Klaudia Podkalicka

Trzeba być silnym. Aby się nie poddać, nie powiedzieć za którymś razem: „Mam to już gdzieś, poddaję się, nie jadę dalej”. Cały czas trzeba być wytrwałym, powiedzieć sobie: mogę – mówi Klaudia Podkalicka, kierowca rajdowy i wyścigowy. Zdobywczyni drugiego miejsca w Pucharze Świata podczas rajdu Baja Poland, Wicemistrzyni Adac Logan Cup, najszybsza kobieta w historii pucharu KIA LOTOS RACE. Instruktorka doskonalenia techniki jazdy, dziennikarka, specjalista ds. bezpieczeństwa na drodze…

Załącznik pocztowy

Najlepsze z życia dla ciebie to…?

Myślę, że jest to moment, gdy mam już wszystko zapięte na ostatni guzik i kiedy już wiem, że zbliżają się zawody, mam luźną głowę, nie muszę się martwić o sponsorów i mogę zacząć swobodnie pracować.

Jakie zawody?

Cross Country rajdy samochodowe. Wcześniej jeździłam w wyścigach, teraz skupiam się tylko i wyłącznie na rajdach i to jest to, co sprawia mi w życiu największą przyjemność. Wszystko, co robię, idzie w tym właśnie kierunku, żeby spiąć to wszystko… Nie ukrywajmy, jest to bardzo drogi sport, dużo zależy od kwestii finansowych. Wiadomo, liczy się szczęście i nasze przygotowanie do zawodów, ale oprócz tego także i pieniądze, które na to wszystko trzeba wydać. I to jest chyba w tym sporcie jedno z trudniejszych wymagań, które trzeba spełnić. Dlatego stan, kiedy już wszystko jest dopięte na ostatni guzik, jest po prostu rewelacyjny. Takich momentów w życiu nie miałam wiele, dlatego przeważnie do końca nie wiadomo, w jakich zawodach się wystartuje. W tym roku jestem spokojna i szczęśliwa, bo wiem, że na pewno pojadę na cały cykl mistrzostw Polski i Europy w nowych barwach Total, co jest dla mnie dużym osiągnięciem.

Skąd wzięło się w tobie takie zamiłowanie? Wpoili ci je rodzice?

Jestem jedynaczką, moja mama tańczyła i jest po szkole baletowej, a tata to kierowca wyścigowy. Nie mogę powiedzieć, żeby w dzieciństwie były na mnie naciski, niemniej jednak zarówno jednej, jak i drugiej stronie zależało, abym przejęła ich pasje. Może gdybym miała rodzeństwo, byłoby inaczej i jakoś by te pasje rozdzielono na kilkoro dzieci, a tak skupiono się na mnie jednej. Gdy miałam 6 lat, mama zapisała mnie do ogniska baletowego, zaczęłam tańczyć i z tym, tak na dobrą sprawę, wiązałam przyszłość. Tyle że jakoś nie do końca odnajdywałam się w tej roli. Pierwsze zajęcia były dla mnie trudne, nie do końca mi się to podobało… Jednak z biegiem czasu stawałam się zafascynowana tańcem klasycznym i wierzyłam w to, że będę słynną primabaleriną – i tak się stało. Wszystko szło w tym kierunku. Wyjazdy, tournée przeróżne, nie sądziłam, że coś może się zmienić i że mogę pójść w innym kierunku. Natomiast w wolnym czasie a nie miałam go dużo, bo z biegiem lat miałam zajęcia baletowe codziennie po pięć-sześć godzin, łącznie z sobotami i niedzielami starałam się gdzieś wyjeżdżać z tatą. Wtedy uczył mnie jeździć albo wybieraliśmy się na jego zawody, na które często zabierałam koleżanki z baletu. Podobało mi się to.

Czy to wszystko szkoła, kółko baletowe, zawody ukształtowało trochę twój charakter, nauczyło, na przykład, obowiązkowości?

Zdecydowanie tak. Na dobrą sprawę cały czas się czegoś uczę. Choćby pokory bo czasami trzeba odpuścić, stwierdzić, że nie da się szybciej pojechać, a pewnych rzeczy się nie przeskoczy.

Leszczyński Patryk 2
Fot. Leszczyński Patryk

Co ostatnio odpuściłaś?

Tak na dobrą sprawę staram się nie odpuszczać. Trzeba jednak pamiętać o specyfice odcinków specjalnych, gdzie są duże prędkości, jedziemy po nieznanych trasach (są to zazwyczaj bezdroża, często w lesie, na poligonach lub pustyniach), należy oszczędzać samochód, bo musi dotrwać do końca całego rajdu. Dlatego czasami trzeba wiedzieć, co i kiedy odpuścić. Wcześniej brałam udział w wyścigach samochodowych, w których jeździliśmy w kółko po torze, który już de facto dobrze znaliśmy, bo przed startem w zawodach mieliśmy na nim treningi. Wiadomo, co nas czeka za zakrętem. Natomiast podczas rajdu nigdy nic nie wiadomo. Nie wiemy, czy za zakrętem nie ma, na przykład, dziury, czy leżącego na drodze kamienia.

Leszczyński Patryk
Fot. Leszczyński Patryk

Jakim samochodem jeździsz?

Jeżdżę Mitsubishi Pajero w klasyfikacji T2. Jest to klasyfikacja w obrębie której nie możemy zbyt dużo modyfikować w silniku samochodu. Opieramy wszystko na zawieszeniu, tak żeby było ono jak najlepiej przygotowane do danego odcinka.

Czy Mitsubishi jest twoim sponsorem?

Niestety nie. Grupa Mitsubishi nie jest zainteresowana sportem samochodowym jako takim. I nie chodzi o mnie, tylko o ich ogólne zasady. Dlatego jeżdżę własnym samochodem przy wsparciu firm Total, Carmont, BRM Chronohraphes, OtoMoto i Proftec. To dzięki nim stajemy na starcie!

Gdzie i kiedy odbędą się najbliższe zawody?

Od pierwszego do trzeciego maja mamy drugą rundę Mistrzostw FIA Strefy Europy Centralnej w Stalowej Woli, później planujemy parę dni treningu w Katarze, następny start to Baja Italia (Puchar Świata). W sumie w obecnym roku (2015 – przyp. red.) startuję w jedenastu imprezach.

Leszczyński Patryk 1
Fot. Leszczyński Patryk

A twój pilot to mężczyzna czy kobieta?

Teraz jest nim mężczyzna, ale zawsze mi się marzyło, aby stworzyć taki kobiecy team. Wcześniej jeździłam z kobietą-pilotką, jednak żeby zrobić taki typowo damski zespół, potrzeba także kobiety-mechanika, a mało jest pań, które są zafascynowane mechaniką samochodową. Dlatego teraz jeżdżę z mężczyzną, ponieważ na sprawach technicznych owszem, znam się i miałam dużo zajęć w warsztacie odnośnie mojego samochodu jednak czasami podczas rajdu potrzebuję pomocy.

PODKALICKA FOT DAWID WNUK
Fot. Dawid Wnuk

No właśnie, a co sama jesteś w stanie naprawić?

Umiem przede wszystkim rozpoznać, co się dzieje w samochodzie. Kiedy coś stuka, uderza, samochód traci moc. Wtedy wiem, co powinnam zrobić i jak zareagować. Podobnych sytuacji jest multum. Trzeba patrzeć przede wszystkim na wszystkie kontrolki: poziom oleju, ciśnienia, wody, turbiny, czy to wszystko funkcjonuje jak należy. Wiadomo, czasami jeździmy podczas rajdów w niesamowitych upałach, wtedy samochody czasami „wariują”, więc też trzeba wiedzieć, co robić w takich sytuacjach. Kwestie mechaniczne odgrywają bardzo ważną rolę, a ja nie mam ze sobą części na wymianę. Oprócz koła, które oczywiście jestem w stanie zmienić bez problemu i mam to przećwiczone do perfekcji. Ostatnio mieliśmy problem z bakiem. Trzeba było poodkręcać różne śrubki, napompować paliwa do odpowiedniego zbiornika to wszystko naprawdę wymagało siły i czasami, nawet jeśli się znamy na pewnych rzeczach, to ten facet jest przydatny. Myślę, że jest to także kwestia doświadczenia, umiejętności szybkiego reagowania. Czasami coś się dzieje z samochodem i stoimy. Zawsze na początku jest chwila paniki. Dzwonić, czy już zacząć coś samemu robić? Czasami i we mnie walczą dwie osobowości. W życiu codziennym nie podejmuję ryzyka i boję się go. Ciężko mnie wyprowadzić z równowagi i wszystko muszę mieć poukładane. Natomiast kiedy mam rajd, zakładam kask, wsiadam do samochodu i staję się zupełnie inną osobą. Jestem impulsywna, czasami ciężko jest nawiązać ze mną normalną rozmowę, ponieważ wytwarzam w sobie jakąś dziwną energię. Kiedy oglądam po rajdzie materiały z kamery zainstalowanej w samochodzie (żeby przeanalizować, co robiłam dobrze, a co źle), bywa, że nie mogę uwierzyć, iż to siebie widzę za kierownicą.

A jaką rolę pełni przy kierowcy rajdowym jego pilot? O czym decyduje on, a o czym ty?

Pilot musi mnie zmotywować. Bardzo tego potrzebuję. Oczywiście, dyktuje także trasę, musi się na tym skupiać, widzieć, co się dzieje. Powinien też czasami nadawać tempo, kiedy na przykład jadę zbyt szybko. Musimy się także wzajemnie lubić, a przede wszystkim muszę wierzyć w to, co on mówi, mieć do mojego pilota całkowite zaufanie.

Czy pilot wcześniej przejeżdża trasę i sprawdza, jakie są warunki?

Właśnie nie i dlatego Cross Country jest wyzwaniem dla pilotów. Tak zwaną Road Book (mapę trasy) piloci dostają tuż przed samym rajdem, więc nie mają możliwości wcześniejszego poznania trasy. Zwłaszcza że poszczególne odcinki bywają czasami bardzo długie, mogą mierzyć nawet i sto czy trzysta kilometrów. Nie jesteśmy w stanie zobaczyć, przejechać samochodem tej trasy ani tym bardziej jej przejść. Pilot dostaje tę książkę i musi przez całą długość danego odcinka dyktować mi, którędy jechać, a każdy jego błąd to stracone sekundy lub niepotrzebny wypadek… Bo różnie się może wydarzyć. Dlatego i u mnie, i u niego jest niesamowita koncentracja.

A jak sobie radzisz w trasie z potrzebami fizjologicznymi, takimi jak toaleta, picie, jedzenie…?

Nigdy przed trasą nie piję kawy, bo jest moczopędna. Natomiast jeśli chodzi o nawodnienie, są na to specjalne testy przed zawodami. Ile organizm jest w stanie wypocić i jakich witamin potrzebuje, a jakich nie. Dlatego mamy w naszych bidonach odpowiednie witaminy w płynnej postaci i pijemy je podczas drogi. Przy kombinezonie jest specjalny ustnik, dzięki któremu, kiedy chce mi się pić, to po prostu piję. Ale podczas rajdu zazwyczaj jest taka adrenalina i emocje, że nie czuje się żadnych potrzeb. Absolutnie nie mam z tym problemu. Chociaż na rajdach w Dakarze zdarzały się sytuacje, że ludzie jeździli w pampersach. To są długie odcinki, a organizm ma jednak swoje potrzeby.

Byłaś na Dakarze ?

Tak, dwa razy. Raz miałam wystartować jako pilot, w 2007 roku, i to był ten akurat rajd, który nie doszedł do skutku. To była dla mnie niesamowita tragedia, ponieważ zainwestowaliśmy duże pieniądze, a przygotowania trwały dwa lata. To był ostatni rajd, w którym start miał być w Lizbonie, a meta w Dakarze. Rajd przeniesiono w całości do Ameryki Południowej, więc koszta uczestnictwa znowu wzrosły, między innymi transport samochodu. Ten rajd teraz się zmienił, jest bardziej bezpieczny, przyjazny zawodnikom. W Afryce warunki były dramatyczne. Zdarzały się napady, było dużo przeróżnych sytuacji krytycznych. W Ameryce Południowej sytuacja wygląda inaczej, rajd zupełnie się zmienił. W drugim Dakarze uczestniczyłam jako obserwator, aby zobaczyć to wszystko od kuchni. Pojechałam tam z polskim teamem, wzięli mnie pod swoje skrzydła, żebym zobaczyła, jak to wszystko wygląda i jak się do tego przygotować, na co zwrócić uwagę.

Kto był wtedy w tym teamie?

Jechało wtedy piętnaście osób, m.in.: Rafał Sonik, Krzysztof Hołowczyc, Adam Małysz oraz nasi motocykliści.

