CHCIAŁEM POLSKĘ POZNAĆ TROCHĘ LEPIEJ
Z Czesławem Mozilem rozmawia Katarzyna Czajka
Katarzyna Czajka: Wszyscy cię znają jako jurora programu „X-Factor”, większość jako świetnego, genialnego muzyka. O czym człowiek tak wielkiego sukcesu i tak wielkiego trudu (bo ciągle jesteś w trasie koncertowej) najczęściej myśli?
Czesław Mozil: Głównie myślę o tym, jak to zrobić, żeby cały czas być interesującym dla odbiorcy. Ale też nie przesadzić i nie potknąć się. Kiedyś myślałem, że bycie sobą i bycie szczerym wystarczy. Ale przekonałem się, że w naszym kraju to się nie opłaca, bo dostaje się za to po dupie. I nagle z tą osobowością medialną lub tym, którego widzą niektórzy jako Czesława Mozila, jest bardzo różnie. Niektórzy widzą mnie właśnie jako muzyka, dla innych byłem tylko artystą, a teraz już nie jestem artystą, tylko jestem panem z telewizji. To jest straszna rzecz, że tego nie da się połączyć.
Tak, bo zawsze byłeś postrzegany jako muzyk, taki niszowy, a tu raptem „X-Factor”. To ludzi boli?
Co ma osobowość telewizyjna do tworzenia muzyki? Ja to widzę w odbiorze, jak niektórzy dziennikarze sięgają po nią, po tę osobowość telewizyjną, bo sobie wypracowali jakieś zdanie, zrobiłem coś, czego według nich nie powinienem zrobić. Na pewno mam poczucie, że gdzieś w jakimś momencie zaczynam od nowa nie tylko budować swój wizerunek. Dla niektórych zawsze będę dziwkarzem i pijakiem. Niektórzy tak mnie postrzegają.
Każdy człowiek ma różne grzeszki. Ty szczerze mówisz, że kochasz kobiety, lubisz się bawić, korzystać z życia. Nie zauważyłeś, że ludzie udają świętych, skrywają swoje tajemnice, a właśnie potem wyrzucają komuś to, co ich najbardziej boli i dotyka?
To jest największa hipokryzja. Zawsze zwracam na to uwagę, że nie postrzegam ludzi jako lepszych czy gorszych Polaków, lepszych czy gorszych katolików. Nie mam potrzeby mówić, czy jestem wierzący, i się nie wtrącam w to, czy ktoś wierzy, czy nie wierzy. Hipokryzją jest to, że najwięcej zdrad w Polsce jest w małych miejscowościach, więcej niż w dużych miasteczkach. Jak przyjdzie kiedyś taki moment, że będziemy potrafili przyznać się do swoich błędów, to będziemy jako naród bardzo daleko. Widzę to na każdym polu, nawet cały ten element widać w filmie „Ida”. Obraz odnosi sukces na świecie, ale od razu wchodzi ten wątek, że nie powinniśmy tego pokazywać, że my Polacy ewentualnie podczas drugiej wojny światowej też bliźnich zabijaliśmy. Liczy się kult zapominania albo przekręcania rzeczywistości i to jest fakt, że mamy ciężką historię. Ja to obserwuję i mam poczucie, że są siły, z którymi nie da się walczyć. Czuję, że jestem potrzebny dla polskiego show biznesu, bo jest taki nudny, ale widzę, że jestem bardzo niekomfortowy dla wielu ludzi. Pojęcie gwiazdy, jaka powinna być w naszych mediach, to albo pudelkowa i okładki hardcorowe „Gali” i „Vivy”, albo jest się offowym i alternatywnym.
Zrobiłeś płytę Czesława Miłosza, czy trafiła ona na playlisty do radia?
Nie. Zostałem olany totalnie, specjalnie zostałem olany przez radiową Trójkę. Ja wydałem tę płytę tuż po tym, jak był pierwszy sezon „X-Factora”. Radiowa Trójka nie chciała wziąć tej płyty na playlistę, nie chcieli jej nawet skomentować. To mnie strasznie zabolało i od tego czasu nie ruszają mnie w ogóle. To temat, który mnie zaskakuje. Nie wiem dlaczego, ale ewidentnie płyta Miłoszowa jest dla mnie jedną z najmilszych, ale niestety jest tą, która najmniej trafiła do ludzi i która tylko żyje własnym życiem.
Dla mnie ta płyta Miłoszowa była wielkim, pozytywnym zaskoczeniem. Jak trafiłeś na Miłosza?
Zawsze teksty Miłosza były w moim rodzinnym domu, bo mama jest polonistką. Kochałem Miłosza, ale ogólnie bardzo mało czytałem. Dostałem propozycję od Nadbałtyckiego Centrum Kultury w Gdańsku, żeby zrobić sześć piosenek do koncertu, bo było 100-lecie urodzin Miłosza. Pomyślałem, że skoro już mam siąść i zacząć pracować nad piosenkami Miłoszowymi, to fajnie by było zrobić z tego płytę. Dodatkowo ważne jest dla mnie to, że moi rodzice kupili kiedyś mieszkanko w Krakowie na ulicy Bogusławskiego 7, a dokładnie naprzeciwko pod numerem 6 mieszkał Czesław Miłosz przez swoje ostatnie 10 lat pobytu w Polsce. Jest tam taka tabliczka na pamiątkę, więc jak wracałem do domu, to widziałem napis na niej: „tu mieszkał Miłosz”. Pomyślałem, że skoro mamy meldunek w tym samym miejscu, nosimy to samo imię i jesteśmy reemigrantami, to zaważyło na mojej decyzji, że tę płytę powinienem zrobić. I ją zrobiłem.
Czy wydawałeś ją sam?
Sam. Przez moją wytwórnię „Mystic Production”, z którą jestem związany od momentu mojego debiutu.
Uważam, że płyta Miłoszowa jest genialna. Nastąpił tam niesamowity przełom w tobie, choć ja tęsknię czasem do ciebie dawnego, pierwszego, którego poznałam. Ale cóż, przecież można sobie włączyć stare płyty i też wracać do tamtych piosenek. Od czasu Miłosza zauważyłam, że wydoroślałeś. Jak wpłynęła na ciebie ta płyta?
Może wpłynęła tak, że zrozumiałem, że mimo tej poezji, której czasami nie muszę zrozumieć, mogę ją poczuć, mogę odpłynąć w taki świat. Poczułem, że jednak byliśmy tak do siebie podobni, że mogę się z tą poezją utożsamiać, ale nie do końca muszę w niej wszystko zrozumieć. Mogę być takim „The Messenger” między poetą a słuchaczem, który jeszcze może to przekazać po swojemu, ale nie narzucać interpretacji słuchaczowi. Może troszeczkę pod wpływem muzyki, ale podoba mi się to, że jestem takim posłańcem, że przekazuję list komuś, że ten list jest od Miłosza dla słuchacza. Najlepiej, żeby ten list w bezpieczny i w fajny sposób dotarł.
A co cię skłoniło do powrotu do Polski?
Jestem typowym emigrantem w tym sensie, że chciałem Polskę poznać trochę lepiej niż tę, którą moi rodzice opuścili. Nie wystarczało mi przyjeżdżać 4, 5 razy do roku. Zacząłem wracać tu muzycznie i koncertować, a potem zamieszkałem w Polsce, bo tutaj nagle było mnóstwo pracy. Nie spodziewałem się, że to wszystko potoczy się aż tak. Na pewno wiążę swoją przyszłość z Polską, kupiłem teraz mieszkanko na ulicy Ząbkowskiej w Warszawie i tutaj czuję się cudownie. Mam poczucie, że jest mnóstwo rzeczy do zrobienia w naszym kraju. Można zrobić fajny teatr dla dzieci. W Danii jeździłem z teatrem dla dzieci i chciałbym to tu przenieść. Teatr w Danii dla dzieci porusza takie tematy, jak rozwód, jak powiedzmy „drażnienie” słabszych. Można przez kulturę, przez sztukę przemycić takie tematy. Mnie to zadziwia, że jest teraz tyle rozwodów i to jest tak normalne, powszechne, a o tym się nie gada. Teatr w ładny sposób może ten temat poruszyć, aby dzieci nie czuły się inne, bo przecież dzieci są takie same.
W Danii byłem związany z takim teatrem dla dzieci, objechaliśmy Syrię i Liban.
To było mocne przeżycie, to było jeszcze przed wojną.
Z jakim repertuarem tam byliście?
Graliśmy przedstawienie o tym, jak wybucha wojna, ale nie wiadomo gdzie ta wojna się dzieje. Mała dziewczynka z mamą uciekają i to mama musi dbać o tę dziewczynkę. Ale potem, finalnie, dziewczynka dorasta i to ona bierze swoją mamę na plecy i ją niesie. Taki bardzo prosty przekaz, ale taki, który pokazuje metamorfozę> Dzieci czasami bardzo szybko dorastają, jak teraz w Syrii. Tam ludzie przeżywają straszne rzeczy.
Teraz Polska zastanawia się, ilu przyjąć uchodźców.
Dla mnie to oburzające. Chce mi się rzygać. Mamy kraj czterdziestomilionowy. U nas jest dobrze. Mimo tego, co się mówi, to u nas jest największy wzrost gospodarki w Europie w ostatnich latach. A my zastanawiamy się, czy przyjąć tyle, czy tyle ludzi cierpiących, czy mamy chrześcijańskie, czy muzułmańskie rodziny przyjąć. Chce mi się rzygać dlatego, że to i tak będzie się działo. Europa się zmienia, ale ja nie rozumiem tego, przecież to jest bardzo proste. Są ludzie którzy teraz giną, giną i uciekają, więc mi jest przykro, bo ja widzę tutaj brak tolerancji. Albo nasz naród zapomniał o tym, że to my byliśmy potrzebujący niedawno temu.
Byłam na twoim koncercie Solo Act (zresztą charytatywnym, za który ci dziękuję), na twojej spowiedzi emigranta, i dla mnie to była wielka lekcja pokory i tolerancji.
Jak gram koncerty, to jest ważne, żeby przedstawić ten pogląd emigracji jak ja ją widziałem jako dziecko. Ja nie chcę moralizować, tylko powiedzieć, jak to było wtedy i jak może być teraz. W tej spowiedzi emigranta mówię o swojej miłości do kraju, o tym, że moi rodzice nigdy nie zapomnieli chwalić Polskę i mówić, skąd pochodzę. Dlatego też tutaj jestem, bo nie ma nic gorszego jak nieprzyznawanie się do swoich korzeni. Zdaje mi się, że ludzie bardzo ważne rzeczy biorą dla siebie z tej wypowiedzi emigranta. Ale na pewno coś, co się wydarzyło po śmierci mojej matki, to to, że ta spowiedź stała się troszeczkę smutniejsza. Mam koncerty, gdzie ludzie płaczą, to jest takie cudowne i mocne.
Chciałbym zaprosić na Solo Act naszych szanownych dziennikarzy muzycznych, którzy w ogóle mnie nie znają, tylko oceniają z punktu widzenia „X-Factora”.
Jesteś bardzo pracowitym człowiekiem i może tutaj wchodzi element zazdrości?
Ja go odczuwam bardzo często. Ludzie myślą, że jestem milionerem. To, że mam restaurację czy firmę odzieżową dla dzieciaków, to znaczy, że jestem bardzo bogaty. Ale tak naprawdę, to miałem możliwość wziąć różne kredyty i zainwestować w coś, bo nie mogę się spodziewać że za 10-15 lat będę mógł żyć z muzyki. Pracuję od rana do wieczora, nie chwalę się tym, tylko pracuję. Uczę się naszego kraju, nie wszystko rozumiem, ale wiem, że to ja będę gasił światło. Mam swoją misję, chcę być tutaj, bo mam dużo do zrobienia.
Myślę, że zrobisz wszystko, co zaplanowałeś. Jesteś skazany na sukces i za cokolwiek się weźmiesz, robisz to doskonale i wspaniale. Też podczas tego koncertu charytatywnego, który dałeś dla Fundacji zafascynowałeś ludzi sobą. Koncert Solo Act jest genialną lekcją pokory i tolerancji. Ludzie, którzy tak naprawdę cię nie znali, przyszli na koncert charytatywny i wyszli z niego jako twoi fani.
Chciałbym też te solowe koncerty trochę rozszerzyć i więcej zagrać w Polsce. Nie ukrywam, że jest w tym wielka siła i strasznie mnie to jara. To jest dla mnie takie ważne i czuję się spełniony, jak to robię.
Masz czas na życie prywatne?
Mam, ostatnio nauczyłem się priorytetów. Nie miałem swojego życia przez 7 lat. Chcę teraz, latem, zrobić to, na czym mi bardzo zależy, taka niespodzianka.
A czym jest dla ciebie życie prywatne?
