic we mnie nie pozostaje. Może jestem zbyt mało inteligentny i za mało wrażliwy. Nie jestem odbiorcą rzeczy, które w powierzchowny sposób wyłącznie szokują. To, że jakiś tam artysta dla rozgłosu i chwilowej sławy nago rzuca się po ścianach, eksponuje swoje odchody albo obraża czyjeś uczucia – to nie jest to dla mnie sztuką, ponieważ sztuka nie powinna oddziaływać jedynie na najbardziej nasze prymitywne bodźce. Kiedyś wstydziłem się tego mojego ograniczenia, ale z czasem zauważyłem, że nie jest to wyłącznie moje odczucie. Bardzo lubię recenzje i artykuły wybitnej – dla mnie osobiście – krytyczki sztuki współczesnej pani Moniki Małkowskiej. To ona uświadomiła mi, że tak zwana sztuka współczesna w wielu przypadkach to wyłącznie syf propagowany przez władzę i układy. Na szczęście jestem poza tym.
Jesteś bardzo mało komercyjnym artystą, dlaczego?
Generalnie mam bardzo ambiwalentny stosunek do sławy i pieniędzy, ponieważ zdaję sobie sprawę z nietrwałości tego. Liczą się dla mnie inne rzeczy, o których już mówiłem: przyjaźń, miłość, praca, uczciwość, wolność. Mam na przykład bardzo dużo propozycji wystaw, ale aktualnie zgodziłem się jedynie na wystawę w moim rodzimym Namysłowie, ponieważ „to miejsce jest tak bardzo nie ważne dla świata, że ważne tylko dla mnie” (Karolina Turkiewicz-Suchanowska). Znam tam wszystkich – oni znają mnie. Dzięki temu mogę być sobą – czuję się swobodnie. Poza tym, im mniejsza społeczność, tym ludzie są sobie bliżsi i nie są anonimowi. Traktują się bardziej po ludzku. Czymś naturalnym jest pomoc sąsiedzka i wzajemne zrozumienie. Innym przykładem mojej ambiwalencji, o którym mało kto wie, bo miałem mówić właśnie o takich sprawach – jest na przykład fakt, że odmówiłem sprzedaży dyptyku czerwonego za jakieś abstrakcyjnie pieniądze osobie z Chin, która, jak się dowiedziałem, jest zamieszana w różne wątpliwe etycznie rzeczy. Nie chcę, żeby moje prace były wyłącznie dekoracją ścian drogich apartamentów u tego typu ludzi. Chciałbym za to, i publicznie się kiedyś do tego zobowiązałem, aby mój tryptyk religijny przekazać za darmo do jakiegoś współczesnego architektonicznie kościoła. Nie ma dla mnie znaczenia, jaką religię będzie reprezentował ten kościół – ważne jedynie jest, żeby jednoczył ludzi. Niestety do dnia dzisiejszego nikt do mnie się w tej sprawie się nie zgłosił, ale nadal podtrzymuję swoje zobowiązanie.
Każdemu twojemu obrazowi towarzyszy wiersz?