Jaka jest rola takiego obserwatora, przemierzałaś też te odcinki?

Tak, miałam taką możliwość. Jeździliśmy też rajdowym samochodem, więc wyglądało to bardzo podobnie co w wypadku startujących. W momencie kiedy przejeżdżały jakieś samochody, my mogliśmy wjechać na odcinek i przemierzać tę drogę ich śladem. Po tym wyjeździe wiem już, w czym tkwi największy problem takiego rajdu – jest nim brak snu. Ludzie tam śpią po dwie, trzy godziny dziennie, po czym wsiadają do samochodu i znowu jadą dalej. W telewizji często pokazuje się to najładniejsze oblicze rajdu Dakar jeżdżą sponsorowane przez koncerny teamy, uczestnicy mają masażystów, po ukończeniu odcinka lecą do swoich hoteli i wszystko to wygląda naprawdę bardzo pięknie. Ale ten „ogon”, jak ja to nazywam (to ci, którzy nie mają takiego zaplecza finansowego), śpią w namiotach, sami muszą się żywić, nie mają masażystów, naprawiają samochody na własną rękę. Wygląda to naprawdę niesamowicie, jak ludzie wypadają z samochodu, po czym kładą się spać w kombinezonach, ktoś ich budzi, wsiadają i jadą dalej. I znowu przemierzają te pięćset do ośmiuset kilometrów, w zależności od odcinka.

Można ukończyć ten rajd bez bogatego sponsora?

Można, ale trzeba być niesamowicie silnym psychicznie. To jest walka z samym sobą, tylko i wyłącznie. Oczywiście, silnym trzeba być również mając zaplecze finansowe. Aby się nie poddać, nie powiedzieć za którymś razem: „mam to już gdzieś, poddaję się, nie jadę dalej”. Cały czas trzeba być wytrwałym, powiedzieć sobie: „mogę!”. Zawsze w połowie rajdu, jak wszyscy mówią, jest kryzys. Przychodzi zmęczenie, zniechęcenie… Już się nie chce wsiadać do samochodu, ma się dosyć tego upału… Jednak trzeba sobie powiedzieć: „Jestem zmęczony, ale jadę dalej”. To jest naprawdę bardzo trudne.

Kiedy jest następny Dakar?

Każdy Dakar zaczyna się 5 stycznia danego roku i trwa dwa tygodnie, ale wpisowe trzeba zapłacić do czerwca roku poprzedzającego. Zatem decyzję o uczestnictwie w rajdzie należy podjąć pół roku przed startem.

Jaka jest twoja decyzja?

Niestety, nie mam takiego budżetu, aby móc wystartować. Wiem, że w tym roku jest to kompletnie nierealne, ale bardzo się cieszę, że i tak zrobiłam duży krok naprzód. Pozyskałam sponsora jest nim firma Total, która sponsoruje wielu kierowców.

Oglądając czasami rajdy widzę, że zawodnicy są w specjalnych strojach. Jak wygląda takie ubranie? Raczej nie jest to przewiewna koszulka?

Niestety nie. To nie jest nic przewiewnego. Nie jest sympatycznie ubierać się w ten strój w wysokich temperaturach. Kiedy jest zimno jest OK, przynajmniej nie marzniemy. Dużo gorzej jest podczas upałów. Ale za to taki strój jest ognioodporny. Na szczęście nie sprawdzałam tego na sobie i mam nadzieję, że nie będę miała okazji, ale w takich ubraniach mamy około 60 sekund, aby się nie spalić i wyjść z samochodu bez poparzeń. Zatem, po kolei: są to bardzo grube kalesony, odpowiednie skarpetki, golf, który też nie należy do cienkich… Później na to wszystko zakładamy bardzo gruby wełniany kombinezon. Do tego na głowę „balaclava”, czyli kominiarka, a na nią kask. Wszystko ma odpowiednie homologacje i atesty, które są sprawdzane w badaniu technicznym.

Musicie sami sobie kupić taki strój, czy sponsor wam to zapewnia?

Każdy zawodnik sam musi o to zadbać, a to nie są tanie rzeczy. W dodatku starczają na około pięć lat, w zależności od homologacji, z jaką się je zakupi. I nieważne, czy na zewnątrz jest czterdzieści stopni (a w samochodzie czasami są temperatury po sześćdziesiąt stopni), każdy zawodnik musi na siebie założyć wszystkie te wymienione rzeczy. Dodajmy, że w samochodach nie ma klimatyzacji, ponieważ zabiera ona silnikowi niezbędną moc, a do tego, nawet jeżeli na zewnątrz jest bardzo gorąco, jedziemy z ogrzewaniem włączonym na maksa. Więc naprawdę jest BARDZO gorąco.

Podczas rajdu masz włączone ogrzewanie, na dworze ukrop, a ty w grubym ubraniu… Chyba musisz się czuć jak „ugotowana”?.

Tak! Lubię upały, ale wtedy jest naprawdę gorąco. W dodatku jeździmy z zamkniętymi oknami.

Czy kiedy jeździsz po Polsce prywatnie, włączasz klimatyzację?

Nie, w ogóle nie lubię klimatyzacji. Dla mnie może nie istnieć, czy w domu, czy w hotelu, gdziekolwiek jestem, to taki psychiczny nawyk. Nie jestem do tego przyzwyczajona, od razu łapie mnie ból gardła. Wydaje mi się, że to jest w naszej głowie, jesteśmy w stanie do wszystkiego się przyzwyczaić i nauczyć się żyć bez wszystkiego. Ale podczas rajdu w ciepłych klimatach upały dają w kość, szczególnie niekorzystnie wpływają na koncentrację. A ona jest jednym z najważniejszych elementów. Kiedy jesteśmy mocno skoncentrowani, możemy szybko jechać, popełniamy mniej błędów. Każde zmęczenie powoduje, że koncentracja siada, traci się precyzję.

Prowadzisz samochód w okularach?

Różnie, wszystko zależy od pogody. Mam w kasku przesłonkę, która, kiedy jest mocne słońce i nie mam okularów, osłania oczy, ale ciężko jest ją założyć w trakcie jazdy. Czasami muszę podjąć trudną decyzję – założyć tę przesłonkę czy nie?

Może w przyszłości to się zmieni, ale na razie mało jest kobiet-rajdowców. Rywalizujesz zatem z mężczyznami. Jak jesteś odbierana?

Bardzo różnie. Na początku nie było łatwo. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja na wyścigach, a inaczej na rajdach. Na wyścigach było tak, że wszyscy startowaliśmy w jednym czasie, czyli na przykład około trzydziestu samochodów jednocześnie. Zapala się zielone światło i ruszamy, kolejność w rzędzie startowym zależy od treningów. Potem jest piętnaście minut jazdy na czas. W wyścigach jest to walka, blacha w blachę, obijanie się. Bój o każdy milimetr toru, gdzieś ktoś zostawi jakąś przestrzeń, to wiadomo, że każdy próbuje się w nią zmieścić. I tutaj miałam sporo sytuacji, kiedy dostawałam dużo tak zwanych strzałów, czyli uderzeń od różnych osób. Najczęściej od mężczyzn. Zawsze jeździłam między dziesiątym a czwartym miejscem, czasami nawet w pierwszej trójce. I wtedy zdarzały się wspomniane sytuacje. Na przykład – walczyłam z chłopakiem, którego wyprzedziłam, on jechał cały czas za mną, później on mnie wyprzedził, znowu ja jego i w którymś momencie nie wytrzymał i uderzył mnie w tylny narożnik. Wtedy ja z prędkością około stu trzydziestu kilometrów na godzinę uderzyłam czołowo w bandę. Samochód do kasacji, ja – kołnierz ortopedyczny…

Czy takie zachowania są karalne?

Oczywiście, zabrali mu licencję, więc poniósł konsekwencje, ale ja mimo wszystko większe niż on. Podeszłam do niego, zapytałam się, dlaczego to zrobił, czy to miało w ogóle sens? Powiedział, że bardzo mnie lubi, ale nie jest w stanie przeżyć, kiedy kobieta go wyprzedza, i to było silniejsze od niego. Później miałam jeszcze kilka takich sytuacji i to mnie zniechęciło do wyścigów na torze. Pomyślałam wtedy o rajdach Cross Country i wsparł mnie w tym mój tata. Dostałam propozycję uczestnictwa w Mistrzostwach Polski w teamie razem z Krzyśkiem Hołowczycem. Nie musiałam szukać na to sponsorów, wydawać na samochód. Mogłam wystąpić w rajdzie i to mi nawet nie kolidowało z wyścigami, więc postanowiłam spróbować. Poszło mi nieźle, w swojej klasyfikacji zajęłam drugie miejsce. I złapałam rajdowego bakcyla…

A co robisz między rajdami?

Kiedy kończy mi się sezon – przeważnie w listopadzie jest ostatni rajd – do kwietnia mam tylko treningi. I ten czas jest rajdowo martwym sezonem, ale też bardzo ważnym okresem, jeśli chodzi o pozyskiwanie sponsorów. Zwłaszcza że szefowie firm zazwyczaj podejmują decyzje o sponsorowaniu do końca marca.

Jakie firmy mogą cię sponsorować?

Każda firma. Od marek kosmetycznych, paliwowych czy olejowych po producentów zegarków. Na dobrą sprawę każdy produkt można połączyć z rajdami, z szybkością, z precyzją, dynamiką…

Ile kobiet tak jak ty jeździ w rajdach?

W rajdach Cross Country jeżdżą jeszcze dwie kobiety. Zatem jest nas niewiele.

PODKALICKA FOT DAWID WNUK3
Fot. Dawid Wnuk

A twoje życie prywatne?

Jestem szczęśliwą mężatką. Dwa lata temu wzięłam ślub i cieszę się, że mam takiego a nie innego męża, ponieważ to, co robię wymaga częstych rozstań. Ale w naszym przypadku jest o tyle fajne, że mąż jest bardzo w to zaangażowany. Nie jest moim menadżerem i nie bylibyśmy w stanie pracować razem, bo chyba byśmy się pozabijali. Ale jest obecny na zawodach, chociaż zawsze w cieniu, podobnie jak mój tata. Wieczorami, kiedy idziemy do hotelu i wszystko wraca do normy, jestem przeszczęśliwa, że on zawsze ze mną jest. Nie wyobrażam sobie, że pojechałabym na rajdy czy treningi, a jego by tam zabrakło. To już jest dla mnie normalne, że jedziemy wspólnie na zawody. Mój mąż zna się dobrze na mechanice, dużo rzeczy mi podpowiada i to też mnie ogromnie cieszy. Czasami ciężko się odnaleźć w tym sporcie, więc jeżeli ktoś nie ma takiej osoby, która go na początku wspiera, to z pewnością jest mu ciężej… Mój mąż też był kierowcą wyścigowym i poznaliśmy się na torze. On startował i ja startowałam… I tak się wszystko zaczęło. Jesteśmy ze sobą już osiem lat i to jest fajne, że łączy nas wspólna pasja, chociaż mąż już nie jeździ w zawodach.

Planujecie dziecko?

Na razie nie. Mam dwadzieścia dziewięć lat, ale jeszcze nie mam takiej potrzeby. Mój mąż już tak, jest ode mnie starszy o dziewięć lat i często wraca do myśli o wspólnym dziecku. Ale ja nie widzę siebie jeszcze w roli matki, zwłaszcza że decydując się na macierzyństwo, musiałabym mieć dwuletnią przerwę w rajdach. Chciałbym na razie zrealizować przede wszystkim swoje marzenia, chociaż jest to może samolubne. Póki co kompletnie nie myślę o dziecku, zobaczymy, co będzie dalej.

Wracając jeszcze do stroju rajdowca – w jakich butach jeździsz samochodem?

Są to specjalne buty, które powinny mieć jak najcieńszą podeszwę, kostka musi być usztywniona. Czym lepszy but, tym ma cieńszą podeszwę. Trochę przypominają baletki, bo lekko się wyginają. Podeszwa jest gumowa, żeby mieć dobrą styczność z pedałem. Obuwie również jest homologowane i specjalne. Na co dzień też poruszam się w wygodnym obuwiu, w ogóle nie umiem jeździć w szpilkach, chociaż próbowałam wielokrotnie i wiem, że wiele pań to potrafi. Oczywiście, można jeździć nawet na szczudłach. Jak się ktoś nauczy, to nie jest to problem, tyle że jest inny czas reakcji… Po to właśnie kierowcy wyścigowi i rajdowi mają tak cienkie podeszwy, żeby czuć pedały, by czas reakcji był jak najszybszy. Kiedyś zrobiłam taką próbę do telewizji. Jeździłam po torze właśnie w szpilkach i sama byłam w szoku, że aż tak wolno, że tak słaby czas miałam w takim obuwiu. To jest naprawdę kolosalna różnica.