Życie prywatne to jest, jak idę gdzieś ze swoją kobietą i nie biorę telefonu ze sobą, odkładam go i mogę czas tylko jej poświęcić. To jest taki quality time i naprawdę nie trzeba go dużo. Wystarczy czasem, że się spędzi tę noc razem, że się śpi blisko siebie. Ale to powoduje, że ja potem mogę iść na miasto i jestem tak naładowany energią, że mogę działać. Na pewno następuje taka zmiana w moim życiu, że teraz wprowadzam się do nowego mieszkania na Pradze i mam poczucie, że zaczynam jakiś nowy etap w swoim życiu.
Co według ciebie jest najważniejsze w życiu?
Wydaje mi się, że najważniejsze jest zdrowie. Niedawno zrobiłem cały taki test u lekarza. Pani pielęgniarka zdziwiła się, że tyle próbek krwi musiała wziąć. Zrobiłem sobie cały przegląd wszystkiego i finalnie jestem zdrowy. Raz w do roku będę robił takie badania, bo się przestraszyłem, że nagle może się wydawać, że wszystko jest dobrze, a ja chciałbym jeszcze tutaj pożyć.
Ale przestraszyłeś się czegoś konkretnego?
Biorąc pod uwagę tempo mojego życia, przestraszyłem się, że organizm nie znosi wszystkiego tak łatwo i jeżeli chciałbym być ojcem i chciałbym widzieć, jak moje dzieci będą dorastać, to muszę trochę zadbać o siebie.
Na twoją zmianę sposobu życia wpłynęła pewnie też śmierć mamy?
Tak mi się wydaje, ale też to nie zmienia faktu, że mam tendencję do destrukcji. Więc znam ciemne strony i czasami dobrze jest w nie uciec, żeby wrócić do rzeczywistości.
Jakie są ciemne strony Czesława Mozila?
Nie, lepiej nie mówić tutaj o nich.
A jasne?
Jasne to są jak szachy, żeby zaplanować cały sobie następny rok tak, żeby móc być pracodawcą, żeby móc być dobrym kolegą, pracodawcą dla swoich przyjaciół muzyków, dobrym partnerem.
Czy da się być jednocześnie dobrym pracodawcą, dobrym partnerem i dobrym kolegą?
Da się, ale to jest szalenie trudne i to nie musi udawać się cały czas, ale należy do tego dążyć.
Więcej od ludzi dostałeś dobra, czy zła?
Mam szczęście, że więcej dobra. Jak przychodzi zło, to całkowicie je odpycham, mam szczęście, że nie przyciągam złych ludzi. Generalnie uczę się jakoś tak się zabezpieczać. Miałem dużo szczęścia, że jak przyjechałem do Polski, to trafiłem na ludzi na wysokim poziomie. Tak w życiu prywatnym, jak i w branży muzycznej.
Kogo cenisz najbardziej z tego świata show biznesu?
Od takich osobowości jak Katarzyna Nosowska do Kuby Wojewódzkiego, na pewno mam taki przekrój. Cenię Stanisława Sojkę, cenię ludzi, którzy przez długi czas są w branży i też potrafią balansować między tak zwanym show biznesem a życiem artystycznym. Niestety te dwie rzeczy są u nas bardzo połączone, bardzo się to próbuje rozdzielić, a to jest bzdurą wielką. Mam swoje marzenia, chciałbym zrobić swój program radiowy, mam pomysły na następne płyty, na koncertowanie, ale zobaczymy. Dużo jest autorytetów, na których można się wzorować na pewno, których się ceni.
Kto jest twoim największym autorytetem zagranicznym?
Na pewno uwielbiam twórczość Nicka Cave-a albo Toma Waits-a. Trudno powiedzieć, bo czasami przez lenistwo człowiek się zatrzymał i mało teraz szuka, mało teraz eksperymentuje, ale na pewno Nick Cave budził zawsze moje ogromne emocje.
Jak to się stało, że potrafiłeś zachować siebie i nie wpaść w komercję, bo przecież masz możliwość totalnej zmiany, jesteś w TVN itd. Mógłbyś zacząć robić muzykę bardziej komercyjną? Czy twoja muzyka jest dla ciebie tak silna, że nie chcesz się złamać, żeby przejść na tę inną stronę?
Ja bym chciał zrobić coś komercyjnego, ale to musiałoby być z sensem i z pomysłem. W tej chwili myślę o zrobieniu płyty „ArtDance Sonat Tori”. Arte dei suonatori (http://www.artedeisuonatori.pl ) To jest taka polska orkiestra barokowa i myślę, że wiosną zagramy wspólnie kilka koncertów. Nie będę walczył, żeby to wszystko się sprzedało, nigdy się tym nie kierowałem, więc będę robił różne rzeczy i jakoś to będzie.
Gdzie widzisz siebie za 20 lat?
Mam nadzieję, że będę w gronie tych samych ludzi, których znam. Że będę grał nadal ze swoimi muzykami, to są moi przyjaciele, z którymi pracuję od lat. Nadal będą przyjeżdżać do mnie do Polski i ze mną koncertować. Dania przyjeżdża do Polski i to jest cudowne, że mogę te dwa światy się połączyły.
Dlaczego wybrałeś Warszawę na swoje miejsce zamieszkania?
Najpierw jako punkt logistyczny, ale jak poznałem troszeczkę lepiej Warszawę, to poczułem, że jest ona cudownym i pulsującym miastem. Jest różnorodna, jest tutaj dużo możliwości. Tutaj też mam swoją firmę i przyjaciół i nie wyobrażam sobie mieszkać gdzie indziej w tej chwili. Często jeżdżę po Polsce i wszędzie czuję się dobrze, jak w domu, ale jak wracam do Warszawy, to mam świadomość tego prawdziwego domu. Może jak bym był tu codziennie, mógłbym zacząć tęsknić za czymś innym, ale teraz to nie ma dla mnie innego miejsca tak fajnego jak Warszawa.
Gdzie mieszka w tej chwili twój tata?
W Danii, tam, gdzie rodzice mają dom – w Kopenhadze. Tam też mieszka moja siostra z mężem i córką, więc tam też często przebywam.
Czy rodzice często bywali na twoich koncertach?
Nieczęsto. Pamiętam, że przyjeżdżali czasami, jak był taki ogromny boom w teatrze w Zabrzu i byli bardzo dumni, bo był tam też prezydent miasta. Ogólnie niezbyt często, bo mieszkali w Danii.
Zdawali sobie sprawę z twojej popularności w Polsce? Jak odbierała to Twoja mama?
Długi czas myślałem, że tak nie było. Ale jak zacząłem sprzątać w domu, to trafiłem na wycinki z gazet, mniejsze, większe… zbierane w domu przez 7 lat, to mnie bardzo ucieszyło. Myślałem, że mama się nie orientowała, ale jednak orientowała się bardzo dobrze.
Miałeś z nią bardzo dobry kontakt, bo często ją wspominasz na swoich koncertach.
Nie wiem, czy miałem taki dobry kontakt, jaki mogłem mieć. Mnie się zdaje, że z rodzicami miałem specyficzny kontakt, jako nastolatek byłem buntownikiem i na pewno ostatnie 7 lat, odkąd jestem w Polsce, rzadko byłem w domu.
Żałujesz pewnie tego teraz troszeczkę.
Pewnie, że żałuję, ale tak musiało być.
Czy decydując się na udział w „X-Factorze”, myślałeś, że to będzie przyspieszenie twojej kariery muzycznej?
Nie, w ogóle nie. Zawsze o tym marzyłem, ale to nie miało przyspieszyć albo pomóc w karierze muzycznej. Kariera muzyczna była, ale tak naprawdę to wszystko się działo na odwrót od momentu „X-Factora”. Bo ci sami ludzie, którzy wcześniej mnie chwali, nagle mówili, że nie jestem w dobrym środowisku. A ja myślę, że to nic złego, ja dalej to uwielbiam i będę się pchał, jeżeli dostanę propozycję fajną. Kocham telewizję, ale ma to konsekwencje i wpływa na to, jak jest się odbieranym.
No i po za tym, im bardziej się stajesz popularny, tym bardziej ludzie uzurpują sobie prawo do oceniania cię, do grzebania w prywatnych sprawach i wyolbrzymiania tych spraw. Poznałeś w telewizji wiele osobowości medialnych, powiedz, jakim człowiekiem jest Kuba Wojewódzki?
To człowiek z wielką pokorą, bardzo pracowity i według mnie bardzo sprawiedliwy. Cenię go za otwartość i profesjonalaność. Generalnie znam go jako kolegę z pracy i mam do niego bardzo duży szacunek. Cieszę się, że dał mi szansę prowadzić z nim program radiowy.
No tak, ale w mediach Kuba Wojewódzki jest często bezczelny i niemiły, czy on naprawdę taki jest, czy to tylko jego wizerunek na potrzeby mediów?
Nie mam poczucia, że jest niemiły, ale tak mogą go niektórzy odbierać. Jest publicystą, więc trzeba też umieć czytać między linijkami. Kuba Wojewódzki jest człowiekiem, który bardzo mocno chroni swoją prywatność. Dlatego bardzo go cenię, bo dla mnie jest też bardzo inspirujący.
Co sądzisz na temat związków partnerskich?
Nie wtrącam się w to, co ludzie robią. To nie jest moje zadanie, żeby oceniać, bo często myślimy, że coś wiemy, a do końca nie znamy całej prawdy, tak często jest. Cały czas słyszę plotki, nawet chodzą plotki, że jestem gejem.
Chodzisz dumnie z podniesioną głową? Jesteś zadowolony z każdego momentu swojego życia?
Tak, tak. Nie patrzę wstecz. Lubię zawsze patrzeć do przodu. Chodzę z dumnie podniesioną głową, jak najbardziej, i lubię czasami balansować między kiczem a sztuką, żeby trochę ludzi prowokować. Czuję się naprawdę dumnym Czesławem.
Powiedziałeś podczas koncertu Solo Act, że zastanawiasz się, czy jesteś artystą,czy obciachem, pamiętasz? Ludzie się w tedy obruszyli, bo przecież oni na obciach by nie przyjechali.
To jest takie bawienie się z ich rzeczywistością, jak oni sami odbierają siebie, czasami mówię zjednoczmy się w obciachu. Czasami ludzie chodzą na sztukę i nie wiedzą, na co chodzą, byleby byli na tej sztuce, byleby mogli powiedzieć, że byli.
Co chciałbyś powiedzieć młodym Polakom, którzy wyjechali za granicę, czy mają wracać, czy mają tam zostać?
Muszę powiedzieć, że emigracja to nie wstyd, to jest bardzo proste. Boli mnie i jest mi przykro, jak emigranci wstydzą się swojej decyzji, jak nie mogą się do tego przyznać. To jest całkowicie OK tęsknić za Polską, a często ludzie tęsknią, lecz nie przyznają się do tego. Czy mają zostać, czy wracać, to jest ich własna decyzja. Każdy szuka swojego szczęścia i ma prawo do godnego życia i nie dziwię się, że ludzie wyjeżdżają, jak nie mogą związać końca z końcem. Ale trzeba też pamiętać, że czasami niektórzy emigrują, bo uciekają od problemów, które tak samo ich znajdą za granicą. Nie ma dwóch podobnych emigracyjnych historii, one są tak różne i są to indywidualne życiorysy.
Smutne jest to, że środowiska emigracyjne myślą, że ja się nabijam z emigrantów, a nie znają mojego życiorysu. Moi rodzice też sprzątali biura, jak śpiewam „Tango Magister”, to śpiewam o moich rodzicach, to jak ja będę śmiał się z emigrantów? To jest tak, jakby ludziom brakowało fantazji. W Liverpool był jeden z moich najlepszych koncertów, tam była też niemiła sytuacja, ale ja nie chcę do tego wracać. Faktem jest, że nie mogę się doczekać, kiedy wrócę do Wielkiej Brytanii. We wrześniu jadę do Stanów Zjednoczonych do tej starszej Polonii i też będzie ciekawie. Chciałbym powiedzieć im, że ja jako obywatel Danii, mimo że mam duński paszport, nie mogę brać teraz udziału w wyborach. Dlaczego? Bo mieszkam poza Danią i nie mogę decydować o polityce kraju, w którym nie mieszkam. Tak powinno być, ale to powiem im, jak przyjadę do Stanów. To jest ciekawy temat, jak ludzie niemieszkający w Polsce od 30 lat chcą decydować o jej przyszłości.
Jak przeczytałam tytuł piosenki „Nienawidzę cię, Polsko”, pomyślałam sobie, Boże, co ten Czesław robi? To była moja pierwsza myśl. Potem weszłam w tekst tej piosenki i zrozumiałam, ale jest bardzo dużo ludzi, którzy nie wejdą w tę piosenkę.
Dokładnie. Jest jedna rzecz, której żałuję, to właśnie to, że taki tytuł jej dałem. Myślałem, że skoro jest piosenka, to będzie żyła swoim życiem. Ona jednak żyła jakimś medialnym tytułem. Wiem mimo wszystko, że będzie żyła i będzie wracać do ludzi, ale to potrwa jakiś czas.
Czy wszystkie koncerty Solo Act wyglądają tak samo, czy się czymś różnią?
One się rozwijają, zależnie od mojego stanu, od mojego samopoczucia. Ale generalnie to są podobne. Głównym celem jest płyta emigracyjna i przekraczanie różnych barier.