Tak. Czasami najpierw powstaje tekst, a potem obraz, czasami na odwrót, a czasami równolegle to się odbywa. Poza tym każdy mój obraz to analiza jakiegoś konkretnego miejsca – próba jego zniszczenia i stworzenia na nowo, o czym już mówiłem, dlatego tworzę całe cykle obrazów, w tym dyptyki i tryptyki. Często zamieszczam na płótnie szkice do jakichś konkretnych projektów architektonicznych lub urbanistycznych. Ten sposób tworzenia wynika po pierwsze z tego, że zawsze tak robiłem, a po drugie z tego, że we Włoszech współtworzę międzynarodowy nurt artystyczny Immagine & Poesia. Manifest ogłosiliśmy w 2007 roku i położyliśmy w nim główny nacisk na fuzję i wzajemne przenikanie się różnych dziedzin sztuki, głównie malarstwa i poezji z różnych regionów świata. Jest to kierunek mocno eksperymentalny, a przez to również niejednolity stylistycznie. Naszym mentorem ideowym jest Lidia Chiarelli, która w swojej książce Immagine & Poesia – The movement in progres (2013, New York) przybliżyła ten kierunek w sztuce szerszemu gronu ludzi. Zorganizowaliśmy już wiele wystaw na całym świecie, m.in. we Włoszech, Wielkiej Brytanii, USA, Francji, Szwecji, Norwegii itd. W najnowszej publikacji książkowej Immagine & Poesia, która ukazała się w Kanadzie i która jest również dostępna w formie bezpłatnego e-booka na stronie naszego ruchu, opublikowano 27 prac, w tym moją pt. The opus topiarum of my thoughts. Pracę tę również udostępniłem na swoim profilu na FB, co więcej postanowiłem ją nieodpłatnie przekazać na cele charytatywne. Grafika ta podczas mojego wernisażu w Namysłowie zostanie zlicytowana, a całość środków zostanie przekazana na rzecz dzieci z Domu Dziecka w Namysłowie. Osoby zainteresowane swoje oferty mogą również zgłaszać przed licytacją.
Ile osób należy do Immagine & Poesia?
Obecnie do tego nurtu należy około stu mniej lub bardziej znanych artystów, dosłownie z każdego zakątka świata: Argentyna, USA, Iran, Malta, Japonia, Włochy, Bahrajn, Rosja, Niemcy, Francja, Australia, Bangladesz, Brazylia, Kamerun, Kanada, Chile, Chiny, Słowacja, Czechy, Etiopia, Finlandia, Gabon, Grecja, Węgry, Indonezja, Irlandia, Izrael, Jordania, Kosowo, Litwa, Łotwa, Macedonia, Meksyk, Namibia, Holandia, Nigeria, Norwegia, Peru, Portugalia, Rumunia, Serbia, Hiszpania, Szwecja, Szwajcaria, Syria, Tajlandia, Tunezja, Turcja, Uganda, Wielka Brytania, Wietnam, Zimbabwe. Ta różnorodność to mieszanka wybuchowa! Z bardziej znanych artystów jest między innymi: Aeronwy Thomas, Silvana Gatti, Sandrina Piras, Lawrence Ferlinghetti, Ugo Nespolo i wielu innych. Ja reprezentuję Polskę, chociaż z polskim obywatelstwem jest jeszcze rewelacyjny malarz Mirek Antoniewicz, ale on tworzy i mieszka głównie za granicą.
Czy inspirujesz się sztuką Wschodu? Na wszystkich japońskich obrazach czy chińskich jest kaligrafia, na twoich również.
Tak i to bardzo. Właściwie pewnie dlatego Koreańczycy, Japończycy czy Chińczycy zwrócili na mnie i na moją twórczość sporą uwagę. Po biennale we Władywostoku jednego dnia miałem przeszło sześćset zaproszeń na FB z tamtego regionu świata. Sztuka dalekowschodnia zawsze mnie fascynowała.
Jakiej techniki używasz?
Moja technika jest bardzo eksperymentalna: od farby olejnej poprzez farbę akrylową. Malując, używam: rąk, nóg, szczotek, pędzli, markerów, rapidografów, nadruków komputerowych. Nie lubię się ograniczać.
A podłoże też jest różne?
Podłoże to prześcieradła. Mam taki dziwny zwyczaj, że zanim zacznę malować na tym płótnie, to muszę się najpierw na nim przespać. Musi mi się coś ciekawego przyśnić. Sen jest czymś, co bardzo pomaga mi w tworzeniu. Nie chcę tym wzbudzać kontrowersji. Zwyczajnie śpię na tych płótnach. Ten zwyczaj wziął się z tego, że na studiach byłem bardzo biedny. Pewnego dnia obudziłem się i nie miałem, na czym nawet naszkicować czegoś, co mi wpadło akurat do głowy. Nie miałem nawet kartki papieru i wtedy rozwiesiłem na krośnie prześcieradło, na którym wcześniej spałem, i tak to się właśnie zaczęło.