Przyjechałaś na spotkanie ze mną samochodem rajdowym?

Nie, samochód rajdowy jest chroniony, wyjeżdża tylko i wyłącznie na odcinki rajdu, między którymi jest przemieszczany lawetą. Czyli tak na dobrą sprawę nie ma możliwości jazdy nim gdziekolwiek indziej.

Najważniejsze dla ciebie w życiu to rodzina i pasja?

Zdecydowanie tak i na to stawiam.

PODKALICKA FOT DAWID WNUK2
Fot. Dawid Wnuk

A jakie masz marzenie?

Jeżeli chodzi o marzenia zawodowe, to chciałabym oczywiście wziąć udział w rajdzie Dakar, ale wiem, że na razie on jest dla mnie odległy i potrzebuję bardzo dużego budżetu, aby to marzenie zrealizować.

Jaka kwota jest potrzebna?

Około półtora miliona złotych. Kolejnym moim marzeniem jest start w Pucharze Świata, ale w całym cyklu, nie w jednej wybranej imprezie.

A jeżeli sponsorowałby cię jakiś szejk, to w jakich barwach byś jeździła, jego czy polskich? Jak to w ogóle wygląda?

Kiedy dostaję propozycję sponsoringu, oczywiście dostosowuję się do potrzeb sponsora. Jeżeli sponsor np. chciałby, abym jeździła w barwach Abu Dabi, jak najbardziej mogę w nich jeździć, z licencją polską, czyli kraju, w którym ją zrobiłam. To nie jest problem, problemem jest, aby znaleźć takiego szejka. Lub firmę, która takim budżetem dysponuje.

Czym się zajmiesz poza rajdami? Co zamierzasz robić po zakończeniu kariery sportowej?

Tak na dobrą sprawę to najwięcej szczęścia w życiu zawodowym dają mi rajdy. Ale ostatnio bardzo dużo pracuję w telewizji, mam program w TVP 2. Pracuję również dla Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego. Robimy także program motoryzacyjny, więc myślałam właśnie o jakieś branży reporterskiej związanej z motoryzacją.

Ale masz program tylko wtedy, kiedy nie masz rajdów?

Tak. Kiedy zaczną mi się rajdy, program pójdzie na dalszy tor. Jestem też instruktorem doskonalenia jazdy. Uczę teraz dzieci jazdy kartingami.

Czyli, ogólnie rzecz biorąc, jesteś kobietą zajętą.

Jestem kobietą zajętą. Teraz wyjechałam na kilka dni i znowu mi się parę rzeczy uzbierało.

Jak najbardziej lubisz spędzać urlop?

Uwielbiam podróże, a moja praca, a mogę tak nazwać rajdy, też się wiąże z wiecznymi wyjazdami i życiem na walizkach. Ale sprawia mi to przyjemność. Nie jestem typem, który lubi siedzieć w domu bezczynnie i nic nie robić. Jeżeli jest tylko jakaś możliwość, to wsiadamy z mężem w samochód i jedziemy do Szczecina do moich rodziców. Albo na jeden dzień na Mazury. Czasami łowię ryby, jeżdżę na rowerze, konno, nurkuję z butlą…

Czyli zawsze w ruchu… A takie „babskie cechy”? Czy wzruszasz się, na przykład, na „Przeminęło w wiatrem”?

Często się wzruszam, na „Przeminęło z wiatrem” też. Ogólnie jestem osobą bardzo wrażliwą.

W trakcie rajdu towarzyszą ci czasami łzy?

Łzy złości. Na przykład, kiedy miałam nową kierownicę i wystartowałam w Mistrzostwach Polski. Byłam cały czas pierwsza, ale czułam, że ta kierownica podczas przejeżdżania odcinka zaczyna mi się odkręcać. Zapytałam pilota, ile zostało nam do ukończenia rajdu. On mówi, że dwa kilometry ze stu pięćdziesięciu, postanowiłam spróbować i jechać dalej. Był to ostatni zakręt, prosta droga, więc przytrzymywałam sobie tę kierownicę aż… Została mi w rękach i na zakręcie w lewo wjechałam w drzewa. Wtedy popłakałam się ze złości. Było kilka podobnych sytuacji…

Czy uroda pomaga, czy przeszkadza?

Wydaje mi się, że nie ma to znaczenia, choć na początku pewne rzeczy trzeba sobie „wywalczyć”. Na przykład podczas pierwszych zawodów na Węgrzech czułam, że traktowano mnie nieco protekcjonalnie, jak dziewczynkę, która nie wiadomo co tam robi i pewnie przyjechała się lansować. Ale ja już pierwszego dnia wygrałam prolog i wszystko się odmieniło.

Michał Trzeciakowski

– Zacząłem jeździć, gdy miałem jedenaście lat. Zachorowałem i trafiłem do szpitala. Okazało się, że miałem cukrzycę. Wtedy na urodziny dostałem porządną deskorolkę i tak to się zaczęło. Zacząłem jeździć na oddziale, bo panie w szpitalu wolały pozwolić mi na to przez piętnaście minut i mieć spokój niż użerać się ze mną przez cały dzień. Potem wyszedłem z deskorolką na zewnątrz – mówi Michał „Misiek” Trzeciakowski, znany warszawski skater.

Michał, czym się zajmujesz?

Po pierwsze studiuję grafikę na Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych To jest moja praca i rozwijam zainteresowania w tym kierunku. Ponadto, ponad połowę swojego czasu spędzam jeżdżąc na deskorolce. I robię to już od trzynastu lat.

MICHAŁ TRZECIAKOWSKI FOT TADEUSZ RURKA1
Fot. Tadeusz Rurka

Od kiedy jeździsz na deskorolce?

Zacząłem jeździć, gdy miałem jedenaście lat. Zachorowałem i trafiłem do szpitala. Okazało się, że miałem cukrzycę. Wtedy na urodziny dostałem porządną deskorolkę i tak to się zaczęło. Zacząłem jeździć na oddziale, bo panie w szpitalu wolały pozwolić mi na to przez piętnaście minut i mieć spokój, niż użerać się ze mną przez cały dzień. Potem wyszedłem z deskorolką na zewnątrz. Miałem w tym dużą pomoc ze strony rodziców, zwłaszcza mamy, która się bardzo zaangażowała. Jak mówiłem wcześniej, jeżdżę już trzynastu lat i w pewnym momencie zacząłem osiągać sukcesy. W tym się realizuję do dziś.

Brałeś udział w zawodach?

Zawsze brałem udział w zawodach. W ciągu tych kilkunastu lat kilka z nich nawet wygrałem. Ale w skatingu nie chodzi tylko o zawody, ale o to, aby jeździć z kolegami, fajnie spędzać czas na dworze, nie siedzieć tylko w domu, poznawać ludzi. No… To mnie wiele nauczyło.

Gdzie jeździsz w Warszawie?

W Warszawie powstaje coraz więcej miejsc do jazdy na deskorolce. Jednak jesteśmy jeszcze daleko za krajami zachodnimi, gdzie to jest bardziej rozwinięte. W Ameryce skatepark jest na co dziesiątej ulicy i więcej dzieci jeździ tam na deskorolce niż gra w bejsbol. To taka ciekawostka. W Warszawie tych miejsc jest kilka, teraz powstał skatepark na Kabatach, bardzo fajnie zaaranżowany. Jest skatepark na ulicy Potockiej, na Żoliborzu i kilka innych. W skateparku fajnie się jeździ, bo tam są różnorodne przeszkody w jednym miejscu. Dzięki temu można się uczyć i rozwijać cały czas. Na deskorolce człowiek nie przestanie się uczyć. Nie ma osoby, która by umiała wykonać wszystkie tricki w ogóle możliwe do wykonania na deskorolce.

Gdzie są najfajniejsze i najciekawsze miejsca?

Trudno powiedzieć, bo cały czas powstają nowe ciekawe skateparki i ciężko byłoby je zliczyć oraz sklasyfikować. Jazda na deskorolce tak się już rozwinęła, ludzie zaczęli takie cuda wyczyniać, że oglądając filmy, które czasami pojawiają się w Internecie, pomimo mojego trzynastoletniego doświadczenia nie jestem w stanie powiedzieć, jaki ktoś dokładnie zrobił trick. Cały czas się tym interesuję, rozmawiam z ludźmi, słucham… I tyle tego jest, że nie ma możliwości, żeby nauczyć się wszystkiego.

Wymień kilka najfajniejszych „miejscówek” na deskorolki w Warszawie, pomijając skateparki.

Po pierwsze w ubiegłym roku niestety zostało zburzone przez władze Ursynowa bardzo fajne miejsce. To były korty i murki z płytami marmurowymi, które deskorolkowcy własnymi rękami budowali. Płyty marmurowe były zakupione z zakładu pogrzebowego przez kogoś, kto tam pracował. Wszystko było położone na zniszczonych kortach i przez dobrych kilka lat nikomu to nie przeszkadzało. Jak widać do czasu… Poza tym, jest miejscówka przy PKP Powiśle, pod mostem Poniatowskiego, bardzo fajna, też zbudowana przez skatów. Czasami skate’ci się zrzucają, ktoś podejmuje inicjatywę, bierze sprawy w swoje ręce i tam buduje miejscówkę do jazdy na deskorolce, bo uważa, że inne nie są na tyle ciekawe, żeby tam przez cały czas jeździć. Zresztą te miejsca się nudzą. Z czasem każdemu coś zaczyna nie odpowiadać. Nie da się całe życie jeździć w jednym miejscu, bo można by oszaleć. Trzeba podróżować, jeździć… Cały czas budują się nowe miejsca. Czasem jak coś zostanie zburzone to w tam też powstaje jakaś miejscówka. Bardzo znana jest przy pomniku na placu Trzech Krzyży, kolejna, bardzo fajna, była na Starym Mieście, przy kolumnie Zygmunta.

Dlaczego była?

Kiedyś tam jeździliśmy, potem została przebudowana i już nie jest taka fajna. Ale czasami tam bywamy, bo to nam przypomina nasze dzieciństwo, kiedy spędzaliśmy tam całe dnie na deskorolce. Tak samo na placu Trzech Krzyży. Ostatnia miejscówka w Warszawie, która przychodzi mi do głowy, to obok pomnika Napoleona przy Narodowym Banku Polskim. Tam są trzy marmurowe schodki, po których można się fajnie ślizgać i rzadko stamtąd wyrzucają. A to jest zaleta, jeśli można gdzieś pojeździć dłużej niż pięć albo dziesięć minut, zanim jakiś ochroniarz nas dopadnie, albo ktoś nie zadzwoni po policję, która nas wygoni. Na szczęście, nawet jeśli ktoś zgłosi, to czas przyjazdu policji jest bardzo długi, więc można jeszcze trochę pojeździć. Ale pamiętamy o tym, że w niektórych miejscach nie wolno skate’ować, bo jest to zabronione i ktoś tego sobie po prostu nie życzy. Zaś niektóre tereny są prywatne i nie ma co z tym dyskutować.

MICHAŁ TRZECIAKOWSKI FOT TADEUSZ RURKA
Fot. Tadeusz Rurka

Mówiłeś, że ten sport dużo cię nauczył, konkretnie czego?

Tego, że nie można się poddawać i całe życie się uczymy. I to nie jest tak, że poświęci się na coś rok i osiągnie wszystko, osiadając na laurach. Na przykład: będziemy jeździć świetnie na deskorolce. Trzeba coś zrobić po paręset lub nawet tysiąc razy, aby nam to wyszło i żeby wyglądało tak, jak tego oczekujemy. Wykonuję wiele tricków, ale to nie to samo, co je umieć. Czasami ucząc się danego elementu siedzimy w jednym miejscu od rana do wieczora, zakatowani, pot się z nas leje… Ale nikt się nie poddaje aż nie skończy tricku. I kiedy się wreszcie uda, jest radość nie do opisania. To ogromna satysfakcja, która jest zawsze, gdy człowiek wkłada w coś ciężką pracę, poświęca na to naprawdę dużo czasu i wreszcie osiąga sukces. Z moich doświadczeń wynika, że nie wszystko przychodzi łatwo. I dzięki takiej wiedzy, kiedy poszedłem na uczelnię, gdzie musiałem rysować i malować, też nie poddawałem się, jak coś mi nie wychodziło od razu. Przypominałem sobie wtedy, jak uczyłem się trików na desce. I pomagało.

Wiem, że też dzięki uprawianiu skatingu miałeś w swoim życiu epizod aktorski. Jak to się stało?