I wielka nauka tolerancji.
Zależy mi na tym bardzo. Dałem post na Facebooku na temat Syrii i uchodźców, że jest tyle islamofobii, tylu młodych ludzi ma nienawiść do tego, czego nie znamy. Bo się boimy, ale to jest niesamowite. My, Polacy, z tą historią, którą mamy, nie mamy fantazji do myślenia, nawet w tych czasach, kiedy możemy za moment uciekać, bo przyjdzie rosyjski niedźwiedź. To jest abstrakcja totalna, ale tak naprawdę, to jest niesamowite, jak nasz kraj, z taką historią, jest jednocześnie bez wyobraźni.
To teraz coś optymistycznego na koniec.
Cieszę się z tych nadchodzących 4-5 lat, że sztuka i popkultura będzie się tworzyć. Jeszcze bardziej będzie potrzebna niż teraz, przez zmiany, które będą, więc nie jest tak źle.
Sound Garden Hotel
Sound Garden Hotel
Stworzony z pasji do muzyki i troski o środowisko, pierwszy samoobsługowy hotel w Warszawie położony w pobliżu lotniska Chopina, również jako pierwszy w Warszawie dedykuje kobietom Ladies Floor by Mera SPA Hotel – wyłączną strefę przeznaczoną tylko dla nich. Ladies Floor to najwyższe piętro hotelu, a więc najbezpieczniejsze, najbardziej ciche, z najlepszym widokiem, do którego dostęp mają wyłącznie panie tam zameldowane. Wstęp i przebywanie w tej strefie panów (prócz serwisu hotelowego) jest wykluczone. Ladies Floor prócz pokoi wyposażonych w specjalne udogodnienia dla pań (dodatkowe oświetlenie luster, lusterka do makijażu), zapewnia strefę z bezpłatnymi fotelami do masażu, prasą i książkami, a także jako jedyny hotel w Polsce – bezpłatną Voda Collagen Beauty. Na Panie goszczące na tym piętrze czekają również niespodzianki – rabaty i dodatki w kategoriach zdrowie, moda i uroda praz prasa – od Partnerów Sound Garden Hotel: Mera Spa Hotel Eucerin Kliniki Ziemlewski Looks Lovecode Lejdis Studio i EKS Magazyn Sound Garden Hotel Żwirki i Wigury 18, 02-092 Warszawa Fotograf: Michał Czajka Make-up: Agnieszka Karpińska Kreacje: Kobra Fashion Elżbieta Namedyńska Modelka: Ramona Szychowiak-BrzozaZmiany w spadkach
Dziedziczenie długów spadkowych będzie ograniczone
Za mniej więcej około pół roku wejdą w życie nowe zasady ograniczające dziedziczenie długów spadkowych tylko do wysokości majątku odziedziczonego przez spadkobiercę. Zastąpić mają one dotychczasowe przepisy , które przewidują odpowiedzialność za te długi w całości. Ustawę nowelizującą przepisy Kodeksu cywilnego Prezydent Bronisław Komorowski podpisał 1 kwietnia 2015r.
Od chwili unifikacji w 1946r. polskie prawo przewiduje nabycie spadku obejmujące nie tylko aktywa, ale i majątkowe zobowiązania spadkodawcy w postaci długów. Zgodnie z dotychczas obowiązującymi przepisami spadkobierca, który dowiedział się o spadku, ma do wyboru jedną z trzech możliwości: przyjęcie spadku bez ograniczenia odpowiedzialności za długi (tzw. przyjęcie proste), przyjęcie go z ograniczeniem tej odpowiedzialności (tzw. przyjęcie z dobrodziejstwem inwentarza) bądź też odrzucenie tego spadku. Spadkobierca musi złożyć oświadczenie o jednej z form przyjęcia albo o odrzuceniu spadku w terminie sześciu miesięcy od dnia, w którym dowiedział się, że został spadkobiercą.
Jeśli takie oświadczenie nie zostanie złożone, obowiązujące dotychczas przepisy przewidują wystąpienie fikcji prawnej, zgodnie z którą brak złożenia oświadczenia jest jednoznaczny z przyjęciem prostym. W praktyce oznacza to przejęcie, wraz z majątkiem zmarłego, pełnej i nieograniczonej odpowiedzialności za jego długi. Wierzyciele mogą żądać spłaty z całego majątku spadkobiercy, także ponad wysokość majątku otrzymanego w spadku. W rozrachunku ekonomicznym spadkobierca może więc być stratny. Sytuacja taka ma miejsce również wtedy, gdy spadkobierca nie wie, że spadek otrzymał.
Podpisana przez prezydenta nowelizacja ma głównie na celu wyeliminowanie tej fikcji prawnej i ograniczenie odpowiedzialności za długi spadkowe. Podstawową zasadą dziedziczenia w myśl nowych przepisów będzie, w braku złożenia oświadczenia spadkobiercy, przyjęcie spadku z ograniczeniem odpowiedzialności za długi zmarłego tylko do wysokości aktywów spadkowych przejętego majątku – w języku prawniczym jest to odpowiedzialność „z dobrodziejstwem inwentarza”. Wierzyciele będą mogli żądać spłaty zobowiązań wyłącznie do wysokości majątku spadkowego. Natomiast proste przyjęcie spadku oraz jego odrzucenie w dalszym ciągu będzie wymagało złożenia oświadczenia. Ustawa wchodzi w życie 6 miesięcy od dnia ogłoszenia. Jest to przede wszystkim czas dla wierzycieli na przygotowanie się do zmian.
W podpisanej przez prezydenta 1 kwietnia 2015 r. ustawie nowelizującej Kodeks cywilny, Kodeks postępowania cywilnego oraz niektóre inne ustawy obok ograniczenia odpowiedzialności za długi spadkowe znalazły się także inne zmiany. Do najważniejszych należą: wprowadzenie instytucji tzw. prywatnego spisu inwentarza, poszerzenie podmiotów uprawnionych do występowania w charakterze pełnomocnika strony w postępowaniu cywilnym o dalszych wstępnych oraz wyłączenie spod egzekucji sum przyznanych skarżącemu na mocy orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.
Spis inwentarza to spis stanu czynnego całego majątku spadkowego, czyli jego aktywów. Dokonuje go komornik na podstawie postanowienia sądu. Zgodnie z dodanymi nowelizacją do kodeksu cywilnego przepisami spadkobiercy, którzy przyjęli spadek z dobrodziejstwem inwentarza sami będą mogli sporządzić wykaz inwentarza na podstawie wzoru ustalonego w drodze rozporządzenia przez Ministra Sprawiedliwości i złożyć go w sądzie lub przed notariuszem. Dotyczy to także zapisobierców uprawnionych do zapisu windykacyjnego oraz wykonawców testamentu. W ten sposób złożony wykaz będzie stanowił podstawę przy spłacie długów spadkowych – spadkobierca ma odpowiadać za długi zmarłego do wysokości w nim wskazanej. Sporządzanie spisu inwentarza przez komornika wiązało się z koniecznością ponoszenia kosztów przez spadkobierców. Na możliwość uniknięcia tych kosztów zwrócono uwagę w uzasadnieniu omawianej zmiany ustawy. Wniosek o sporządzenie spisu inwentarza na podstawie nowych przepisów będzie mógł być także zgłoszony bezpośrednio komornikowi.
W nowelizacji poszerzono krąg osób uprawnionych do występowania w charakterze pełnomocnika, czyli reprezentujących strony w postępowaniu przed sądami powszechnymi, o dalszych wstępnych. Jest to zabieg o korzystnym społecznie charakterze. Do tej pory spadkobierca mógł być reprezentowany wyłącznie przez rodziców. Taką reprezentację zgodnie z nowymi przepisami będą mogli podjąć także dziadkowie i pradziadkowie spadkobiercy.
W nowych przepisach przewidziano również ograniczenie egzekucji w postępowaniach na rzecz Skarbu Państwa. W przypadku egzekwowania wierzytelności, czyli należności od dłużnika na rzecz Skarbu Państwa, nie będą podlegały egzekucji te sumy, które dłużnik miał przyznane na mocy orzeczenia Europejskiego Trybunału Praw Człowieka tytułem słusznego zadośćuczynienia (na podstawie art. 41 Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Inaczej ujmując, kwoty przyznane w takim wyroku ETPC nie będą podlegały zajęciu w drodze egzekucji na rzecz Skarbu Państwa.
Wszystkie zmiany zaczną obowiązywać wraz z wejściem w życie ustawy, 6 miesięcy od dnia ogłoszenia.
Ewa Bednarek-Wojtal – radca prawny z Pactum Kancelaria Prawna www.pactum.net.pl
Niemożliwe nie istnieje
Elwira Kowalska
Badania naukowe pokazują, że ludzie żyją dziś dłużej niż kiedykolwiek. Od 1950 do 2000 r. liczba ludzi w starszym wieku zamieszkujących Unię Europejską potroiła się , a w ciągu następnych 40 lat potroi się ponownie. Wkrótce jedna trzecia ludności Unii będzie po sześćdziesiątce. To może być klątwa albo błogosławieństwo i w znacznym stopniu my o tym zdecydujemy. Możemy sprawić, że TRZECI WIEK stanie się najlepszym okresem naszego życia.
Tak naprawdę, słowa jak „młodość” i „starość” nie mają większego znaczenia, można być obiektywnie starym i mniej energicznym niż kiedyś, jednak w kwestii uczuć, radości, marzeń czy ambicji – jesteśmy ludźmi bez wieku.
Możemy narzekać, że jest nam źle, że panuje kryzys itp., ale, mimo wszystko, żyje nam się lepiej niż naszym dziadkom czy pradziadkom. Mamy lepszą dietę, edukację, higienę, doświadczamy mniej stresu, jesteśmy bardziej spełnieni i mamy więcej wolnego czasu. Wszystko jest kwestią postrzegania naszego życia, czyli czegoś, co zależy tylko i wyłącznie od nas.
Jak sami możemy zadbać o swoje dłuższe i lepsze życie?
Po latach badań naukowcy wyróżnili sześć czynników, które zapewniają dłuższe i lepsze życie. Są nimi: dobra i zróżnicowana dieta, aktywność fizyczna, przyjaciele, śmiech, seks oraz radość z dokonanych wyborów. Szczęśliwi ludzie żyją dłużej.
1. Aktywność fizyczna dodaje nam energii. Badania kliniczne dowodzą, że regularne ćwiczenia są dobre nie tylko dla ciała, ale też dla umysłu, ponieważ wspomagają zdolności poznawcze i pamięć. Pozytywne efekty daje już dziesięć minut energicznego spaceru trzy razy w tygodniu. To poprawia samoocenę, daje poczucie zdrowia i szczęścia, jeszce więcej korzyści przynosi jazda na rowerze czy uprawianie jogi.
2. Jedzenie. Ważne jest, co jemy i ile jemy. Prosta zasada głosi, że im ciemniejsze warzywa i owoce, tym lepsze, np. śliwki, jagody, brokuły i kapusta są bogate w przeciwutleniacze, które wpływają na zdolność komórek do powielania się. Około 60% problemów zdrowotnych osób w podeszłym wieku wynika z niewłaściwej diety. Zatem jedzmy więcej warzyw niż mięsa, wybierajmy mniejsze porcje, nie objadając się. To wszystko zależy tylko od nas samych.
3. Przyjaźń. Osoby, które utrzymują dobre kontakty z innymi, są o połowę mniej narażeni na śmierć w młodości. Społeczna izolacja może być bardziej szkodliwa dla zdrowia niż palenie papierosów. Spędzanie czasu z przyjaciółmi zmniejsza ryzyko raka, chorób serca czy demencji. Kontakty z ludźmi są niezmiernie ważne dla zachowania zdrowia i dobrego samopoczucia, podobnie jak posiadanie celu w życiu oraz wiele zajęć i obowiązków.
4. Śmiech to zdrowie, są dowody na to, że wzmacnia nasz układ odpornościowy, zapobiega infekcjom, artretyzmowi, nowotworom czy chorobom serca, a także poprawia stan umysłu.
5. Seks. Niektórzy uważają że seks jest tylko dla młodych – to błąd! Co trzecia para w podeszłym wieku uprawia seks przynajmniej raz w tygodniu, a jedna trzecia spośród nich także seks oralny. Dodatkową korzyścią jest spowolnienie procesów starzenia się, więc jeżeli nagrodą jest dłuższe i lepsze życie, to chyba warto się wysilić :). Ludzie, którzy nie rezygnują z seksu, mają większe szanse na zachowanie zdrowia fizycznego i psychicznego. Dzięki aktywności seksualnej czują się młodo. Istnieją solidne dowody, że ma to bezpośredni wpływ na kondycję organizmu, a to za sprawą bliskości i dotyku.
6. Radość z dokonanego wyboru – wybieramy taki styl życia, jaki nas interesuje. Osoby po sześćdziesiątce często są zmuszane do ograniczenia swoich horyzontów i zejścia na boczny tor. Dlaczego w pewnym wieku mamy zrezygnować z pracy, seksu albo udziału np. w konkursie piękności? Naukowcy są przekonani, że możliwość wyboru jest niezbędna dla szczęśliwej starości.