To było zabawne, bo nawet nie poszedłem na casting, tylko na zawodach pod Pałacem Kultury podeszła do mnie pani i zapytała się, czy może mi zrobić parę zdjęć, bo szukają aktorów do filmu. I ja się na to zgodziłem. Potem dzwonili raz, drugi, trzeci… Przychodziłem do ich biura na przymiarki. Następnie ważyła się decyzja, kto ostatecznie zagra główną rolę – ja czy kolega, którego tam poznałem i teraz jesteśmy dobrymi kumplami. A wtedy w pewien sposób rywalizowaliśmy. Ostatecznie to on zagrał tę główną rolę. Bardzo się cieszyłem z takiej decyzji, ponieważ to było moje pierwsze doświadczenie z filmem, więc brakowało mi pewności siebie. Nie jestem z natury jakoś szczególnie nieśmiały, ale mimo wszystko wiele rzeczy okazało się dopiero na planie filmowym i niektórych z nich naprawdę nie dało się przewidzieć.

Jakich?

Na przykład: nagrywaliśmy scenę z jednego ujęcia – miałem wyjąć zapalniczkę i papierosy, następnie zapalić papierosa, włożyć paczkę z powrotem i schować zapalniczkę. Zrobiłem to na pierwszym ujęciu, podchodzimy do drugiego i pytają się mnie: którą ręką wyjąłeś, którą zapaliłeś, którą schowałeś? O matko święta, nie pamiętam! Nie przyszło mi do głowy, żeby zastanawiać się nad tym. I trzeba to było powtórzyć, bo nie mogło być tak, że najpierw w ujęciu trzymam papierosa w jednej ręce, a sekundę dalej już w drugiej. Więc okazało się, że trzeba wszystko pamiętać. Kiedy rzucałem w kolegę z basenu piłkami, to potem musiałem pamiętać wszystkie kolory jakimi w kolejności rzucałem, bo za każdym razem musiałem już rzucać tak samo, itd.

Co to był za film?

„Bejbi blues” w reżyserii Katarzyna Rosłaniec.

Film był w kinach?

Tak, nawet miał huczną premierę. Fajnie było uczestniczyć w tym wszystkim, bo pierwszy raz w życiu mi się coś takiego przytrafiło i nie żałuję, że wziąłem w tym udział.

Wiem też, że miałeś epizod z malowaniem fresków, co to było?

Było to w związku z pracą, którą podjąłem. Podczas studiów na uczelni chciałem się rozwijać w tym kierunku i łapałem się każdej roboty, jakiej mogłem, byle była związana z rysunkiem, grafiką czy malarstwem. Przy freskach pracowałem w Pałacu Pod Blachą, to jest część Zamku Królewskiego. Robiliśmy tam tak zwane boniowanie, czyli malowaliśmy techniką freskową na ścianach, co później wyglądała tak, jakby były tam położone płytki. Efekt był świetny, zaliczyłem tam nawet swoje praktyki uczelniane, bo pracowałem ponad 120 godzin. Jest to kolejna rzecz, z której bardzo się cieszę, że wziąłem w niej udział.

Co dla ciebie jest najlepsze z życia?

Szczęście. Jestem szczęśliwy. A jeśli coś lub ktoś staje nam na drodze do szczęścia, to nie można się poddawać. Zawsze trzeba brać sprawy w swoje ręce. Robić, co można i dążyć do perfekcji.

A szczęśliwy jesteś bo…?

Bo korzystam z życia, nie nudzę się, mam super dziewczynę, świetnego psa, fajną uczelnię, ciekawą pracę – bo robię też grafiki na zlecenie dla firmy Panasonic. Więc naprawdę nie mogę na nic narzekać. Jedynie może na to, że miałem ostatnio kontuzję kolana, a w jej konsekwencji operację. Zerwałem wiązadło krzyżowe w prawej nodze. Podczas operacji zrobiono mi jego rekonstrukcję. Od pół roku się rehabilituję i w ciągu kilku miesięcy wskoczę z powrotem na deskę. Więc tak naprawdę jest to powód do radości, a nie do narzekania, bo już bliżej niż dalej. Nie ma co rozgrzebywać tego, co jest złe, trzeba się cieszyć tym, co jest dobre.

Maja Kornacka

– Co jest istotniejsze? Żeby dobrze widzieć, czy żeby dobrze wyglądać? Wybierając dobrej jakości soczewki okularowe nie musimy iść na kompromis – mówi Maja Kornacka, marketing manager w firmie Hoya Lens Poland. 

 

W jakim zakresie zajmujecie się w firmie Hoya edukacją?

– Podejmujemy próby edukowania klienta na wiele sposobów. Staramy się informować na co powinien zwracać uwagę, w momencie gdy przychodzi do salonu optycznego? Co jest ważne przy wyborze okularów? Chcemy u konsumentów budować świadomość, że nie tylko oprawy okularowe są istotne. Większość osób odwiedzających salon optyczny za najważniejsze uznaje wybór fajnej oprawy, żeby była ładna, żeby pasowała do stroju, żeby była modna… Sama pamiętam że, zanim zaczęłam pracę w firmie Hoya, a noszę okulary od bardzo dawna, skupiałam się głównie na dobraniu atrakcyjnej oprawki. Trzeba wziąć pod uwagę, że optyk, podobnie jak lekarz, jest autorytetem, osobą która bezpośrednio doradza klientowi i sugeruje wybór odpowiednich rozwiązań. Są salony optyczne, w których optycy chcą klienta edukować, ale są też niestety i takie, w których stosuje się podejście czysto rzemieślnicze. Klient z takiego salonu wychodzi niewyedukowany. Nie wie jakie rozwiązania są dostępne, z jakich materiałów wykonywane są soczewki, jakie powłoki można zastosować, a co najważniejsze, czemu to wszystko ma służyć. To jest wiedza w miarę przystępna, zrozumiała. Nie mówimy przecież o fizyce kwantowej.

Wielu optyków bada wzrok klienta komputerowo i na tej podstawie dobiera soczewki.

– I to jest niestety problem. Badanie autorefraktometrem określa jedynie przybliżoną wartość korekcji optycznej. Wydruk komputerowy jest wstępem do dalszego badania. To jest pole do popisu dla optometrysty, który ma odpowiednią wiedzę i specjalizuje się w badaniu wad refrakcji, czyli mówiąc popularnie „wad wzroku”. Optometrysta wykonuje szereg testów, które jeśli są przeprowadzone profesjonalnie, stanowią dla przyszłego użytkownika okularów gwarancję tego, że będzie dobrze widział. Bo tak naprawdę, żeby dobrze widzieć w okularach, muszą być spełnione trzy warunki. Punktem wyjścia jest prawidłowo i rzetelnie wykonane badanie. Załóżmy, że ten warunek jest spełniony. Następnie wybieramy soczewki okularowe – oczywiście czym lepsza ich jakość, tym lepiej będziemy widzieć. Trzeci warunek, to prawidłowy montaż soczewek w oprawie. Czasami przesunięcie rzędu pół milimetra w jedną czy w drugą stronę, determinuje późniejszą jakość widzenia. Ma to szczególne znaczenie w przypadku wysokich wartości korekcyjnych, czy też wysoce spersonalizowanych konstrukcji progresywnych.

Ile par okularów powinna mieć kobieta?

– To zależy ile chce (śmiech), i ile potrzebuje.

A takie minimum?

– Dobrze jest mieć przynajmniej dwie pary okularów. Jeżeli nosimy wyłącznie okulary i coś nam się z nimi stanie, to w przypadku gdy posiadamy tylko jedną parę, mamy poważny problem. Są jednak osoby, które mają jedną parę i to im wystarcza, ale są i takie, które nawet mając 20 par, będą marzyły o dwudziestej pierwszej. Ja mam około pięciu. Czy to jest dużo? Trudno powiedzieć. Liczba okularów, tak jak w przypadku innych przedmiotów użytkowych, może być podyktowana zarówno kaprysem jak i realną potrzebą.

Czy można tak dobrać okulary żeby były uniwersalne?

– I tak i nie. Tak – ponieważ istnieją takie rozwiązania łączące kilka zalet, nie – ponieważ zawsze jest to kwestią pewnych kompromisów. Przykładowo kiedy nosimy okulary z soczewkami progresywnymi, widzimy dobrze na każdą odległość – zarówno obiekty znajdujące się daleko jak i blisko. Natomiast jeżeli dużo pracujemy przy komputerze albo dużo czytamy, lub mamy zawód, który wymaga od nas sporej precyzji, to w soczewkach progresywnych możemy odczuwać, że obszar widzenia w strefie pośredniej i bliży jest zbyt wąski i będziemy czuć się niekomfortowo. W takiej sytuacji powinno się mieć dwie pary okularów. Progresywne, do noszenia na co dzień, czyli uniwersalne oraz drugie do bliskich i pośrednich odległości, czyli tak zwane „okulary do pomieszczeń”.

Jak długo trzeba się przyzwyczajać do soczewek progresywnych?

– Nie ma tutaj reguły. W najbardziej zaawansowanych rozwiązaniach – gdzie soczewki projektowane są indywidualnie, z uwzględnieniem bardzo konkretnych parametrów danej osoby – ten czas jest minimalny. Praktycznie użytkownik zakłada okulary i od razu widzi świetnie. Ale są sytuacje w których czas adaptacji jest nieco dłuższy, przy czym nie przekracza on zazwyczaj kilku dni. Wszystko jest kwestią jakości wybranego rozwiązania oraz parametrów dotychczas noszonych okularów.

fot Michał CzajkaMCZ_8239
Fot. Michał Czajka

Podczas zwiedzania Waszego laboratorium, zauważyłam między pracownikami – podwładnymi i przełożonymi – bardzo sympatyczną atmosferę. Jednocześnie nie powodowało to rozprężenia w pracy i braku skupienia. Jak można osiągnąć taki sukces aby połączyć jedno z drugim?

– Trudno powiedzieć, gdzie dokładnie tkwi tajemnica sukcesu. Gdyby było to takie proste, pewnie wszystkie firmy funkcjonowałyby podobnie. Na pewno mamy szczęście do ludzi. Nasi pracownicy są pełni pasji, zaangażowania i mają bardzo wysoką motywację wewnętrzną. Na pewno też łączy nas umiejętność samodyscypliny oraz odpowiedzialność. I to co chyba najważniejsze, styl zarządzania jaki jest realizowany, zdecydowanie promuje współpracę, a nie rywalizację.

A może łączy ich podobny wiek?

– Nie. Pracują u nas ludzie w różnym wieku. Myślę, że wyróżnia nas otwartość, wzajemna serdeczność i życzliwość, także w stosunku do nowych pracowników, co nie zawsze jest takie oczywiste. Cieszymy się, że jest to zauważalne nie tylko przez nas, ale także przez osoby z zewnątrz.

Czy spędzacie jakoś wspólnie czas, organizujecie wyjazdy integracyjne?

– Tak, mamy wyjazdy integracyjne. Zazwyczaj w podgrupach, ponieważ firma musi normalnie funkcjonować.

Ile osób pracuje tu w Polsce?

– Mamy 106 pracowników.

W jakich proporcjach między kobietami a mężczyznami?

– Jest 46 kobiet i 60 mężczyzn. W biurze pracuje 25 kobiet, przy produkcji 21.Na stanowiskach menadżerskich jest 5 kobiet i 6 mężczyzn. Jak widać, proporcje są wyrównane.

Produkujecie soczewki tylko na rynek Polski, czy również na eksport?

– Obsługujemy tylko Polskę. Sprowadzamy również soczewki z Tajlandii. Tam mamy największą fabrykę i laboratorium, najbardziej zaawansowaną technologicznie.

W ilu salonach optycznych można spotkać Wasze wyroby?

– W Polsce jest około czterech tysięcy salonów optycznych, my docieramy mniej więcej do połowy. Cały czas staramy się zdobywać nowych klientów. Oczywiście nie jesteśmy jedynym producentem soczewek okularowych, jest ich kilku, ale staramy się być tym najlepszym, najbardziej polecanym i poszukiwanym przez konsumentów. Próbujemy małymi krokami przedzierać się do świadomości konsumenckiej i edukować klientów na różne sposoby. Piszemy artykuły do rozmaitych gazet i portali internetowych, dostarczamy wartościowych treści poprzez nasze strony internetowe, zaopatrujemy salony optyczne we wszelkiego rodzaju materiały informacyjne i narzędzia ułatwiające doradztwo. To wszystko ma poszerzać wiedzę obecnych i przyszłych użytkowników okularów.

M fot Michał CzajkaCZ_8201
Fot. Michał Czajka

Taka edukacja jest bardzo potrzebna. Noszę okulary od 49 lat i nie miałam tej wiedzy, jaką wynoszę z rozmowy z Państwem. Nie wiedziałam na przykład dlaczego powłoka antyrefleksyjna jest tak ważna.