Zatem starajmy się żyć tak jak chcemy i gdzie chcemy, cieszyć się przyjaźnią i interesująca pracą, aktywnie uczestniczyć w życiu swojej społeczności, odwiedzać różne miejsca, stawiać sobie cele do osiągnięcia. To my wybieramy, czy czujemy się staro, czy młodo. Są starzy dwudziestolatkowie i młodzi dziewięćdziesięciolatkowie. Wszystko zależy od tego, co i jak myślimy. Wszystko jest w naszym zasięgu i zależy tylko od naszego sposobu podejścia do siebie i świata. Podstawowa zasada społeczeństwa, psychologii, religii, filozofii czy metafizyki to prawo przyczyny i skutku. Myśli to przyczyny, a warunki to skutki. Zatem nasze myśli, które możemy kontrolować, są przyczynami, a nasze życie jest skutkiem naszego myślenia. Starajmy się nie trzymać urazy do innych , a kłopoty traktować jako szansę na zmiany. Bez względu na to, czy jesteśmy przewlekle chorzy, czy też nie, znajdźmy dla siebie pole aktywności. Niech będzie to codzienna gimnastyka w domu albo uczestnictwo w zajęciach Uniwersytetu Trzeciego Wieku, czy też pokonanie psychologicznych barier, np. poprzez szukanie kontaktu z innymi w Internecie.
Zapytajmy siebie, co lubimy, co poprawia nam nastrój? Może to być dobra książka, maseczka, jazda na motocyklu czy wizyta na zajęciach jogi. Podążajmy za tym, traktujmy siebie jak kogoś wyjątkowego, kogo bardzo kochamy. Każdy codzienny posiłek jedzmy w świątecznej zastawie, celebrujmy każdą chwilę, zakładajmy najlepszą bieliznę. A jeżeli jest nam trudno czy smutno, skorzystajmy z najlepszej tabletki świata – skupmy się na naszym oddechu, bo on jest pierwszym i ostatnim aktem naszego życia. Poświęćmy chwilę uwagi wdychanemu i wydychanemu przez nos powietrzu i poczujmy, jak wypełnia nasze ciało. Gwarantuję, że umysł uspokoi się, a my poczujemy się lepiej.
Polecam wszystkim słowa Nelsona Mandeli:
„Problemem w życiu nie jest brak możliwości, lecz niewykorzystanie tych, które mamy„
Czesław Czapliński
„Kluczowa rzecz, żeby robić to, co się kocha. A często nie jest to łatwe. Na prawdziwy sukces trzeba czekać, bywa i wiele lat. Ważny jest czas…” mówi Czesław Czapliński, , artysta fotograf, dziennikarz i autor filmów dokumentalnych o międzynarodowej sławie.
Katarzyna Czajka: Osiągnąłeś sukces i w Polsce, i za granicą. Pół roku mieszkasz w Polsce, a pół w Stanach Zjednoczonych. Dlaczego?
Czesław Czapliński: W Stanach Zjednoczonych mieszkam od 1979 r., od kiedy tam wyjechałem, żeby zrobić album o Nowym Jorku. W tamtych czasach nowojorskie ulice wyglądały zupełnie inaczej niż polskie. Wielki świat, piękne miejsca, kolorowo i radośnie. Ale także takie okolice – na przykład na 42nd Street na Manhattanie – gdzie na ulicach narkomani wbijali sobie strzykawki z narkotykami, były lokale z prostytutkami, byli zbuntowani punkowcy, noszący kolorowe włosy i wyzywające ubrania. W Polsce tego nie było. Ja, młody człowiek z nowoczesnym, drogim aparatem Canon, z teleobiektywem, w takich miejscach nieświadomie prowokowałem. No i stało się. Poczułem nóż na gardle, trzech Murzynów wyrywało mi sprzęt fotograficzny, a ja trzymałem go kurczowo. Idiotyzm, mogłem stracić życie. Było to tak dramatyczne, że przed oczami w pięknych, kolorowych obrazach przewinęło mi się całe moje życie.
Przestraszyłeś się?
Mój mózg się przestraszył, dlatego przewinęło mi się przed oczami to całe życie. Zapamiętam ten dzień chyba na zawsze. To zdarzenie postawiło mnie w trudnej sytuacji finansowej. Musiałem kupić nowy sprzęt fotograficzny, na co wydałem wszystkie pieniądze, jakie miałem przeznaczone na pobyt w Nowym Jorku. Zacząłem szukać pracy, oczywiście w zawodzie. Przygotowałem portfolio, na początku włożyłem zdjęcia z pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II po Polsce (2 – 10 czerwca 1979), którą fotografowałem przed samym wyjazdem do Nowego Jorku. Myślałem, że tymi zdjęciami podbiję Amerykę. Niestety, tzw. „newsy” mają krótki żywot i w tamtym momencie już co innego było ważne. Ale jeden z tzw. „picture editors” ważnego nowojorskiego magazynu powiedział mi, żebym nie gonił za bieżącymi wydarzeniami, a raczej tworzył świat, do którego będą inni wchodzić.
Co zrobiłeś ?
Poszedłem na 46th Street do dużego, prestiżowego studia, gdzie przychodziła legendarna fotograficzna grupa Magnum Photos. Zaniosłem tam swoje portfolio, prosząc o pracę. Właściciel mnie pyta: „a co umiesz?”. Ja na to, że wszystko. On pokiwał głową, że to nie jest możliwe, że jak to wszystko? Można się znać na fotografowaniu portretów, mody czy martwej natury, na wywoływaniu zdjęć, powiększaniu, ale nie na wszystkim, jest przecież specjalizacja. Po moich zapewnieniach, z niedowierzaniem poprosił Polaka, który u niego pracował, o porozmawianie ze mną i ustalenie prawdy. Tu muszę obalić mit, jakoby Polacy za granicą sobie szkodzili. On potwierdził, że my naprawdę potrafimy wszystko. Bo tak w Polsce się pracuje. Wszystko trzeba robić samemu, nie ma laboratoriów, osobnych studiów. Mówię oczywiście o latach siedemdziesiątych. Potem zaprzyjaźniłem się z Andrzejem Partyką, Polakiem, który tam wówczas pracował, zajmował się później malarstwem. Dwa lata temu, po śmierci Andrzeja, mogłem pomóc jego bratu pokazać jego prace malarskie w internecie.
Zatrudnili cię w tym studio?
Tak. Właściciel zaproponował mi, żebym popracował jeden tydzień za darmo. Miałem przejść każde stanowisko pracy. I tak po tygodniu zostałem zatrudniony. To był jedyny rok w moim życiu, kiedy pracowałem u kogoś.
Jak to wspominasz?
To było znakomite doświadczenie, ale po roku pracy uznałem, że wszystkiego się już tam nauczyłem. Zobaczyłem, jak wyglądają perfekcyjne zdjęcia, jak się je robi w studio i ciemni, co to jest kontrast, skala szarości, kompozycja, retusz… Miałem do czynienia z oryginalnymi zdjęciami, a nie wydrukami, które mają mało wspólnego z tym, co wychodzi spod powiększalnika.
Zawsze byłeś ambitny…
Tak. Byłem młody, zarobiłem trochę pieniędzy i chciałem robić już tylko własne projekty. Dowiedziałem się, że w Ameryce, po roku pracy, można iść na bezrobocie co pomogłoby mi przez kilka miesięcy. Jednak, aby dostać status bezrobotnego, trzeba było być bezrobotnym, a szef nie chciał mnie zwolnić. Wtedy pomyślałem, że zażądam abstrakcyjnej podwyżki. Szef potwierdził, że faktycznie mi się należy. Zaproponowałem 100%, szef dał mi 20%. Nie dogadaliśmy się i od poniedziałku byłem wolny. Wolny, ale z możliwością powrotu w każdej chwili. Pojechałem do stosownego urzędu i poprosiłem o zarejestrowanie mnie jako bezrobotnego. Raz na tydzień trzeba było podpisywać jakieś dokumenty i podczas drugiej wizyty urzędniczka mi powiedziała, że jest jakaś nieścisłość i trzeba zadzwonić do studia, gdzie pracowałem. Niestety, właściciel studia potwierdził, że jest dla mnie praca, że czeka na mnie. Tak właśnie nie stałem się bezrobotnym z wypłacanym zasiłkiem. Może i dobrze, bo kolejny raz musiałem zacząć sam.
Twoja pierwsza wystawa w Stanach?
W maju 1981 roku. To była bardzo ciekawa historia. Wpadłem na pomysł, że zrobię zdjęcia najwybitniejszym Polakom w USA. Dla mnie takim wybitnym, a nawet najwybitniejszym był Jerzy Kosiński (pisarz, fotograf, a nawet aktor), którego książki jako bestsellery widziałem na wystawach wielkich księgarni Barnes & Noble. Marzyłem o zrobieniu mu portretów. Z Polskiego Instytutu Naukowego (gdzie zaplanowana była wystawa) zdobyłem numer telefonu domowego i adres Kosińskiego. Telefon odebrała jego ówczesna sekretarka, potem żona, Kiki von Frauhofer. Poprosiła stanowczym tonem, abym zadzwonił za pół roku, ponieważ na drugi dzień wyjeżdżają do Szwajcarii na narty. Na moje wyjaśnienia, że wystawa jest zaplanowana niebawem, za trzy miesiące, odłożyła słuchawkę.
Co wtedy zrobiłeś?
Pomyślałem, że jeśli nie zdobędę Kosińskiego, który może być moim kluczem – wytrychem w Nowym Jorku, to powinienem wracać do Polski, bo na Amerykę się nie nadaję. Zarobiłem już co nieco, miałem z czym wracać. Ale nie poddałem się. Napisałem list po polsku, wiedząc, że Kiki go nie przeczyta i przekaże Kosińskiemu, po czym zostawiłem go w recepcji domu, w którym mieszkał Kosiński na 57th Street i 6th Avenue. Ledwo wróciłem do domu, zadzwonił telefon. Był to Kosiński, który zaprosił mnie na zdjęcia na następny dzień, ale powiedział, że będzie miał dla mnie piętnaście minut, ponieważ szykuje się do wyjazdu. Wziąłem moje aparaty oraz portfolio ze zdjęciami i pojechałem na umówiony kwadrans. Zostałem cały dzień. Po powrocie do domu, powiedziałem żonie, że czuję się, jakbym go znał całe życie. Tak zaczęła się nasza przyjaźń, która trwała do jego śmierci.
Jak powstało twoje słynne zdjęcie Ryszarda Kapuścińskiego?
W 1986 roku miałem szczęście, ponieważ Kapuściński przyjechał na spotkanie PEN Clubu (międzynarodowe stowarzyszenie pisarzy założone w 1921 roku w Londynie przez Catherine Amy Dawson Scott w celu promowania przyjaźni, ale także nawiązywania współpracy międzynarodowej pomiędzy pisarzami z całego świata, organizacja związana z UNESCO oraz Komisją Ekonomiczno-Społeczną Narodów Zjednoczonych). Pojechałem do hotelu, w którym odbywało się spotkanie i nie wiedząc, jak on wygląda, wytypowałem niewysokiego, skromnie stojącego pod ścianą faceta. Podszedłem i spytałem, czy to on. Potwierdził. Spytałem, czy mogę zrobić zdjęcia. Odmówił. Coś tam sobie jednocześnie notował, nie zwracając na mnie uwagi.Nie usłuchałem go i zacząłem fotografować, czego zwykle nie robię bez zgody osoby fotografowanej, ale myślę, że na końcu naszego spotkania się uśmiechnął. On wrócił do Warszawy. Ja zostałem w Nowym Jorku. Wywołałem zdjęcia i powiększyłem w ciemni (był to okres, kiedy zdjęcia się robiło normalnie, na filmach, a potem powiększało w ciemni, nie było cyfrowych zapisów, inne czasy).
Co się stało z tamtymi zdjęciami?
W piśmie „Nowy Dziennik” wychodzącym w Nowym Jorku – a właściwie w jego tygodniowym kulturalnym dodatku „Przegląd Polski” – dowiedzieli się, że mam zdjęcie Kapuścińskiego. Zapytali, czy mogliby je opublikować. Wszyscy mi odradzali, po co ci to? Radzili, że gdyby to był „The New York Times”, to tak. Ja jednak stwierdziłem, że mi nic nie ubędzie i opublikowałem to zdjęcie. Po dwóch tygodniach dostaję wiadomość, że największy wydawca Random House szuka mnie, bo zobaczyli to zdjęcie i nie wyobrażają sobie nowej książki Kapuścińskiego bez tego zdjęcia. Kupili je za duże pieniądze. To zdjęcie do dziś sprzedałem kilkaset razy. Pamiętam, że pierwszy raz obciąłem je na wysokości czoła. Ktoś zapytał, dlaczego zniszczyłem zdjęcie, a ja na to, że przecież resztę można sobie wyobrazić. Powiedziano, że tak daleko nie zajdę. A to zdjęcie otworzyło mi drogę w domach wydawniczych i magazynach ilustrowanych. Dzięki temu zaprzyjaźniłem się z Kapuścińskim. Zrobiłem potem wystawę w Warszawie, w 1989 roku – w związku z obchodami 150-lecia fotografii w Zachęcie Galerii Narodowej – pt.: „Twarzą w twarz”, pokazującą portrety wybitnych Polaków i Amerykanów.