– To problem, z którym często się spotykamy. A przecież o soczewkach okularowych można opowiadać naprawdę bardzo ciekawie. Powłoka antyrefleksyjna jest ważna, ponieważ poza swoim standardowym „działaniem”, czyli eliminowaniem odbicia światła od powierzchni soczewek, które powoduje irytujące refleksy, pełni często dodatkowe funkcje ochronne. Tak jest w przypadku powłoki antyrefleksyjnej BlueControl, która neutralizuje szkodliwe niebieskie światło, emitowane przez urządzenia cyfrowe, takie jak smartfony, tablety, laptopy, itp., czy też powłoki UV Control, która chroni oczy przed promieniowaniem UV. Czasami optycy boją się zaproponować klientowi lepsze, droższe rozwiązanie, w obawie że go stracą.

Oczywiście jest gros klientów, dla których cena jest kluczowa i nie będą w stanie zapłacić kwoty wyższej niż tę, którą pierwotnie przeznaczyli. Ale jest również całe mnóstwo konsumentów, którzy będą skłonni zapłacić więcej, w momencie kiedy się ich przekona o sensie tego wydatku. Chodzi tu o rzetelne i merytoryczne uzasadnienie wyboru, tak żeby klient wiedział za co płaci więcej i co dzięki temu może zyskać. A może wiele.

fot Michał Czajka
Fot. Michał Czajka

Kobiety bardzo zwracają uwagę na wygląd. Jakie soczewki okularowe należy wybrać, żeby nie tylko dobrze widzieć, ale również dobrze wyglądać?

– Jeżeli mamy wysokie wartości korekcyjne, warto wybrać soczewki o wyższym współczynniku załamania światła, czyli tak zwanym indeksie. Czym wyższy indeks, tym cieńsza i bardziej estetyczna soczewka. Niebagatelną rolę odgrywa również konstrukcja soczewek. Przykładowo konstrukcja asferyczna zapewnia naturalny wygląd oczu w okularach, co oznacza, że zmniejszamy efekt powiększenia oczu w przypadku dodatnich wartości korekcyjnych, oraz redukujemy efekt pomniejszenia oczu, w przypadku wartości ujemnych. Jeżeli mamy na przykład problem z cieniami pod oczami, warto wybrać soczewki okularowe z delikatnym, 10% różowym zabarwieniem. Nie wpłynie to istotnie na naszą percepcję kolorów a zdecydowanie poprawi wygląd. Dzięki obecnym konstrukcjom soczewek i różnego rodzaju rozwiązaniom możemy świetnie widzieć i równie świetnie wyglądać. Wybierając dobrej jakości soczewki okularowe nie musimy iść na kompromis. I dotyczy to nie tylko pań.

Co jest lepsze – fotochromy czy modna ostatnio lustrzanka?

– To są dwa zupełnie różne produkty. Zacznę może od soczewek fotochromowych. Są one rozwiązaniem uniwersalnym i niezwykle użytecznym, ponieważ niejako zastępują dwie pary okularów: standardowe korekcyjne i przeciwsłoneczne. Każdy kto nosi okulary na co dzień wie jak uciążliwe bywa zmienianie jednej pary na drugą podczas słonecznej pogody. Soczewki fotochromowe reagują na promieniowanie UV i automatycznie dostosowują swoje zabarwienie do warunków oświetlenia. Na zewnątrz przyciemniają się nawet do 89%, czyli osiągają poziom zabarwienia wysokiej klasy okularów przeciwsłonecznych, a w pomieszczeniach pozostają niemalże bezbarwne. Kiedyś problemem w przypadku soczewek fotochromowych był ich różny stopień reagowania w różnych temperaturach. Bardzo mocno zabarwiały się w niskiej temperaturze i dużo słabiej przy wyższej. Na szczęście wszystkie produkty, podobnie zresztą jak i w innych branżach, ciągle ewoluują, są coraz lepsze, bardziej zaawansowane technologicznie i dzięki temu efektywniejsze. Obecnie w naszych soczewkach fotochromowych Sensity stosujemy technologię Stabilight™,która gwarantuje, że efektywność reagowania soczewek jest bardzo podobna, bez względu na porę roku i warunki atmosferyczne. Jeżeli chodzi o powłokę lustrzaną, to jest to rozwiązanie stosowane w typowych okularach przeciwsłonecznych. Po kilku latach przerwy „lustrzanka” ponownie wróciła do łask i jest obecnie bardzo modna. Niewątpliwie podkreśla styl użytkownika i dodaje charakteru.

Czy powłoka lustrzana chroni przed światłem niebieskim?

– Przed światłem niebieskim nie. Taką ochronę zapewnia tylko powłoka antyrefleksyjna BlueControl.

A czy jest możliwe połączenie tych dwóch powłok?

– Nie jest możliwe i szczerze mówiąc nie ma sensu. Jeżeli dłużej korzystamy z urządzeń cyfrowych, to zazwyczaj nie w okularach przeciwsłonecznych. Oczywiście światło niebieskie jest również obecne w świetle dziennym, ale nie w ilościach które mogłyby nam zaszkodzić, poza tym dawka światła niebieskiego dostarczana przez słońce jest nam potrzebna do prawidłowego funkcjonowania.

Ale na słońcu w południe można siedzieć przy komputerze.

– Można (śmiech), ale komfort widzenia raczej będzie wtedy niski. Dla fanów pracy przy komputerze w pełnym słońcu dużo lepsze będą soczewki fotochromowe z powłoką BlueControl.

A samochód prowadzimy w fotochromach czy w lustrzance?

– Możemy i tak i tak, w zależności od tego jak jest nam wygodniej. Wybierając soczewki fotochromowe, musimy pamiętać, że nie reagują one na światło w samochodzie, ponieważ szyby odcinają promieniowanie UV. W okularach z soczewkami z powłoką lustrzaną jak najbardziej możemy prowadzić samochód. Komfort będzie jeszcze wyższy, jeżeli wybierzemy soczewki polaryzacyjne, które eliminują odbicia światła od powierzchni płaskich i zdecydowanie podnoszą kontrast widzenia, co dla kierowcy jest szalenie ważne. Z drugiej jednak strony polaryzacja pogorszy odczyt wszelkich wyświetlaczy LCD, których w nowoczesnych samochodach jest coraz więcej – trzeba wybrać, co jest dla nas najważniejsze. Wybierając barwienie do prowadzenia samochodu pamiętajmy natomiast o prawidłowym doborze absorpcji, czyli intensywności zabarwienia – nie może być ono zbyt mocne, na pewno nie polecam barwień typu 85% i więcej.

Szymon Grygierczyk

– Optometria to dziedzina zajmująca się zrozumieniem procesu widzenia, tym jak prawidłowo dobrać korekcję wzroku, żeby nie tylko uzyskać dobry, ostry obraz, ale też złożyć ten obraz w mózgu – mówi Szymon Grygierczyk, zastępca Dyrektora Generalnego w firmie Hoya Lens Poland.

 

Firma Hoya ma dosyć długą historię, która zaczęła się w Japonii…

 

– Historia firmy rzeczywiście jest bardzo długa, liczy bowiem ponad 70 lat. Firma powstała w Japonii, w małej miejscowości, która wówczas nazywała się właśnie Hoya, a obecnie Nishitokyo. Założyło ją dwóch braci, Shoichi oraz Shigeru Yamanaka, którzy powzięli ambitny plan produkowania szkła optycznego. Obecnie firma jest międzynarodowym koncernem, prowadzącym działalność w dwóch głównych obszarach: Life Care, czyli ochrony zdrowia oraz Information Technology, czyli technologii informacyjnych. W Polsce reprezentujemy dział Vision Care, czyli ochrony wzroku, ponieważ zajmujemy się wyłącznie produkcją soczewek okularowych. To co ważne w filozofii naszej firmy, to skupienie się nie na produkcie, tylko na człowieku. Znajduje to odzwierciedlenie w misji firmy, która mówi, że Hoya wyobraża sobie świat jako miejsce, gdzie wszyscy mogą cieszyć się dobrym życiem i żyć w zgodzie z naturą. Produkty, które dostarczamy, mają to umożliwiać. Nasze wyroby są innowacyjne i dostosowane do wymogów współczesnego świata, bo on się zmienia i obecnie inaczej eksploatujemy wzrok niż powiedzmy pół wieku temu.

 

Ma Pan na myśli komputer?

 

– Też, ale nie tylko. Mamy do czynienia z mnóstwem rzeczy i sytuacji, które są coraz większym wyzwaniem dla naszego układu wzrokowego. Na przykład technologią 3D.

 

A czy okulary są teraz tym samym, czym były dawniej?

 

– To też się zmieniło. Kiedyś pełniły jedynie funkcję praktyczną. Dziś są wspaniałym akcesorium. Jest to właściwie pierwsza rzecz, którą zauważamy u drugiej osoby. Dopiero później widzimy ubranie, fryzurę, biżuterię i inne tego typu rzeczy. Dlatego okulary są czymś, co może kształtować bardzo pozytywnie lub negatywnie czyjś wizerunek.

 

Ludzkim wzrokiem zajmuje się okulistyka, ale także mniej powszechnie znana optometria. Czy może Pan przybliżyć ten ostatni termin?

 

– Optometria to dziedzina zajmująca się zrozumieniem procesu widzenia, tym jak prawidłowo dobrać korekcję wzroku, żeby nie tylko uzyskać dobry, ostry obraz, ale też złożyć ten obraz w mózgu. 70 procent pracy ludzkiej kory mózgowej jest poświęcona na analizę sygnałów z oka i przetwarzaniu ich na obrazy. Oko wysyła do mózgu sygnał elektryczny. Nie tworzy obrazu takiego jaki widzimy. To co widzimy, to jest interpretacja mózgu. Tym właśnie zajmuje się optometria, będąca zupełnie osobną dziedziną wiedzy. W Polsce są uczelnie, które kształcą w tym kierunku. Bardzo dobrym przykładem jest tu wyśmienita Pracownia Fizyki Widzenia i Optometrii na Wydziale Fizyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

 

Czy to jest zwyczajowe w firmach, które zajmują się produkcją soczewek okularowych, że prowadzi się edukację, szkolenia, tak jak Państwo, czy Hoya robi coś więcej dla swoich klientów niż przeciętna firma?

 

– Nie, to nie jest normalna praktyka.

 

Czyli bardziej niż inni budujecie świadomość?

 

– Powiedzmy, że niewiele jest firm takich jak nasza, które wiedzą, że nie wystarczy tylko wyprodukować dobrą soczewkę. Dopiero pracując u podstaw, czyli kształtując świadomość optyków, jesteśmy w stanie wykorzystać potencjał, jaki jest w soczewkach. Proszę zobaczyć, my możemy zrobić najnowocześniejszą super indywidualną soczewkę. Teraz robi się takie, które są dosłownie „szyte na miarę”, tak jak garderoba. Są także soczewki, których projekt istnieje tylko w pamięci komputera. Optyk dobiera oprawę okularową: mierzy jak ta oprawa leży, jak daleko znajduje się od oka, pod jakimi kątami jest nachylona, jaki jest rozstaw źrenic… I pod te wszystkie parametry my projektujemy komputerowo soczewkę, poddając analizie około 10 tysięcy punktów na jej powierzchni. Finalnie produkt jest bliski doskonałości, a użytkownik okularów źle widzi… Dlaczego?

 

Zła diagnostyka?

– Tak, często problemem może być zła diagnoza. A jeżeli ktoś nie ma dobrze zbadanego wzroku, to w takich supernowoczesnych soczewkach będzie widział gorzej niż w standardowym produkcie.

 

Tak, znam to z własnego doświadczenia. Zamówiłam okulary progresywne i nie widziałam dobrze, obraz mi się dwoił, więc dałam sobie spokój.

 

– Jeżeli ma pani nierozwiązany problem podwójnego widzenia to proszę zapomnieć o dobrym widzeniu w wysokiej klasy okularach. Możemy zrobić najlepszą soczewkę a i tak nie pomożemy takiej osobie.

fot Michał CzajkaMCZ_8359
Fot. Michał Czajka

 

Więc jak pomóc komuś z takim problemem, jak mój?