Kapuściński napisał mi wtedy cały esej, jak to z jego strony wyglądało – to, jak do niego podszedłem, jakiś facet, który robił wrażenie, jakby mu chciał coś zrobić. I chociaż nigdy się na takie rzeczy nie zgadzał, to kiedy spojrzał w moje oczy, zobaczył w nich moją determinację i dlatego nie oponował.
Ryszard Kapuściński napisał:
„Poznaliśmy się w styczniu 1986 roku, w Nowym Jorku, w czasie światowego zjazdu pisarzy, który zorganizował amerykański PEN Club. Na sali trwała dyskusja, kiedy podszedł do mnie człowiek z aparatem fotograficznym w ręku (był to Czapliński) i powiedział, że chciałby mi zrobić kilka zdjęć. Dziesiątki ludzi robiło mi zdjęcia, dlatego unikam takich sytuacji jak ognia i w pierwszym odruchu powiedziałem – nie. A jednak w tym samym momencie coś zwróciło moją uwagę w tym człowieku z aparatem w ręku. To mianowicie, że rozmawiając ze mną już pracował, już konstruował swój portret, obmyślał jego wyraz, tonację, jego formę. Dlatego w następnym zdaniu powiedziałem – zgoda. I od razu, w tym samym budynku, na korytarzu, zaczęliśmy pracować (Czapliński zrobił wówczas portret, który obiegł świat). Praca z Czaplińskim jest źródłem prawdziwej przyjemności i satysfakcji. Istnieją fotograficy, którzy uważają, że portret musi być „żywy” i że osiąga się to przez ruchliwość rysów, przez rozbiegany wzrok, przez zaskakującą gestykulację. Ci fotograficy w czasie pracy nad portretem zabawiają człowieka rozmową, opowiadają dowcipy, ciągle go o coś pytają – słowem, nieustannie rozpraszają go, nie pozwalając mu się skupić, wejść w siebie (co jest zawsze trudnym procesem psychologicznym wymagającym czasu i spokoju). Oczywiście, taki portret może być żywy, ale nie będzie w nim głębi, nie będzie tego, co aktorzy teatralni określają jako wnętrze. Do tego wnętrza trzeba się bowiem dostać, trzeba się przebić, a to można osiągnąć tylko w poważnym, wspólnym wysiłku twórcy i jego modela. I tak właśnie pracuje – a chcę tu świadomie użyć określenia tworzy – Czesław Czapliński. Jest i malarzem, i psychologiem, jest artystą uważnym i wrażliwym, jest talentem, którego owoce posiadają cechy prawdziwych owoców naszej ziemi – świeżość, soczystość i barwę”.
Wtedy to właśnie Związek Polskich Artystów Fotografików postanowił mnie przyjąć na specjalnych warunkach, bez całej zwyczajowej procedury. Ja postawiłem warunek, że na tych samych zasadach wchodzę z Kapuścińskim, ponieważ on też był fotografem, o czym oni nie wiedzieli. Tak obaj zostaliśmy członkami związku.
Masz więcej jego zdjęć?
Przygotowuję książkę o nim. Mam mnóstwo zdjęć jego, wykonanych na całym świecie. To był człowiek, który nie udzielał wywiadów w Polsce, tylko publikował fragmenty swoich książek. Nagrałem z nim wiele rozmów w Ameryce. Teraz chcę to pokazać.
Kiedy ukaże się książka?
Myślę, że w przyszłym roku.
Wiem, że wydałeś w tym roku książkę o księdzu Janie Twardowskim.
W tym roku wyszły dwie moje książki o księdzu Twardowskim, bo teraz jest stulecie jego urodzin ( urodził się 1 czerwca 1915 r.). Jedną z nich prezentowaliśmy na łamach „Najlepsze z życia” w poprzednim numerze. Warto przypomnieć motto: „Można odejść na zawsze, by stale być blisko”. Druga to „Blisko ziemi, blisko nieba. Ksiądz Twardowski.” Tu są moje wspomnienia i zdjęcia. Zdecydowałem się pierwszy raz na opublikowanie mojego zdjęcia, jak przystępuję do komunii świętej. Pojechałem do Anina, do domu Aldony Kraus, lekarza okulisty i poetki, gdzie ksiądz spędzał akurat wakacyjne dwa tygodnie. Siadam przy stole i patrzę, a tam stoi krzyż, kielich, jakby szykowano się do mszy. Ksiądz Twardowski zobaczył moje spojrzenie i spytał, czy zostanę na mszy. Powiedziałem, że jestem głodny, a Aldona świetnie gotowała, zostanę więc na mszy, bo po niej będzie obiad. Ale ksiądz dalej drążył, czy wezmę udział w mszy w całości, czyli czy przyjmę komunię. Powiedziałem, że niestety dawno nie byłem u spowiedzi. Na to ksiądz Twardowski powiedział, że to nie problem i poprosił wszystkich o wyjście z pokoju. Wtedy zrozumiałem, że to nie przelewki i chce mnie wyspowiadać.
Tam, w domu?
Tak i powiem ci, że jak wszyscy wyszli, zadał mi pierwsze pytanie, które mimo tajemnicy spowiedzi myślę, że mogę powiedzieć. Spytał: „czy kogoś pan zabił?”, „Nie!” – krzyknąłem, a on się ucieszył. Kiedy spowiedź się skończyła, zadałem ks.Twardowskiemu pytanie, a co by było, gdybym kogoś zabił? Ksiądz odparł, że z każdej sytuacji jest wyjście i coś by zaradził. Takim był człowiekiem, wielkim człowiekiem.
Jak powstało to zdjęcie?
Podczas mszy i komunii był mój przyjaciel, fotograf Ryszard Twarowski. Ks.Twardowski długo podawał mi komunię i mogło powstać to zdjęcie. Historia kołem się toczy. Zaraz po moim przyjeździe do Polski, w końcu kwietnia br., dowiedziałem się, że został mi przyznany Order Świętego Stanisława ustanowiony przez ostatniego króla Polski Stanisława Augusta dokładnie 250 lat temu w celu nagradzania osób zasłużonych dla ojczyzny. Pierwszy raz uroczystość nadania Orderu Świętego Stanisława odbyła się w Kościele Świętego Krzyża 7 maja 1765 roku. W roku Jubileuszu 250-lecia ustanowienia Orderu, 10 maja br., wmurowano w Bazylice Świętego Krzyża tablicę upamiętniającą to wydarzenie, która poświęcona została przez księdza arcybiskupa Tadeusza Gocławskiego.
Czy na otrzymanie Orderu Świętego Stanisława, który ustanowił król Stanisław August, twórca Łazienek Królewskich w Warszawie, ma wpływ to, co robisz w Łazienkach od lat?
Z Łazienkami związany jestem od końca lat osiemdziesiątych, kiedy zacząłem przylatywać z Nowego Jorku do Warszawy, mieszkam też nieopodal. Współpracowałem najpierw z ówczesnym dyrektorem Łazienek Królewskich, prof. Markiem Kwiatkowskim, który jest Wielkim Mistrzem Narodowej Kapituły Orderu Świętego Stanisława w Polsce. Zrobiłem z nim kilkanaście wystaw w Podchorążówce oraz rozpoczęliśmy działalność Galerii Plenerowej w Alejach Ujazdowskich. Z obecnym dyr. Tadeuszem Zielniewiczem współpracuję od pięciu lat, powstało w tym czasie kilkanaście wystaw i wiele publikacji, w tym album „Łazienki Królewskie w Warszawie – Cztery pory roku”, a także kilka filmów dokumentalnych. Dyrektor Tadeusz Zielniewicz nazywa mnie nadwornym fotografem Łazienek Królewskich. Myślę, że to wszystko miało wpływ na przyznanie mi tego zaszczytnego odznaczenia.
Czym dla ciebie jest fotografowanie?
To mój sposób na życie. Wydałem na ten temat książkę pt.: „Portrety z historią” (2013 r.), w której opisuję, jak powstały portrety m.in.: Ewy Braun, Josifa Brodskiego, Wojciecha Fangora, Janusza Głowackiego, Michaela Jacksona, Ryszarda Kapuścińskiego, Jerzego Kosińskiego, Czesława Miłosza, Romana Opałki, Agnieszki Osieckiej, Luciano Pavarottiego, Palomy Picasso, Françoise Gilot, Zbigniewa Rybczyńskiego, Wisławy Szymborskiej, Beaty Tyszkiewicz, Kurta Vonneguta, Jerzego Waldorffa, Mike’a Wallace’a, Lecha Wałęsy. Sam wybieram osobę, którą chcę fotografować, dowiaduję się o niej możliwie najwięcej, co daje mi możliwość nawiązania bliskiego kontaktu. Często pierwsze spotkanie i sesja fotograficzna są początkiem bliskiej znajomości czy przyjaźni. Aby zrobić portret, który pokaże coś więcej, niż tylko zewnętrzność, trzeba wejść w bliską relację z osobą fotografowaną.
A z jakim najbogatszym człowiekiem miałeś okazję pracować?
W Ameryce fotografowałem wielu multimilionerów, że wspomnę Billa Gatesa, Davida Rockefellera, Forbesa… W Polsce najbogatszym człowiekiem, jakiemu robiłem zdjęcia, był Jan Kulczyk. Od 1985 roku, kiedy dostałem obywatelstwo amerykańskie, mogłem już spokojnie przyjeżdżać do Polski. Proponowano mi zrzeczenie się polskiego obywatelstwa, aby mieć pewność, że nie będę miał w Polsce kłopotów, jak przyjadę w latach osiemdziesiątych, ale tego nie zrobiłem. Urodziłem się w Polsce i nie chciałem rezygnować z tego, co jest moim pochodzeniem. Po kilku przesłuchaniach zostawiono mnie w spokoju, potem był Okrągły Stół i problemy się skończyły. Był rok 1995. Legandarna naczelna „Twojego Stylu”, Krysia Kaszuba, zamówiła u mnie sesję „Polacy ’95 Galeria Portretu” na dziesięć kolumn, zapewniając mi możliwość publikowania zdjęć na całej stronie. Mieliśmy problem, kogo prezentować ze świata biznesu, bo co kogoś wybraliśmy, zaraz okazywało się, że zostaje aresztowany. To był czas powstawania niejasnych fortun, dziwnych przekrętów… Wtedy wpadłem na pomysł: dr Kulczyk. Drugie pokolenie, od ojca dostał milion dolarów, wielka wiedza, kultura osobista, klasa.
Znałeś go wcześniej?
Nie. Po aprobacie naczelnej umówiłem się z nim w jego biurze. Dr Kulczyk przyjął mnie nienagannie ubrany… Krawat, garnitur… A ja już wiedziałem, że nie chcę go takiego. Takiego wszyscy znają. Postanowiłem, że muszę go mieć „na sportowo”. Pytam, czy to możliwe, a on, że jeśli będzie miało to sens, to tak. Zaproponowałem jako „rekwizyt” rower. Kulczyk się ucieszył się i nawet mi opowiedział zabawną historię sprzed kilku lat. Miał wówczas salony Volkswagena i będąc w jednym z nich w Poznaniu, spytał kierownika, jak idzie sprzedaż. „Słabo” – odpowiedział kierownik. Wtedy Kulczyk wpadł na pomysł. W ofercie Volkswagena mieli nowość, uchwyty na samochód do przewożenia rowerów. Zaproponował szefowi salonu, aby je zamontował, a z jego prywatnego garażu wziął rowery, żeby pokazać klientom, jak to wygląda. Po jakimś czasie wraca Kulczyk do tego salonu i pyta, jak sprzedaż? Szef sklepu na to, że wszyscy pytają o rowery. Wtedy Kulczyk zadzwonił do żony, żeby sprowadzić 2, 3 kontenery rowerów.
Zaprzyjaźniliście się? Jaki to człowiek, tak prywatnie?
Tak, bardzo sobie cenię tę znajomość. To wyjątkowy człowiek. Wielka kultura. Chciałbym, żeby wszyscy ludzie, którzy mają takie pieniądze jak on, byli tacy. Potem robiłem mu zdjęcia wielokrotnie, nawet na Sardynii. Na skuterze wodnym…
Czy masz czas na życie prywatne?
Nie jestem celebrytą, więc dla mnie życie prywatne jest naprawdę prywatne. Mam żonę i syna, który niedawno skończył studia o specjalizacji Interactive Multimedia w Ameryce. Ma już na swoim koncie kilka prezentacji multimedialnych, w tym „Śladami Einsteina w Princeton University”, gdzie Einstein mieszkał i pracował 22 lata, a także Kantora.