 

– Na dobre widzenie składają się trzy podstawowe elementy. Pierwszym jest wizyta u dobrego specjalisty, czyli optometrysty. Rozdzielmy dwa pojęcia: okulista i optometrysta. Okulista jest i zawsze będzie potrzebny do diagnostyki zdrowia oka, czyli tego jak wygląda żółta plamka, jak wyglądają nerwy układu wzrokowego itp. Jeżeli rozwijają się choroby typu: zaćma, jaskra, nadciśnienie oczne, to powinien zająć się tym okulista, ponieważ leży to w zakresie jego kompetencji. Okuliści są również niezbędni przy wszelkich operacjach i ingerencji w nasze oczy. Mówiąc krótko: w sprawach związanych ze zdrowiem oczu specjalistą jest właśnie okulista. Natomiast gdy mówimy o ostrości widzenia, komfortowym widzeniu, doborze odpowiedniej korekcji do wady wzroku, to jest to w kompetencjach optometrysty. W Polsce mamy ich niewielu, ale są to już wysokiej klasy specjaliści. Wracając do naszego wątku: są trzy elementy. Pierwszym jest precyzyjna korekcja wady wzroku, a więc wizyta u optometrysty. Drugim krokiem jest dobór odpowiednich opraw okularowych. Oprawa ma być ładna, mamy w niej dobrze wyglądać, ale powinna też wygodnie leżeć. W końcu nosimy ją przez cały dzień, więc musi być wygodna i dobrze wyprofilowana. Dlatego kupowanie oprawek przez internet, gdy nie można ich przymierzyć, jest ryzykowne. Zwłaszcza, że optyk nie będzie w stanie potem takich źle dobranych i kupionych, nomen omen zaocznie, oprawek poprawić. I nie ma się co potem na niego złościć, że odmawia pomocy, bo tutaj wina leży po stronie konsumenta, który chciał dokonać pozornych oszczędności. Opraw okularowych nie da się kupować w ten sposób, ponieważ trzeba zmierzyć wiele parametrów, aby je odpowiednio dobrać. Jak optycy dokonują takich pomiarów? Sposoby i metody pracy są różne. W najnowocześniejszym wydaniu wygląda to tak, że optyk korzysta ze specjalnego systemu do tak zwanej wideocentracji. Wówczas to na urządzeniu mobilnym, np. na tablecie, z określonej odległości wykonuje się zdjęcie danej osoby w okularach i na podstawie tego zdjęcia dokonywane jest wymiarowanie. Jest to niezbędne działanie, bo nawet gdy wzrok jest dobrze zbadany i zainwestujemy w najwyższej klasy soczewki okularowe, to jeśli zostaną one źle zamontowane, nie uzyskamy komfortu widzenia. A mówimy tu o dokładności montażu rzędu pół milimetra do jednego milimetra. Przy nowoczesnych soczewkach progresywnych pomyłka o dwa milimetry na jednym oku, oznacza całkowitą dyskwalifikację tych soczewek. Czyli można wydać dwa, trzy, cztery tysiące złotych na okulary i nic w nich nie zobaczyć. Dopiero spełnienie trzech wymienionych bazowych elementów (wizyta u optometrysty, odpowiedni dobór oprawy i soczewek oraz prawidłowe wymierzenie parametrów montażowych) daje szansę na komfortowe widzenie. I tu jest odpowiedź na pytanie – dlaczego w to inwestujemy? Ponieważ tylko wysoko wykwalifikowani specjaliści mogą odpowiednio wykorzystać potencjał najnowocześniejszych soczewek okularowych i zapewnić konsumentowi odpowiednio wysoką jakość i komfort widzenia.

 

Zatem, gdy traci się ostrość widzenia powinniśmy udać się z tym nie do optyka tylko do optometrysty… ?

 

– Część optyków jest jednocześnie optometrystami. Warto zobaczyć, jak wygląda takie badanie u optometrysty, bo to uświadamia wiele rzeczy. Podam taki przykład – obecnie wiele osób chodzi do kina na seanse 3D. Później niektórzy z nich skarżą się, że nie widzieli efektu, mieli bóle lub zawroty głowy, jak przy chorobie morskiej. Czasami te dolegliwości są tak silne, że osoby te w trakcie seansu muszą zamykać oczy albo w ogóle wyjść z kina. O czym to świadczy? O tym, że mają zaburzony proces widzenia obuocznego. Bo tylko osoba, która ma świetne widzenie obuoczne jest w stanie sobie poradzić z dwugodzinnym seansem filmowym w 3D. Ponieważ ten efekt jest uzyskiwany przez zmuszanie oczu widza do ruchów bardzo nienaturalnych – poprzez rozsunięcie obrazu w taki sposób, aby jedno oko widziało obraz w jednym punkcie a drugie w innym. Dlatego jeżeli nie mamy dobrego widzenia obuocznego to nie zobaczymy efektu 3-D, albo się zmęczymy na takim filmie. Optometrysta jest osobą, która jest w stanie sprawdzić, czy widzenie obuoczne jest prawidłowe.

 

 

Ilu jest optometrystów w Polsce?

 

– O dokładną liczbę tych specjalistów moglibyśmy pewnie zapytać w Polskim Towarzystwie Optyki i Optometrii, którego nasza firma jest członkiem. W Polsce jest ponad 800 optometrystów, którzy kończyli różne uczelnie lub kursy.

 

A czym państwo wyróżniacie się w stosunku do konkurencji?

– Jest wiele takich elementów. Pierwszym z nich są materiały optyczne. Większość osób rozróżnia tylko szkło albo plastik. I tyle. Tymczasem pojęcie plastik jest takim workiem, do którego można wrzucać najróżniejsze tworzywa sztuczne. Mało kto wie, że przy produkcji niektórych z nich korzysta się z technologii wojskowych. Dzięki czemu powstaje ultra lekki i ultra wytrzymały materiał, który wytrzymuje nawet uderzenie kuli karabinowej. Jest on stosowany np. przy produkcji śmigłowców bojowych. I my z tego materiału robimy soczewki okularowe. W pojęciu przeciętnego konsumenta szkło jest twarde lecz można je zbić a plastik jest lekki, ale się rysuje. A to nie do końca jest prawdą. Można zrobić plastik uszlachetniony powłoką antyrefleksyjną, która daje nam wytrzymałość powierzchniową porównywalną do szkła a nawet czasami lepszą.

 

Co to jest powłoka antyrefleksyjna?

 

– Powłoka antyrefleksyjna jest to warstwa, która powoduje, że światło nie odbija się od powierzchni soczewki. Czyli więcej tego światła przechodzi przez soczewkę i mamy wtedy lepszy, bardziej kontrastowy widok, bez obrazów pozornych. To zwiększa bezpieczeństwo jazdy samochodem nocą oraz ostrość widzenia. Trzeba przy tym pamiętać, że antyrefleks jest trochę, jak biała koszula – im lepsza powłoka antyrefleksyjna, tym mamy większe wrażenie, że ona się bardziej brudzi. A tak nie jest. Jest po prostu bardziej przejrzysta. Tak jak biała koszula nie brudzi się bardziej od czarnej, tylko że na białej wszystko widać. Zresztą są powłoki antyrefleksyjne, które posiadają dodatkowe warstwy powodujące, że są one bardzo gładkie, dzięki czemu łatwo się je czyści i pielęgnuje.

 

Jakie inne funkcje może pełnić powłoka antyrefleksyjna?

 

– Obecnie dostępnych jest coraz więcej specjalistycznych powłok antyrefleksyjnych, chroniących nas dodatkowo, na przykład przed nadmiarem niebieskiego światła.

 

Czy jest ono szkodliwe?

 

– Gdy popatrzymy na spektrum światła widzialnego, mamy różne rodzaje fal. Jest światło, którego nie widzimy – UV – a które jest bardzo niebezpieczne dla oczu, później jest część promieniowania które widzimy, od niebieskiego przez zielone i żółte, po czerwone. Następnie zaczyna się podczerwień, której znowu nie widzimy, ale odczuwamy jako ciepło. Światło, które widzimy naturalnie jest emitowane przez słońce a temperatura światła słonecznego jest różna w zależności od tego gdzie znajduje się słońce nad horyzontem. Gdy jest wysoko, dochodzi więcej światła ze spektrum niebieskiego. Kiedy słońce wschodzi albo zachodzi promienie światła przechodzą przez grubszą warstwę atmosfery, czyli pokonują dłuższą drogę i do Ziemi dociera mniej światła niebieskiego. Niestety w dzisiejszych czasach jesteśmy nieustannie narażeni na jego działanie, ponieważ jest ono również emitowane przez ekrany telefonów komórkowych, telewizorów, tabletów i innych urządzeń elektronicznych. Często do późnych godzin nocnych korzystamy z internetu lub oglądamy telewizję, cały czas narażając się na jego działanie. Nie służą nam także żarówki energooszczędne. Tak naprawdę są świetlówkami, tylko wykonywanymi w nieco innej technologii i również mają dominantę światła niebieskiego. Tak samo jest w przypadku popularnych żarówek LED-owych. Dlatego coraz trudniej jest nam zasnąć. Nadmiar niebieskiego światła hamuje wytwarzanie melatoniny – hormonu regulującego nasz rytm dobowy. Dlatego właśnie wprowadziliśmy do naszej oferty specjalną powłokę antyrefleksyjną o nazwie „BlueControl”, która odbija część światła niebieskiego i neutralizuje jego szkodliwe działanie. To nie rozwiązuje całkowicie problemu, ale pozwala poprawić komfort widzenia i wyeliminować takie dolegliwości jak pieczenie, podrażnienie i zaczerwienienie oczu, czy też bóle głowy. Wieczorem najlepiej odłożyć komórkę i tablet, żeby oczy mogły odpocząć. Jeżeli jednak nie wyobrażamy sobie życia bez multimediów, to zdecydowanie lepiej oglądać telewizję, ponieważ ekran znajduje się dalej, przez co niebieskie światło ma mniejszą intensywność i nie nadweręża tak mocno układu akomodacji.

 

 

A czemu służą soczewki barwione? W jakim celu się je barwi? Dla zdrowia czy dla urody?

 

– Z obydwu powodów. Z jednej strony mamy względy czysto praktyczne, czyli ochronę wzroku przed słońcem. Przy czym ochrona przed słońcem jest bardzo szerokim pojęciem. Innej ochrony potrzebujemy w Polsce, innej we Włoszech a jeszcze innej koło równika, w Ameryce Południowej czy w Afryce. Inne potrzeby będą miały osoby przebywające dużo czasu na zewnątrz a inne przykładowo kierowcy samochodu. Na marginesie – niektórzy kierowcy lubują się w bardzo ciemnych okularach, co stanowczo odradzam.

 

To dla zdrowia. A dla urody?

 

– Dla urody są różne zabarwienia soczewek, nawet dwukolorowe, np. róż u góry a zielony na dole. Oferujemy bardzo szeroką gamę barwień, każdy może wybrać coś dla siebie.

 

A soczewki fotochromowe?

 

– W fotochromach następuje automatyczna zmiana intensywności zabarwienia pod wpływem słońca, głownie promieniowania UV. Pamiętajmy o tym, że ochrona oczu przed promieniowaniem UV jest niezbędna. Zazwyczaj nie zapominamy o niej, gdy idziemy na plażę, ale już nie zawsze w innych okolicznościach. A ludzkie oko można bardzo łatwo uszkodzić zbyt dużą dawką promieniowania UV. Proszę sobie wyobrazić co się dzieje kiedy kupujemy sobie tanie okulary przeciwsłoneczne z ciemnymi soczewkami bez filtrów UV (albo takie, o których nie wiadomo czy mają te filtry zgodnie z deklaracją na naklejce) – gdy do oczu dociera mniej światła, źrenica otwiera się i wtedy, jeśli nie chronią jej zabezpieczenia, jest jeszcze bardziej narażona na promieniowanie UV niż gdybyśmy wcale nie mieli okularów.

 

A co z czytaniem na słońcu, jeżeli ktoś już potrzebuje do tego okularów?

 

– Okulary przeciwsłoneczne również można wykonać z korekcją.

 

Czy zatem trzeba mieć na przykład trzy pary okularów – jedne do prowadzenia samochodu, inne do czytania w słońcu a jeszcze inne do pracy?

 

– Dla mnie jest to oczywiste. To tak jak ja bym zapytał, czy mogę dobrać takie buty, żeby jedna para wystarczyła mi na każdą okazję? Oczywiście, że nie. Podobnie jest z okularami. Nie dobieramy ich tylko pod kątem wyglądu i mody, ale przede wszystkim zastosowania. Inne okulary będę miał na co dzień, chcąc widzieć ostro na każdą odległość – takie są właśnie soczewki progresywne, a innych potrzebuje ktoś pracujący cały dzień przy monitorze komputera, lub uprawiający intensywnie sport. Są różne rozwiązania, czyli różne pary okularów stosowne do okazji. Pytała pani o fotochromy – jest to świetne rozwiązanie. Soczewki automatycznie reagują na światło słoneczne i się zabarwiają, ale w pomieszczeniu pozostają jasne. Czyli inteligentnie dobierają ilość światła, które wpada do oka.

 

Kiedy mają zastosowanie soczewki progresywne?