Tadeusza Kantora?
Tak, użył do tego moich zdjęć Tadeusza Kantora. To był 1982 rok. Kantor przyjechał do Nowego Jorku, do teatru La MaMa ETC. To awangardowy teatr, który mieści się na Off-off-Broadway. Dowiedziałem się, że Kantor tam przyjeżdża i postanowiłem zrobić mu zdjęcia. Nie miałem żadnych znajomości. Przebrnąłem przez Amerykanów, ale zatrzymał mnie Krzysztof Miklaszewski. Pyta, o co panu chodzi? A ja na to, że zdjęcia chcę zrobić. Aaa, to źle pan trafił, mówi, bo Kantor przegonił już dwie ekipy, w tym Amerykanów. Skłamałem, że wczoraj przyjechałem specjalnie po to do Nowego Jorku, więc mnie wpuścił, ale na moją, jak twierdził, odpowiedzialność. Uprzedził, że Kantor potrafi rzucić przedmiotami w natrętów i aby zapewnić mi drogę ucieczki, zostawił uchylone drzwi, żeby smużka światła doprowadziła mnie do wyjścia. Ten teatr wygląda tak, że widownia jest połączona ze sceną. Schodzę na dół, a Kantor siedzi w pierwszym rzędzie na widowni. Coś czyta, ubrany jest na czarno, biała koszula, wykrochmalona, kołnierzyk wywinięty w rulon. Rewelacja, facet jak z innej epoki. Pomyślałem, jak można z niego robić takiego gbura? Rzucił okiem na mnie, a ja stoję z torbą, aparat schowany. Nic nie wyjmuję. Przy drugim spojrzeniu mówię: „Dzień dobry”. A on: „Boże , pan mówi po polsku?!”, „Tak”. I odetchnąłem. A on: „Niech pan sobie wyobrazi, przyszli do mnie i po angielsku do mnie mówili. Francuski, polski, proszę bardzo… Ale nie angielski?!”. Pozwolił mi zrobić zdjęcia, rzucając: „Niech pan robi”. Każdy by wyjął aparat i by robił, ale ja popatrzyłem i powiedziałem: „ale pan wie, gdzie pan siedzi?”. „Na fotelu”, odparł. „A wie pan, co za panem jest?” – spytałem. „Widownia” – odpowiedział przytomnie. „No tak, a ja bym chciał na scenie, tam są krzyże, tam jest pan” „A, to gdzie?”, Wtedy ja, żeby mu pokazać, wziąłem go za rękę, poprowadziłem choleryka, który nie znosił, jak mu ktoś mówił, co ma robić. Miklaszewski i inni nie wierzyli w to, co widzieli. Zrobiłem w czterdzieści minut całą serię zdjęć. Wysłałem do Krakowa i za trzy lata znowu przyjechał. Tym razem ze sztuką „Niech szczęzną artyści”. Przychodzę, idę na ostro. To był czas, gdy nie było telefonów komórkowych, listy się pisało i tygodniami czekało na odpowiedź. Nie miałem z Kantorem kontaktu od pierwszego spotkania trzy lata wcześniej. Nie było internetu, to nie była taka bajka jak teraz. Idę do teatru La MaMa, myślę, przypomni mnie sobie czy nie? Pamiętał mnie i od razu zaczął rozmowę. „Jak pan wtedy robił zdjęcia, migawki aparatu prawie nie było słychać” – używałem aparatu Leica. I dodaje: „Mam pomysł”. Ja przychodzę, a on ma już pomysł. „Jak będzie wieczore przedstawienie, to ja będę chodził po scenie i poprawiał, aktorzy cały czas inaczej grają niż powinni i ja muszę z nimi być, wtedy wejdziemy razem i pan będzie robił zdjęcia” – wyrzucił z siebie jednym tchem. Marzenie, wejść z Kantorem na scenę podczas spektaklu… Zrobiłem wtedy najbardziej genialne zdjęcia z możliwych, ale w przerwie poszedłem posłuchać, co mówią ludzie. A tam, za kulisami, wrzało od zachwytów, że dwóch ludzi, w tym reżyser, chodzi po scenie podczas spektaklu. Ludzie zapłacili po 35 czy 50 dolarów, to niemałe pieniądze. Bilety sprzedane kilka miesięcy naprzód, a oni: „Boże, co nam się przytrafiło, wnukom będziemy opowiadać, sam mistrz był na scenie”. Idę i myślę, jakby to było w Polsce, pamiętałem sprzed lat. W Polsce to byłoby to przyjęte tak, stary dziad, który już dawno nie powinien być w teatrze, nie przygotował spektaklu, my zapłaciliśmy, a on łazi z jakimś fagasem po scenie i przeszkadza nam, a my tu płacimy. I tak jest do dziś w Polsce. Krytyka, wielka fala krytyki. A on był poważnym gościem, który uważał, że do ostatniego momentu należy coś poprawiać. Zaprosił mnie do Krakowa, odwiedziłem go we wrześniu 1989 roku. Pojechałem ze znajomym – Adamem Bujakiem, fotografem Papieża Jana Pawła II. Były tam dekoracje z różnych przedstawień. Zrobiłem zdjęcia i nagrałem rozmowę. Spytałem go kontrowersyjnie: „Mistrzu, wszyscy mówią, że pan tylko wyjeżdża za granicę, a Polskę stawia na ostatnim miejscu?”. A on popatrzył, przeciął mnie wzrokiem na pół i krzyknął wręcz: „Co pan takie rzeczy? Florencja, Mediolan i Nowy Jork to tylko dlatego, że w Polsce mnie nikt nie zaprasza, gdyby nie te kraje, nie zrobiłbym żadnej swojej sztuki”. Udzielił mi niewyobrażalnego wywiadu, który ukazał się Nowym Jorku w 1990 roku pt.: „Życie pod prąd”. Zmarł w grudniu 1990 roku, to był jego ostatni poważny wywiad przed śmiercią. Kantor mówi coś, co dzisiaj ma wielkie znaczenie, że teatr to dla niego odskocznia, a najważniejsze było malarstwo: „Nigdy nie miałem zamiaru podróżować. Zawsze kiedy pakuję walizki, przeklinam jedną z moich teorii: życie i sztuka to podróż. Lubię siedzieć na miejscu. Nigdy również nie chciałem być człowiekiem teatru. Byłem malarzem. Jako malarz chciałem zrobić karierę. Może zrobiłem, nie wiem. Jako człowiek teatru – nie. Wyjawiłem intymną stronę mojego życia: chciałem zrobić karierę jako malarz. To tkwiło w moich działaniach. Pojechałem do Paryża, gdzie miałem dwie wystawy, trzecią w Nowym Jorku i tam zaczęła się kariera. Po czym w 1965 r. mój marszand, wielki milioner, musiał uciekać do Ameryki Południowej i na tym na szczęście moja kariera się zakończyła. Od tego czasu maluję już tylko dla siebie. Jeśli chodzi o teatr, to nigdy mi przez głowę nie przeszło, że będę robił karierę jako reżyser. To jest moje hobby, moja najbardziej intymna sprawa i dlatego pierwsze spektakle: „Mątwa”, „Wariat i zakonnice”, „W małym dworku” były moją prywatną działalnością. Robiłem je w Krzysztoforach, w takiej dziurze i nigdy mi do głowy nie przyszło, że wyjedziemy z tym gdziekolwiek. Ostatnio napisałem, że istnieje powszechna historia teatru i prywatna historia teatru. Ja należę do mojej osobistej, prywatnej historii teatru, a że ona stała się powszechna, to już nie był mój zamiar. Jestem jednym z niewielu, którzy z premedytacją nie robią w teatrze kariery i z tego powody teatr się stacza. To był jeden z punktów podchwyconych na sympozjum w Paryżu. Prezydium złożone z najwyższych autorytetów naukowych było szalenie godne, jednak dla mnie bardziej interesująca była sala przepełniona młodzieżą, która często krzyczała: „przestańcie mówić, my byśmy z nim chcieli pogadać prywatnie”. Młodzież uważała, że mógłbym ją czegoś nauczyć. Powiedziałem, że szkoły nie będę otwierał, ale gdyby należeli do kręgu aktorów teatru Cricot 2, to może i czegoś by się nauczyli. Nie wiem, czy to przydałoby się im w życiu i w robieniu kariery…”.
Masz zdjęcia jego obrazów?
Tak, mam je. Ale należy pamiętać, że obecny rok również jest ogłoszony przez UNESCO rokiem Tadeusza Kantora. Urodził się w kwietniu 1915 roku. Z tej okazji w Galerii Stalowa w Warszawie w maju odbyła się moja wystawa „Tadeusz Kantor in Memoriam”, w czerwcu będzie w Zamościu, w lipcu wraca do Warszawy, potem pewnie pojedzie do Europy, aby znaleźć się wreszcie w Nowym Jorku.
Wiem, że fotografia to nie jest jedyna twoja pasja?
Oprócz fotografii zajmuję się filmem i pisaniem, robię filmy dokumentalne. W tamtym roku zrobiłem film o prof. Marku Kwiatkowskim, który był dyrektorem Łazienek przez 48 lat… Wielki dorobek. Ten film zgłosiłem na festiwal EDUKINO w Muzeum Narodowym w Warszawie, zdobył Złotego Kopernika. Drugi raz zdobyłem ten tytuł, bo pierwszy za Jeziorańskiego jako kolekcjonera dzieł sztuki. Łącznie zrobiłem 10 filmów. Teraz robię film o Oldze Boznańskiej, współpracując z Ewą Bobrowską z Paryża, największą ekspertką od Boznańskiej.
Czy miałeś jakiś autorytet? Szukałeś swojego mistrza?
Tak, jednym jest fotograf Benedyk Jerzy Dorys (1901-1990), najdroższy fotograf przed wojną, zwany fotografem elit. Żyd, który przeprowadzając się z Kalisza do Warszawy, zmienił nazwisko z Rottenberg na Dorys. To on mi podpisał ankietę do Związku Polskich Artystów Fotografików (ZPAF), a moje portrety uznał za porównywalne do jego. „Osiągnął pan [Czapliński] umiejętność fotografowania prostoty. To jest najtrudniejsze. Pana portrety są zupełnie pozbawione jakichkolwiek efektów. To, co ja najbardziej cenię i do czego dochodzi się po wielu latach” – Benedykt Jerzy Dorys, fotograf. Drugi to Edward Hartwig (1909-2003), genialny fotograf, który do końca życia był awangardowy. To mój drugi polecający mnie do związku mistrz. Wracając do Dorysa, który zmarł w 1990 roku. Zrobiłem w 2007 roku wystawę pt. ARTYŚCI w Muzeum Narodowym w Warszawie, gdzie m.in. pokazałem zdjęcia tej samej osoby, fotografowanej przez mnie i Dorysa w odstępach kilkudziesięciu lat. Dorys przed wojną miał studio na Alejach Jerozolimskich, był najdroższym fotografem. Dał mi radę na całe moje życie. Powiedział: „Jednym pana zdjęcia się będą podobały, innym nie. Niech pan będzie najdroższym fotografem, tak jak ja zrobiłem przed wojną”. Tak zrobiłem, na początku myślałem, że będzie klapa. Dałem zaporowe ceny. Nudziarze, którzy kręcili się koło mnie, raptem odpadli. I to mi zaprocentowało. Wtedy jeszcze mocniej się zainteresowałem Dorysem. Zacząłem drążyć jego biografię i okazało się, że kupił jeden z pierwszych aparatów 35 mm Leica w 1930 roku. Wtedy cała bogata Warszawa na lato wyjeżdżała do Kazimierza nad Wisłą. Na miesiąc czy dwa. On też, był przecież dobrze sytuowany.
Pracował tam?
Wszyscy siedzieli w kawiarni, wypoczywali, a on z Leica, małym aparatem jak na tamte czasy, chodził po mieście. Wtedy 70% mieszkańców to była biedota, Żydzi. Po powrocie do Warszawy wywołał te zdjęcia i odłożył do archiwum. Przed wojną nikomu ich nie pokazał. Jak wybuchała wojna i w Warszawie powstało getto, przyszedł do jego studia młody facet. Powiedział, że wie, jak on się naprawdę nazywa i proponuje, aby razem pracowali, czyli aby Dorys podzielił się z nim majątkiem. Dorys, czyli Rottenberg, odpowiedział, że czekał na takiego faceta jak on całe życie i zaprosił na drugi dzień koło południa, obiecał mu, że podzieli się studiem i będą razem pracować. Przez ten czas, jaki zyskał, zakopał wszystkie negatywy i poszedł do getta. Z własnej woli.
Przeżył?
Tak, przeżył. Uratowała go Polka, negatywy też przetrwały. Była wystawa tych zdjęć w latach 60., mała. Dlatego z szacunku do niego i w imię mojej o nim pamięci zrobiłem mu wystawę w synagodze w Kazimierzu nad Wisłą. Była to wielka, wzruszająca i poruszająca wystawa. Uważam, że te zdjęcia to pierwszy na świecie, a nie tylko w Polsce, prawdziwy reportaż. Gdyby to przeprowadzić w skali światowej, to musiałoby się zmienić w historię fotografii na świecie.