 

– W przypadku korekcji wady wzroku fachowo nazywanej prezbiopią, lub starczowzrocznością. W pewnym wieku soczewka oka traci elastyczność, co powoduje utratę ostrości widzenia w bliskich odległościach. Co zrobić aby wyostrzyć widzenie? Można mieć dwie pary okularów – do chodzenia i do czytania. Albo dwa w jednym – soczewki dwuogniskowe, czyli z tak zwanym segmentem w dolnej części. Jednak najnowocześniejszym rozwiązaniem są soczewki progresywne. Czyli takie, gdzie wartość korekcyjna, płynnie zmienia się od górnej do dolnej części soczewki. Oczywiście mówiąc skrótowo, bo w rzeczywistości jest to bardzo skomplikowany proces. Soczewka progresywna daje nam ogromne możliwości. Górna część soczewek umożliwia nam ostre widzenie obiektów w dali, dolna część soczewek, tego co jest blisko, a część środkowa, tak zwane odległości pośrednie.

 

Soczewki progresywne nie są czymś nowym…

 

– Nie, już w latach 70. istniały pierwsze ich wersje. Od tamtej pory są nieustannie doskonalone, przy czym duży nacisk jest kładziony na indywidualizację i możliwie jak najlepsze dopasowanie nie tylko do potrzeb i oczekiwań klientów, ale także do sposobu w jaki noszą okulary i sytuacji, w których z nich korzystają. Coś co jeszcze 10 lat temu wydawało się niemożliwe, teraz jest w zasięgu ręki. Indywidualnie zaprojektowane soczewki progresywne posiadają jeszcze szersze i bardziej komfortowe obszary widzenia, co w naturalny sposób ułatwia i przyspiesza adaptację.

 

Gdyby Pan chciał określić markę Hoya w jednym zdaniu…. Powiedziałby Pan, że…

– Jest to najlepsza japońska technologia w przystępnej cenie, ponieważ oferujemy zarówno produkty kategorii premium, jak i produkty ekonomiczne, w zależności od potrzeb konsumenta.

Z majowej łąki

mniszek1

Jestem pasjonatką życia w każdym wymiarze . Przez wiele lat prowadziłam agencję reklamową, fundację wspierającą talenty literackie i artystyczne oraz wydawnictwo niskonakładowej literatury. Od ponad 20 – tu lat zajmuję się zawodowo fitoterapią zarówno rodzimą jak i tą pochodzącą z innych kręgów kulturowych. Poszukuję i badam zapomniane receptury zielarskie, z których korzystały nasze Przodkinie. Wierzę, że zioła są tajemnymi sprzymierzeńcami kobiety w pokonywaniu problemów niemożliwych do rozwiązania w racjonalny sposób. W swoich poszukiwaniach zbliżam się do odwiecznej tęsknoty człowieka za tym co naturalne, nieskalane pozerstwem, sztucznością, gonitwą za pozornymi sukcesami a w konsekwencji zatracaniem własnej osobowości. Swoje zielarskie pasje realizuję w „Zaułku Zielarki .Cyklicznie opowiadam o ziołach i historii zielarstwa w mediach, bywam gościem rozgłośni radiowych i stacji TV, propaguję wiedzę zielarską na łamach codziennej prasy. Wielokrotnie prowadziłam autorskie warsztaty zielarskie. Moją idee fixe i stało się szerokie propagowanie wiedzy o profilaktyce zdrowotnej i uświadamianie, że zioła są wspaniałym orężem w ochronie zdrowia i pielęgnowaniu urody co udowadniam prezentując modę dla kobiet po 50ce. Obecnie współpracuję również z Fundacją „Można Inaczej” zmieniającą malarsko zaniedbane przestrzenie miejskie oraz promującą zdrowy styl życia, jestem ambasadorką Fundacji „Miss po 50ce”.

Emilia Kołodziejska

0

Dietetyk z doświadczeniem oraz certyfikowany Diet Coach. Takie połączenie solidnej wiedzy żywieniowej oraz innowacyjnego podejścia do każdej osoby jest wyjątkowo skuteczne w walce z nadwagą i otyłością.

Główną zasadą, którą kieruję się podczas wyboru spożywanej przeze mnie żywności, jest równowaga. Nie stosuję restrykcyjnych diet, a w każdym posiłku staram się znaleźć przyjemność.

Lubię to uczucie, kiedy dbanie o siebie przynosi mi korzyści w postaci świetnej kondycji i promiennego wyglądu.

Mój ulubiony „dietetyczny” cytat to:

[quote_center]„Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną.” [/quote_center]
Paracelsus

To jedno zdanie zawiera w sobie ponadczasową mądrość. Codzienne spożywanie nawet najzdrowszego produktu na świecie w nadmiarze może okazać się niezdrowe, natomiast spożycie raz na jakiś czas czegoś mniej zdrowego, nie spowoduje od razu choroby.

Kurminka zaprasza

0

W ciągu prawie dwudziestu lat, które spędziłam na Półwyspie Apenińskim, doświadczyłam zaskakujących doznań kulinarnych, próbując wymyślnych specjałów „Di Lusso” w sztywnych, wielogwiazdkowych restauracjach, jak i prostych dań w drewnianych knajpkach nad brzegiem morza. To stało się moim największym włoskim przeżyciem. Włosi to ich „mangiare” (spożywanie) tak celebrują, tak się tym zachwycają, że dla niektórych z nich jest najważniejszym celem w życiu i największym powodem do dumy.

To, co zupełnie zanika w naszym kraju – kuchnia regionalna – tam jest pielęgnowane i wzbogacane każdego dnia.

Aby w pełni docenić całe bogactwo kuchni śródziemnomorskiej , trzeba poznawać ją od podstaw, od potraw bardzo klasycznych i prostych, i takie będę preferowała w naszych spotkaniach.

Wiosna w kuchni śródziemnomorskiej to przede wszystkim zieleń. Zieleń dzikich szparagów (tych cieniutkich, a jakże smakowitych), zieleń karczochów, tak mało znanych w naszym kraju, ale przede wszystkim to zieleń bazylii, niezastąpionej królowej włoskich przypraw.

Czymże byłyby kulki białej mozzarelli nieprzystrojone jej listkami lub sos pomidorowy pozbawiony bazyliowej woni…

Ale prawdziwym wiosennym rarytasem są jadalne kwiaty cukinii nadziewane serami i smażone w naleśnikowym cieście… Albo porozrzucane i zapieczone w pizzy, paluchy lizać… Coraz częściej można odnaleźć te kwiaty też i na naszych bazarach. Wystarczy tylko uzbroić się w cierpliwość i poszukać, bo smak mają niezapomniany.

Już w Poniedziałek Wielkanocny następuje na Półwyspie Apenińskim otwarcie sezonu grillowego, o miesiąc wcześniej niż w Polsce, ale nie wieprzowinka króluje na włoskich rusztach, ale jagnięcina i baranina pod każdą postacią.

Nasze spotkanie ze śródziemnomorską kulinarną wiosną zaczniemy od pesto (zielony sos z bazylii, parmezanu i orzeszków piniowych) i Frittaty (zapiekanki jajecznej z dzikich szparagów), aby następnym razem pofantazjować trochę na temat kwiatów cukinii i innych wegetariańskich cudów kuchni śródziemnomorskiej… Kurminka zaprasza… Buon Apetito!

 

Małgorzata Kurmin

Małgorzata Grażyna Kurmin – kobieta piękna, zdolna i urocza. Sprawia wrażenie jakby jej życie biegło w wielkiej harmonii, bez potknięć, pełne sukcesów artystycznych i osobistych.

Ale im dłużej słucha się jej zwierzeń, otwiera się coraz szerzej oczy, dusza krzyczy, a serce bije mocno. Niewiarygodne, aby przeżyć tyle bólu, często balansować na kruchej linie życia, by nie spaść w końcu raz na zawsze w ciemną otchłań bez możliwości powrotu. Ile ostrych zakrętów można zaliczyć, aby nie wykoleić się na życiowej serpentynie? Jak przetrwać to co najgorsze i z wielką determinacją odbudować spokój duszy, powoli poukładać psychikę i na nowo się narodzić…

Małgorzata Grażyna Kurmin – bohaterka … wygrała , odbiła się od dna i silna wstała z kolan.

Obecnie kobieta „chwilę” po pięćdziesiątce, urodzona w Gdyni, ale też urodzona artystka. A skoro artystka to wrażliwa do bólu dusza, która odbiera wszystkie bodźce ze zdwojoną siłą. W związku z tą wyjątkową wrażliwością krucha psychicznie mimoza .

Wielkie serce kochające niezmiennie jednego mężczyznę przez blisko30 lat. Może nie byłoby to dziwne gdyby był to związek bliski, stały, pod „jednym dachem”. A była to miłość niezwykle trudna… miłość bardzo młodej dziewczyny… do mężczyzny z historią kryminalną. 30 lat wielkiej miłości, a dosłownej bliskości niewiele, może 3 miesiące. Obiekt pożądania nie był godny oczywiście tych wspaniałych, szczerych uczuć.

Bywa tak w życiu niestety, że kochamy nie tych ludzi co trzeba. To właśnie ten przypadek.

Nie trudno sobie wyobrazić jak taki toksyczny, silny związek może wywrzeć piętno na tak delikatnej duszy.

małpy02
Fot. Vanessa Kurmin

W między czasie Małgorzata rozwija swoją pasję artystyczną, kończy studia i zaczyna pracę jako solistka  w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Ma nawet na swoim koncie występ na Broadwayu w polskojęzycznej wersji musicalu „Jesus Christ Superstar” z Markiem Piekarczykiem (obecnie juror w talent show w TV2 ) w roli głównej.

Teatr, to wyjątkowe miejsce, jest nie tylko cudowną twórczą oazą, to czas na inny związek, próba bycia z innym mężczyzną.

Jest to też czas kiedy w Polsce mamy puste haki w sklepach mięsnych, ocet na półkach w sklepach spożywczych i sieć Pewexów – dla młodszego pokolenia należy się wyjaśnienie, że były to sklepy z wymarzonymi artykułami za dolary lub bony (nie dla zwykłych śmiertelników).

Wtedy Małgorzata ma okazję przez Pagart (Polską Agencją Artystyczną) wyjechać do Włoch na kontrakt. W tamtych czasach takich okazji się nie marnowało . To była szansa. Szansa na dobry zarobek, polepszenie własnego bytu, zwiedzenie innych, ciekawych miejsc. Dla przypomnienia trzeba wspomnieć o zamkniętych w tym czasie granicach i otrzymywaniu paszportów na specjalne wyjazdy, a po powrocie obligatoryjny zwrot dokumentu .

Teraz to brzmi jak jakaś nierealna zła bajka, może nawet horror. Ale w takich żyliśmy czasach. Nie było łatwo. Dlatego Małgosia postanowiła nie marnować szansy na spełnienie marzeń. Wyjechała, aby spełnić swoje dolce vita.

Czy dolce vita tam doświadczyła ?

Małgosia pracowała w lokalach nocnych, tańczyła, śpiewała. Była też tzw. damą do towarzystwa (bez podtekstów erotycznych).

Wiodła życie szybkie, bajecznie kolorowe, zakrapiane alkoholem, który niestety dość szybko wpisał się na stałe w jej menu.

Uzależnienie od mocnych trunków nie było jedyną zmorą, z którą Małgosia musiała dać sobie radę. Doszły jeszcze psychotropy i ta piorunująca śmiercionośna mieszanka… duże ilości tabletek zalewane równie dużą ilością alkoholu. Do czego to miało doprowadzić … wiadomo!

Takich strasznych prób samobójczych w życiu Małgosi w tamtym włoskim czasie można doliczyć się kilkunastu.

Przechodzi dreszcz jak o tym mówimy, piszemy, czytamy… tym bardziej, że Małgosia nie była na świecie sama. Miała już wtedy córeczkę, która urodziła się ze związku z rumuńskim tancerzem. Niestety związek nie przetrwał próby czasu. Po jakimś czasie po urodzeniu dziecka był ślub, a niedługo po … rozwód.

Wstrząsające jak chora musi być psychika, żeby dziecko nie było powodem do zmiany trybu życia, do skończenia z licznymi nałogami.

Ucieczka! To było to! Ucieczka od zmartwień, życia, z którym sobie zupełnie nie radziła i trudno było zmierzyć się jej wtedy z wszystkimi problemami jakie stanęły na jej drodze. Ból psychiczny był tak silny, że przeradzał się w fizyczne cierpienie. Czuła jak każda, najmniejsza cząstka jej ciała rozpada się na jeszcze mniejsze, co powoduje niewyobrażalne wręcz tortury. Jedna myśl w głowie nie dawała jej spokoju, aby już przestało boleć… by był już koniec!