Najlepsze w życiu to?
Kluczowa rzecz, żeby robić to, co się kocha. A często nie jest to łatwe. Na prawdziwy sukces trzeba czekać, bywa i wiele lat. Ważny jest czas… Mam zdjęcia sprzed czterdziestu i więcej lat, archiwizuję je, dodaję film. Mam zapisy głosu Jerzego Kosińskiego, nagrane 30 lat temu. Przygotowuję sztukę pt.: „Przejścia nie ma”, która opowiada o ostatnim dniu życia Jerzego Kosińskiego, podłożony będzie oryginalny głos Kosińskiego. Wybitny pisarz popełnił samobójstwo (w przyszłym roku będzie 25. rocznica), ale ta sztuka nie wyjaśnia, a nawet nie ma takiego zamiaru, przyczyny śmierci.
Twoje sesje są dla ciebie…
Początkiem znajomości, a często przyjaźni. Jak się robi zdjęcie, takie prawdziwe, nie wymyślone, musi być kontakt z drugą osobą. To jak spowiedź, gdy musimy się naprawdę otworzyć.
A masz zarzuty, że Czapliński świeci światłem odbitym od gwiazd, które fotografował?
Muszę powiedzieć, że na początku, kiedy zacząłem fotografować wybitne osoby w Ameryce, myślałem, że jak uda mi się sfotografować, to już będzie sukces. Trzeba wiedzieć, że w Ameryce znane osoby są otoczone agentami, ochroną… Są także najczęściej fotografowane i trzeba znaleźć pomysł, aby zdjęcie było jedyne w swoim rodzaju. Pamiętam jak miałem fotografować Jacka Kuronia, który często chodził w dżinsowej koszuli, z czego był znany. Pomyślałem sobie, a jakby tak Kuronia przebrać w smoking? Kiedy znalazłem się w jego mieszkaniu na Żoliborzu, siedząc naprzeciwko niego, powiedziałem, że mam pomysł, jak bym chciał go sfotografować. „Niech pan powie, jaki” – odparł Kuroń. „Nie wiem, czy pan się zgodzi, ale chciałbym pana zrobić w smokingu”. „To ciekawe”, powiedział Kuroń, „słyszałem, że w smokingu wygląda się dobrze w trzecim pokoleniu”. „Czy zgadza się pan na mój pomysł?”. „Dobrze, ale zrobimy to zdjęcie na moim podwórku, przy trzepaku”. Tak też się stało. To, czego na zdjęciu nie widać, to sąsiedzi Kuronia, którzy wyglądali przez okna i machali do niego.
Kobiety PRL-u
Część druga
Tytuł cyklu: Kobieta, jaka jest, każdy widzi
Izabella Jarska
Kiedy na Kraj Nasz Kochany z zaskoczenia spadł PRL, wysączkował onże niezwykle barwnym korowodem typów niewieścich. Ho, ho… Było w czym wybierać. Niektóre z gatunków przetrwały nawet do dziś…
Baba na traktorze – ideał piękna lansowany we wczesnych latach 50., udane połączenie Wandy Wasilewskiej i Natalii Krupskiej. Piękno było natury raczej duchowej (fanatyczna wiara w najdoskonalszy z ustrojów oraz Stalina) i w sporym oddaleniu od zgniłych imperialistycznych kanonów wyznaczonych przez Marilyn Monroe i Ritę Hayworth.
Podobno kobieta, co jednak trudno było ocenić zważywszy na maskujący strój (który składał się z flanelowej koszuli i workowatych spodni), a rozpoznanie drugorzędnych cech płciowych poprzez indywidualne oględziny było w owym czasie zasadniczo utrudnione ze względu na szczególną dbałość ówczesnej cenzury o tzw. „moralność socjalistyczną”.
Gwiazda tzw. „produkcyjniaków”, czyli filmów sławiących przewagę socjalistycznych przodowników pracy nad bezpartyjnymi bumelantami, imperialistycznymi sabotażystami oraz odwetowcami z Bonn, lejącymi wodę na wiadomo czyj młyn.
Kochała Stalina, Bieruta, socjalistyczną ojczyznę oraz ewentualnie słusznego ideologicznie Antka (często przodownika pracy). Brzydziła się bezpartyjnym synem kułaka. Gatunek ostatecznie wymarły w latach 60.
Baba na traktorze czasami występowała też w rzadszej odmianie – jako murarka (żeński odpowiednik murarza). Fach nieco odmienny, ale upodobania bez zmian.
Kobieta w mundurze – dzielnie wspierała babę na traktorze w zaszczytnym dziele budowania socjalistycznej ojczyzny. Kobiecość była tu nieco bardziej uwypuklona seksownym krojem munduru, ale też i surowo chroniona jego majestatem.
Wzorowa funkcjonariuszka Milicji Obywatelskiej (w skrócie MO).
Główne zajęcie – stanie na skrzyżowaniu i machanie tzw. lizakiem, czasami wzmocnione efektem dźwiękowym za pomocą gwizdka Najbardziej znana przedstawicielka gatunku to tzw. Lodzia Milicjantka. Gatunek wytrzymały, przetrwał do późnych lat 80.
Milicjantce towarzyszyła niekiedy mutacja zwana żołnierką, czyli umundurowana niewiasta służąca w Ludowym Wojsku Polskim. Była to kobieta o lwim sercu, dzielna jak Trocki i kulom się nie kłaniająca niczym Świerczewski (i podobnej urody). Najbardziej znany egzemplarz gatunku to niejaka Anielka Żołnierka, tytułowa bohaterka pieśni Janusza Pszymanowskiego:
„To nie był anioł, tylko Anielka
Ładna dziewczyna, chociaż żołnierka.” (wielki sukces na Festiwalu Pieśni Żołnierskiej w Kołobrzegu)
Aktywistka – niewiasta zaangażowana społecznie, za to zazwyczaj pozbawiona poczucia humoru. Urody dowolnej, choć często nienachlanej. Fanatyczna propagandzistka jedynej słusznej idei oraz najlepszego z ustrojów. Wzorem jej była Wanda Wasilewska, a serce grzała myśl o Towarzyszu Stalinie, co to „ma usta czerwieńsze od malin”. Wrogo nastawiona do kułactwa oraz szeroko pojętej własności prywatnej. Gatunek rozpleniony w latach 40. i 50., obecnie wymarły.
Pani Ziuta – kobieta pracy. Urzędniczka, pracownica biura, ekspedientka itp. Gatunek licznie występujący i najczęściej znany z lekceważącego stosunku do klienta/petenta (casus „jem przecież!”). Istota znudzona pracą i urozmaicająca ją sobie wesołymi igrzyskami, jakimi były w PRL zakupy (oczywiście w godzinach pracy). Wytrawna łowczyni cytrusów, szynki, sardynek w oleju, kawy, papieru toaletowego i tym podobnych rarytasów, którymi łaskawa władza nieczęsto (żeby się obywatelom w głowach nie poprzewracało), za to zawsze z zaskoczenia (ach ta adrenalina!) uszczęśliwiała swoich obywateli. Lubi „kawkę, herbatkę i śniadanko”. Gatunek wyjątkowo odporny. Gdzieniegdzie uchował się do dzisiaj.
Kociak – czarny charakter rodzaju niewieściego w PRL. Kobieta pełną gębą. Aspołeczna. Mąciła w głowach obywatelom w pocie czoła budującym socjalistyczną ojczyznę, a nawet (o zgrozo!) przodownikom pracy. Często narzeczona bikiniarza. Modnie ubrana w niesłuszną ideologicznie odzież, którą kupowała na tzw. ciuchach (bazar z ubraniami przysłanymi w paczkach z zachodu), gardząc tym samym wyrobami rodzimego przemysłu. Paliła, piła, włóczyła się po nocnych knajpach, gdzie zapamiętale tańczyła w rytm imperialistycznych przebojów. Odciągała mężów od prawidłowych ideologicznie żon (patrz baba na traktorze, Pani Ziuta, Lodzia Milicjantka), często wpędzając nieszczęśników w nałóg alkoholowy, a potem porzucając. Gatunek nieśmiertelny i w różnych mutacjach obecny w każdej epoce.
Okularnica – dziewczę wrażliwe, rozbudzone intelektualnie, a także emocjonalne. Niewiasta zaczytana w poezji oraz literaturze dla ambitnego czytelnika. Afrodyzjakiem jest dla niej dyskusja o wartościach wyższych. Notorycznie gubi drogę, ważne numery telefonów, klucze od domu, drobne przedmioty codziennego użytku oraz głowę na widok dorodnego Okularnika (o ile go w ogóle zauważy oczywiście). Wdzięczna bohaterka piosenki Agnieszki Osieckiej. Gatunek w czasach obecnych całkowicie zmutowany.
Pierwsza naiwna – wierzy we wszystko i każdemu, a zwłaszcza facetom oraz w miłość i to, że „żyli długo i szczęśliwie”. Najczęściej uśpiona intelektualnie. Marzy o karierze w filmie oraz o kreacji z Pedetu. Także o M3 i gromadce dzieci oraz wakacjach z FWP, najlepiej w Bułgarii. Począwszy od lat 70. gatunek wymierający, chociaż niektóre jego przedstawicielki w zmutowanej formie egzystują do dziś. Współczesne Pierwsze Naiwne liczą na karierę modelki, koronę Miss Czegokolwiek, rolę w telenoweli oraz na bogatego męża… Którego zazwyczaj najpierw trzeba rozwieść.
Babol – gatunek nieśmiertelny. Gnieździ się w każdej epoce i każdych okolicznościach, jako że posiada niezwykłą zdolność akomodacji zawsze i wszędzie. Kształtu obłego, oblicza marsowego, niekiedy zdobnego sumiastym wąsem. Poglądów stałych acz nieskomplikowanych, opartych na zasadzie, że zawsze wie najlepiej. Wszystko. Zawsze niezadowolona z małżonka oraz w zasadzie ze wszystkiego.
W PRL-u były jeszcze miliony normalnych kobiet… Ale one nie były takie ciekawe.
POLSKI ABSTRAKCJONISTA ZAINAUGUROWAŁ ŚWIATOWĄ IMPREZĘ EXPO MILANO 2015
Magdalena Woźniak
Krzysztof Rapsa (1959 r.)
Mieszka i tworzy w Koszalinie. Jego malarstwo to świat artystycznych fantazji, różnorakich skojarzeń. W abstrakcjach artysty równie istotną rolę odgrywa kolor jak operowanie światłem i strukturą. We wrześniu 2012r. w prestiżowej Galerii Jang Sun w Seulu miała miejsce jego indywidualna wystawa, gdzie nazwano go “poetą koloru”. Wystawa polskiego abstrakcjonisty spowodowała, że stał się on najbardziej znanym współcześnie tworzącym polskim malarzem w Korei Płd. O malarstwie Rapsy napisały najpoważniejsze specjalistyczne magazyny i czasopisma, jak Misoolsidae, Culture & Business Jurnal CNB+ARTiN i Tygodnik Kulturalny, a informacje i zdjęcia z otwarcia wystawy pojawiły się w The Korea Herald i The Korea Times. The Art Magazine Misoolsidae zamieścił entuzjastyczne recenzje oceniając, że Rapsa należy do światowej czołówki abstrakcjonistów — „nie pretenduje, on już tam jest”.
Artysta otrzymał szereg nagród i wyróżnień m.in. nagrodę Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku w Europejskim Konkursie Malarstwa „Barwy morza”, nagrodę Era -Art na VI Międzynarodowym Biennale Malarstwa i Tkaniny Unikatowej w Gdyni, nagrodę Prezydenta Miasta Koszalina „Artysta Roku”, w Mediolanie Gran Prix Publiczności, EXPO MILANO 2015 – Galeria Hernandez. Twórczość Krzysztofa Rapsy została zaprezentowana w Teatrze Narodowym w Restauracji Sun & Moon podczas Global Cross Culture Exchange 2015 Poland – Korea w Seulu.
Od kilku lat trwa jego artystyczna podroż po galeriach świata. W 2014 roku swoją twórczość prezentował w Galerii Samsunga i Galerii Foret w Seulu, w Saman Art Gallery w Rzymie,w Muzeum w Dageu i Muzeum Mosan, w Qatar Fine Arts Society w Doha w Katarze.
Jego twórczość zaprezentowana została w filmie „Na szczęście jest sztuka” zrealizowanym pod patronatem Muzeum Narodowego w Gdańsku. Obrazy Krzysztofa Rapsy użyte zostały przy realizacji produkcji filmowym i telewizyjnych, m.in. przez telewizję koreańską TV KBS oraz liczne wydawnictwa. Jest autorem okładek wydawnictw literackich. Jego prace znajdują się w zbiorach muzeów, galeriach sztuki współczesnej i kolekcjach prywatnych w kraju i zagranicą.
RANCZO
Tekst i zdjęcia
Ewa Szadyn
„Ranczo” to polski serial komediowo-obyczajowy, kręcony od 2006 roku. Dotychczas powstało dziewięć serii. Producentem jest Studio A, reżyserem Wojciech Adamczyk, a scenarzystami: Robert Bruttem i Jerzy Niemczyk. Główni wykonawcy to Ilona Ostrowska, Cezary Żak, Artur Barciś i Paweł Królikowski. Serial otrzymał, między innymi, nagrodę Telekamery w 2009 i 2015 roku w kategorii Serial, a także Super Telekamerę Roku. Twórcy „Rancza” zostali uhonorowani przez Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa specjalną nagrodą za promocję programów unijnych. Serial otrzymał również kilka statuetek „Melonika” na Festiwalu Dobrego Humoru w Gdańsku oraz wiele innych nagród i wyróżnień.
8 marca miała miejsce premiera pierwszego odcinka dziewiątej serii pt.: „Nowe Wyzwania”. Jak bardzo serial był oczekiwany i ilu ma zwolenników, świadczą liczby: przed odbiornikami telewizyjnymi zasiadło 6 861 726 widzów !!!
Z serialem „Ranczo” zetknęłam się po raz pierwszy w 2006 roku podczas mojej pracy przy znakowaniu koni we wsi Lipiny koło Jeruzala. Ogiernik, który towarzyszył mi w moich czynnościach u hodowców koni, opowiadał, jaką to fuchę mają okoliczni mieszkańcy przy kręceniu serialu. W latach następnych dowiedziałam się, że dzięki filmowi został odnowiony drewniany, zabytkowy kościółek w Jeruzalu i że wielu mieszkańców wsi stało się nałogowymi statystami w Ranczu. Z zasady mało oglądam telewizję i wtedy nie zainteresowałam się serialem.
Moje następne zetkniecie z tą produkcją nastąpiło przed poprzednimi wyborami samorządowymi, kiedy to wśród moich sąsiadów poszła plotka, że startuję na wójta. Pytanie, czy to prawda, skwitowałam wielkim zdziwieniem i śmiechem. Mój sąsiad jednak nie dowierzał i rzekł:
– Dziwisz się, że pytam, a Lucy przecież wójtem została?
– Jaka Lucy?– zapytałam.
– No z „Rancza”! – odparł z prostotą sąsiad.
Wtedy również przyjęłam to tylko jako ciekawostkę i nadal nie oglądałam filmu. Mieliśmy na głowię plany naszego domu, bieganinę po urzędach, poprawki, potem fundamenty itp., wszystko toczyło się wokół naszego pięknego dworu…
Nowy dom będzie w stylu staropolskim, który ma podkreślać charakter naszego miejsca na Ziemi, gdzie mieszkamy i hodujemy typowo polskie konie – potomków wierzchowców Kmicica i Wołodyjowskiego – małopolaki.
Dopiero dwa lata później przypadkowo obejrzałam jeden z pierwszych odcinków „Rancza” i doznałam szoku!
Prawie całkowicie identyfikowałam się z główną bohaterką – Lucy. Co prawda ona przyjechała z Ameryki, a ja z Warszawy, co prawda ona odrestaurowała stary dwór, a my dopiero go budujemy, co prawda ona uczyła dzieci dodatkowego angielskiego na plebanii, a ja w szkole, ona zakładała wiejski uniwersytet, a ja stowarzyszenie wioskowe, ale czułam i cały czas czuję wielką więź z Lucy Wilską, która chce zmieniać świat na lepsze i ma wielką wiarę w ludzi.
Od tej pory śledziłam wszystkie serie „Rancza” z zapartym tchem i stałam się członkiem wielkiego fanklubu, który zrzesza ponad sześć milionów widzów w Polsce.
„Ranczo” to serial komediowy, ale ileż w nim prawdy o naszej polskiej wsi. Mieszkam z rodziną na rubieży szesnaście lat i wydaje mi się, że mogę już siebie nazwać wieśniaczką. Jako wieśniaczka uważam „Ranczo” za serial kultowy.
Jeruzal, w którym kręconych jest gro zdjęć do filmu, oddalony jest około 30 km od naszej stadniny, więc którejś niedzieli zrobiłam moim dzieciom wycieczkę do „Wilkowyj”. Przyjechaliśmy akurat w momencie, w którym ludzie wychodzili z kościoła i zagadnęłam jedną z kobiet o dom Solejuków z „Rancza”.
– Ja to nie wiem, kochanieńka – odpowiedziała kobiecina – ale mój mąż to główny aktor z naszej wsi, on we wszystkich seriach gra, pani z nim porozmawia, on wszystko wie.
Rzeczywiście, od pana statysty dowiedzieliśmy się nie tylko, gdzie jest dom Solejuków, ale i studio radiowo-telewizyjne redaktora Tomka, i że restauracja Wioletki jest w Strachominie, dom Wójta w Rozstankach, urząd gminy w Latowiczu, a dwór Lucy w miejscowości Sokule oddalonej o prawie 140 km!
Moje dzieciaki były szczerze zdziwione, bo wydawało im się, że wszystko będzie w jednym miejscu i przede wszystkim, że zobaczą przy drodze tabliczkę z napisem Wilkowyje. No cóż, magia kina!
Kościół, plebania i sklep Krysi ze słynną ławeczką znajduję się natomiast w Jeruzalu, gdzie natychmiast pobiegliśmy, cyknęliśmy sobie fotki, a w sklepie „U Krysi” nabyliśmy na pamiątkę słynnego Mamrota za całe pięć złotych.
Właśnie niedawno rozpoczęła się dziewiąta seria „Rancza” i z pewnością nie przegapię żadnego odcinka. Na forach internetowych pojawiły się jednak informacje, że to już ostatnia seria i więcej odcinków nie będzie. Jeżeli to prawda, a powodem jest brak pomysłów na scenariusz, to osobiście mogę dostarczyć „tony propozycji ze wsi wziętych”.
Mam pewność, że jestem wyrazicielką poglądów ponad sześciomilionowej rzeszy wielbicieli „Rancza” i apeluję do wytwórni, sponsorów, scenarzysty, reżysera i aktorów!
Kochani!
Nie róbcie nam tego, nie odbierajcie nam Wilkowyj, niech „Ranczo” trwa!
Mariola Rutschka
Jolanta Popiołek: Dlaczego wybrałaś flet?
Mariola Rutschka: Pewnego dnia koleżanka zabrała mnie ze sobą do szkoły muzycznej I stopnia w Gdańsku, gdzie uczyła się gry na kontrabasie. Tam po raz pierwszy usłyszałam przypadkowo brzmienie fletu na żywo. Dziewczyna na nim grająca zapytała, czy chcę spróbować (pewnie poczuła wielką fascynację w moich oczach). Ku mojemu zdziwieniu (i nie tylko) natychmiast uzyskałam ten wyjątkowy ton! To brzmienie i bliskość tego instrumentu zadecydowały o tym, że do dziś codziennie mi towarzyszy.
To wielka trudność, żeby z instrumentu dętego, jakim jest flet, wydobyć piękny dźwięk, ludzie się tego uczą i uczą! Jak ta nauka wyglądała u Ciebie?
Naukę na flecie rozpoczęłam u wspaniałej nauczycielki Marii Wilskiej-Nikiforos. Dzięki niej pokochałam ten instument na całe życie. Maria mieszka dziś w Londynie i wiąże nas wielka przyjaźń. Po opuszczeniu ojczyzny w 1988 roku studiowałam w Wyższej Szkole Muzycznej i Teatralnej w Hamburgu u prof. Ingrid Koch-Dörnbrak. Podobnie jak Marysia była cudownym pedagogiem.
Skończyłaś szkołę muzyczną w Polsce, wyjechałaś do Hamburga. Karierę rozpoczęłaś w 1988 roku u boku profesor Koch-Dörnbrak. Gdzie najwięcej dowiedziałaś się o grze na flecie?
Z profesor Koch-Dörnbrak jestem w stałym kontakcie. To bardzo bliska memu sercu osoba. Dopiero tutaj w Niemczech dowiedziałam się szczegółowo, jak można nauczać gry na tym instrumencie. Zgłębianie nauki zajęło mi 4 lata studiów. Dociekałam każdego drobiazgu, nie zdając sobie sprawy, jak rozległa i potężna jest ta wiedza. Tutaj niektóre dzieci zaczynają grać na flecie poprzecznym już od 7. roku życia. W ich nauczaniu używam specjalnych fletów „koge” dla małych dzieci. Przedział wiekowy moich uczniów to 7-26 lat. I to jest fascynujące.
Skąd się to wzięło, że temat „metodyka nauczania na instrumencie” tak Cię pochłonął?
Może stąd, że jako młoda dziewczyna wiele razy musiałam nasłuchać się bzdur. Ćwiczyłam wówczas bardzo dużo, od 6-8 godzin dziennie. Pewne rzeczy mi nie wychodziły (nie wiedziałam dlaczego) i zamiast porady, wskazówek słyszałam tylko: „za mało ćwiczysz” albo: „to może zajmiesz się czymś innym, jest tyle pięknych zawodów: fryzjerka, kelnerka”. Wtedy wybiegałam ze szlochem z klasy. Takie były wówczas sposoby „nauczania”… Może dlatego pochłonął mnie ten zawód.
Pewnie na stare lata wydam książkę w języku polskim na ten temat, bo jeszcze do dziś ta metodyka i pedagogika instrumentalna kuleje.
Nauczanie to Twoja wielka pasja. Jesteś prawie 20 lat pedagogiem w Państwowej Szkole Muzycznej w Hamburgu, jeździsz regularnie na konkursy, koncerty i nawet kiedy jest niedziela i masz gościa w domu, wyjątkowego gościa z Polski – Twoją siostrę Krystynę, też pracujesz. Masz wybitne osiągnięcia, powiedz, ilu miałaś w swoim szczytowym osiągnięciu uczniów?
(Śmiech) Och, tak średnio 60 uczniów w tygodniu. I to nie są grupy.
Nie uważasz, że jest to uzależnienie od pracy? Ponadto wiadomo, że osoby przychodzą do Ciebie, bo chcą, bo Cię wybrali, a nie zostali przez kogoś przydzieleni?
(Śmiech) Istnieje coś takiego jak miłość do nauczania. Tutaj nie ma przydziałów. Może uczyć się każdy. I to jest dla mnie ogromne wyzwanie i niesamowita życiowa przygoda. Większość uczniów pozostaje przy mnie latami. Z niektórymi moimi studentami bardzo się przyjaźnię. Myślę, że niedługo będę musiała zrobić zjazd moich uczniów weteranów!
Czy oprócz tego nauczania na maksymalnych obrotach udaje Ci się słuchać muzyki dla przyjemności? Czy masz jeszcze na to czas i jaka to jest muzyka?
(Śmiech) Na to mam zawsze czas, dzisiaj jest to przede wszystkim muzyka poważna, szczególnie Bach. I to po tylu latach słuchania i umiłowania jazzu i wręcz niechęci do muzyki klasycznej. Muzykę klasyczną lubiłam tylko tę, którą grałam ja lub na gitarze klasycznej moja siostra (śmiech). Tak naprawdę zawsze chciałam studiować jazz, ale było to w czasach mojej młodości niemożliwe – dziewczyna na flecie i jazz. Jak mój profesor się dowiedział o koncercie i moim improwizowaniu, to powiedział: „jak będziesz grała tę muzykę, to zepsujesz sobie ton i ja sobie tego nie życzę”. Takie były czasy! Dzisiaj jest wszystko inaczej. Okoliczności się zmieniły na lepsze i wygodniejsze dla młodych muzyków chcących osiągnąć sukces.
Poprzez nauczanie i prowadzenie hamburskiego kwintetu dętego Hilaris Ensemble odkrywam inną treść muzyki klasycznej. Jako dyrygent słucham i analizuję inaczej aniżeli muzyk.
Jako osoba wielowątkowa prowadzisz portal internetowy „Kulturograf.de”, jesteś animatorką życia kulturalnego w Hamburgu. Otaczasz pieczą swoje zespoły, intensywnie nauczasz, koncertujesz, organizujesz konkursy muzyczne, eventy, workshopy. Jesteś bardzo zaangażowana w konkursach. To niesamowite.
A teraz po raz trzeci z kolei organizuję Konkurs Muzyki Polskiej „pod skrzydłami” Związku Dziennikarzy Polskich w Niemczech w ramach tzw. Deutsch-Polnische-Begegnung Hamburg, czyli Spotkania Polsko-Niemieckiego Hamburg. Impreza odbędzie się 5 września tego roku.
Poza tym profesor Hubert Rutkowski z Wyższej Szkoły Muzycznej w Hamburgu zaangażował mnie do całkowitej organizacji drugiego Niemieckiego Konkursu Pianistycznego Muzyki Polskiej dla studentów i młodzieży z północnych Niemiec, który odbył się w dniach od 1 do 7 lipca w tym roku. To wielkie przedsięwzięcie odbywa się co dwa lata.
O czym marzysz?
W tej chwili o spokoju i o tym, by mieć więcej czasu na życie prywatne. Cieszę się już na wspólny urlop z mężem.