Niestety jednym z powodów takiego strasznego stanu był kolejny chory związek Małgosi z Włochem oprawcą, który bił, wyzywał, poniżał.

Nie opuszczał jej też okropny wstyd. Wstyd totalnej życiowej porażki. Przecież miało być dolce vita, a wyszło inaczej.

Nawet jeśli przyszła jej do głowy ucieczka od kata, tak naprawdę nie miała gdzie się skryć. Bez przyjaciół, żadnego wsparcia, nie miała pieniędzy na powrotny bilet do Polski. Czuła, że jest w sytuacji bez żadnego wyjścia.

Czasem czytamy takie wymyślone okrutne historie w powieściach. To niestety zdarzyło się naprawdę! I to wszystko przeżyła jedna osoba – krucha, wrażliwa kobieta, która powinna być otulona ciepłem, bezpieczeństwem i miłością.

No cóż, jakie to życie może mieć gorzki smak jeśli trafimy nie na tego mężczyznę w swoim życiu, nie na tych ludzi …

Włoch, z którym Małgorzata miała nadzieję ułożyć sobie życie, okazał się niestety nie tym człowiekiem. Sam borykał się ze swoimi problemami i choć początkowo było bajkowo, dostatnio, po jakimś czasie marzenia i nadzieje pękły jak bańka mydlana. Zaznała przy nim okrutnej przemocy i tak naprawdę nie wiadomo, które maltretowanie gorsze – psychiczne czy fizyczne, bo obu – jak już wcześniej napisałam – doświadczyła . Kto nie zaznał  takiego traktowania, to chyba nigdy nie zrozumie. Nie pojmie lęku, paniki jakich przeżywała na co dzień. Tak naprawdę nigdy nie wiesz co zrobisz nie tak, co powiesz nieodpowiednio, czym się narazisz na ciosy i jak się osłonić,  aby nie zabił. Człowiek z zaburzona psychiką i emocjami, uzależniony od ciężkich narkotyków musi mieć worek treningowy. Agresja, która go wypełnia musi znaleźć ujście. Cierpią zawsze najbardziej najbliżsi, których często się kocha, a poddaje się ich nieprawdopodobnym torturom. Traumatyczne, przerażające, prawda ?

Dusza rozdarta, wielka bezbronność, niemoc, strach – uczucia  i  wspomnienia o jakich nawet nie sposób mówić, aby łzy nie leciały na wspomnienie tego horroru. Jest wiele kobiet, które tkwią w chorych, nieprawdopodobnie trudnych związkach. Powiecie, że trzeba uciekać … Trzeba, ale jak ??? Czasem nie ma siły, aby pomyśleć o tym, aby otworzyć oczy i wstać rano z łóżka… chyba, żeby ból i paranoję znieczulić  alkoholem. A potem znowu pamiętać o metodzie skutecznego osłaniania się przed silnymi pięściami…, ale uwierzcie… takiej metody nie ma !

Były rozstania i powroty, obiecywanie innej przyszłości, ale niestety zapewnienia nie ziściły się. W życiu pełnym napięć, agresji, molestowania psychicznego i fizycznego nie obyło się też bez opieki psychiatry. Niestety ! … albo na szczęście, bo to już dużo jak człowiek zdaje sobie sprawę również z własnych słabości i problemów, i że trzeba za wszelką cenę szukać pomocy u specjalisty. Małgorzata miała tę świadomość, że trudne życie było konsekwencją jej nieodpowiednich wyborów, również własnej nieodpowiedzialności i niestety słabości do nałogów. Ile razy próbowała odbić się od dna, od egzystencji, która ciągnęła w dół… Przecież była jeszcze córka Vanessa, która niestety przeżywała chwile wstydu za mamę. Każde dziecko szuka w swoich rodzicach autorytetu, wsparcia, a Małgosia niestety nie mogła dać tych wartości, bo sama ich potrzebowała.

Kiedy Vanessa miała 16 lat, Małgorzata sprzedała kosztowności i uzbierała na bilet powrotny do Polski. Córka nie chciała wyjeżdżać z Włoch. Bała się  niepewności i tego czego zwyczajnie obawia się każdy człowiek – zmian w życiu, nowego środowiska. Kończyła gimnazjum i to też nie był dobry czas na rewolucję w jej młodym życiu. Z resztą tak naprawdę trudne było to macierzyństwo Małgosi. Urodziła dziecko w obcym kraju, bez wsparcia rodziny, dziecko nieślubne co wtedy było rzeczą straszną. Taka kobieta zasługiwała na ostracyzm, wręcz potępienie. Było to dziecko Rumuna, nie człowieka z wyżyn społecznych – kolejny powód, żeby przeżywać krytykę innych. Nie było łatwo delikatnie mówiąc, w związku z tym nie było w słabej kobiecie radości z narodzin dziecka, jego rozwoju. No ale reasumując, Vanessa się urodziła i to było ważne. Wszystkie kłopoty, kręte drogi jakie razem musiały przejść wzmocniły je bardzo i zbliżyły do siebie. W dorosłym życiu matka jest dumna z bardzo uzdolnionej córki, a córka z matki, która  kluczyła, doświadczała  rzeczy strasznych, ale odnalazła drogę do normalności, ba … szczęścia, pasji, małych i dużych radości dnia codziennego.

Zanim jednak zaczęła kroczyć drogą prostą i jasną musiała przebyć niejedną terapię zamkniętą w różnych ośrodkach pomocy psychiatrycznych. A uwierzcie, że miejsca te trudno określić mianem sanatorium. To ośrodki niezwykle przygnębiające, wśród ludzi bardzo chorych, którzy osiągnęli przysłowiowe dno. Ostatnio takie picie i trzeźwienie zostało pokazane w filmie „Pod mocnym aniołem” i kto go widział  może potrafi zrozumieć Małgosię i wie na czym ta walka polega, walka z samym sobą, demonami, które pojawiają się zewsząd w każdym momencie.  Wstawała i padała, podnosiła się i przegrywała… i znowu próbowała wielokrotnie… Były to straszne doświadczenia w jej życiu, ale było warto, bo tylko takie leczenie przyniosło w końcu zamierzony efekt. Analiza własnej duszy, powrót do dzieciństwa, przetworzenie własnych problemów na różne sposoby, to było właśnie to co pozwoliło zrozumieć samą siebie. A od tego właśnie trzeba było zacząć. To była żmudna praca, rozkładanie siebie na czynniki pierwsze… Po takich zajęciach terapeutycznych ma się wrażenie, że fizyczna praca w kamieniołomach to pestka. Małgosia jednak walczyła o siebie, o Vanessę, wspólne życie razem. Na swój sposób walczyła o rehabilitację własnego JA .Chciała zapomnieć jaką była wcześniej matką, albo jaką nie była. Chciała nadrobić czas, który zmarnowała przez lata bycia w nietrzeźwości, pod wpływem leków psychotropowych, od których też trzeba było się uwolnić. Tu należy też podkreślić jak dużym oparciem dla Małgosi po powrocie do kraju była jej mama, obecnie bardzo schorowana. W momentach trudnych mogła na nią liczyć, miała w niej wsparcie psychiczne i bardzo konkretne – opiekowała się Vanessą kiedy Małgosia walczyła o samą siebie. Teraz mieszkają wszystkie trzy wspaniałe kobiety (ba ! 3 pokolenia kobiet) w jednym domu z ogródkiem i od lat budują swoje ciepłe relacje. W ich siedlisku na dobre zadomowiło się ciepło rodzinne, a zapachy smacznych kurminkowych  potraw roznoszą się wokoło .

Małgosia znowu doświadcza jak cudownie jest czerpać satysfakcję z pracy, której efekty z kolei dają radość jej publiczności … I tak to w tym życiu jest… dajemy i bierzemy, bierzemy i zwracamy innym dobro. I oby właśnie to dobro krążyło wśród nas.

W każdym razie historia Małgosi dobitnie pokazuje jak w życiu wszystko jest możliwe i na nic nie jest za późno.

Można się narodzić na nowo i każdy ma na to szansę.

Dopiero w bardzo dojrzałym życiu, po 50-tce Małgorzata wie, że żyje… I to jest przesłanie dla innych kobiet, które może też nie mają łatwo.

Dacie radę! Tak jak Małgorzata dała!

Obnażyła swoje poharatane wnętrze, pokazała intymność po coś…!  Opowiedziała to wszystko, aby nikt nie  tracił nadziei na zmianę i odwrócenie kolei własnego losu. A nade wszystko, aby nie przekreślać i tak łatwo nie oceniać nieszczęśliwych ludzi potrzebujących pomocy !

Dziś Małgorzata Grażyna Kurmin – wokalistka i aktorka musicalowa tworzy wspaniałe role

we wszystkich inscenizacjach oper, operetek i spektaklach muzycznych wystawianych przez Warmińsko – Mazurską Filharmonię w Olsztynie. Występuje m.in. w „Zemście Nietoperza”, „Księżniczce Czardasza”, „Baronie Cygańskim”, „Tosce”, „Dziadku do Orzechów” oraz „Jasiu i Małgosi”. Na swoim koncie ma również udział w koncertach i animacjach Warmińsko-Mazurskiej Filharmonii w Olsztynie i zagranicą.

W 2011 r. założyła Agencję Teatralno Muzyczną – ATM, której działalność umożliwia wspomaganie edukacji, zajmowanie się pozaszkolnymi formami edukacji artystycznej oraz opiekę nad dziećmi.

Współpracuje z wytwórniami filmowymi w Polsce.

Kilkakrotnie mogliśmy ją oglądać w serialu „Klan”, „Plebania”, „Na dobre i na złe” ,

„Na Wspólnej” oraz w filmach „Księstwo”, „Krótki film o małżeństwie”.

Od   maja 2014 r. jest producentką, pomysłodawczynią i wykonawcą spektaklu muzyczno – literackiego „Godzina szczęścia” opartego na legendzie warmińskiej w opracowaniu Marii Zientary – Malewskiej.

Oprócz pasji artystycznej ma inną – kulinarną. Chętnie dzieli się wspaniałymi przepisami, wśród których dominuje kuchnia włoska. Zapraszamy do Działu Kuchnia!

Philipiak Polska

Firma Philipiak Polska była mi znana od dawna. Wiedziałam, że jest to dystrybutor włoskiego producenta ekskluzywnych naczyń do gotowania na parze, a także jednej z największych firm sprzedaży bezpośredniej w Europie istniejącej 50 lat, zatrudniającej ok. tysiąca osób, posiadającej  2,5 miliona zadowolonych klientów.

Jednak nie przypuszczałam, że będę miała okazję bliżej poznać nie tylko bogatą ofertę handlową jaką mają do zaoferowania, ale również  politykę i misję społeczną Philipiaka, którą kreują wspaniali, otwarci ludzie. A jak wiadomo ludzie -tak z socjologicznego punktu widzenia-to największy kapitał w każdej grupie społecznej, przedsiębiorstwie.

Ale od początku…

dzien kucharz rosja_1-philipiakOd maja 2014 roku bardzo zaangażowana w projekt Katarzyny Czajka o prowokacyjnej nazwie „Miss po 50-ce”, mający na celu aktywizację społeczną i zawodową kobiet po 50-tym roku życia postanowiłam zarazić firmę Philipiak pomysłem zaangażowania się w działania na rzecz kobiet w wieku dojrzałym, które są wykluczane społecznie i zawodowo.

Konkurs „Miss po 50-ce” miał pokazać jakie wspaniałe są kobiety w tym wieku, jak wielki potencjał reprezentują w różnych dziedzinach, jakie są nowoczesne i aktywne oraz jak konieczne jest ich wspieranie i łamanie utartych przez lata stereotypów.

danie jednogarnkowe chlopskie_philipiakOczywiście, aby cokolwiek zrobić potrzebne są środki finansowe i o sponsoring tych szczytnych działań postanowiłyśmy wystąpić do Philipiaka.

Udając się na spotkanie zapoznałam się z działalnością społeczną firmy Philipiak – zaangażowaniem w ważne społeczne akcje, ogromną pomocą finansową jaką otaczają od wielu, wielu lat Klinikę Onkologii CZD zrozumiałam – Philipiak po prostu pomaga!

I faktycznie dane mi było się o tym wkrótce przekonać osobiście, bo projekt „Miss po 50-ce” zdobył zainteresowanie kadry menedżerskiej i  zarządu.

Przystąpieniem do projektu firma Philipiak pokazała jak bardzo rozumie społeczne problemy i jak chce zmieniać rzeczywistość na lepszą.

wielowarstwowe dno_1-philipiakZ resztą ujęła mnie bardzo atmosfera i  kultura organizacyjna firmy. Otwartość, serdeczność i duża empatia – takie było moje kolejne wrażenie, a potem było lepiej i lepiej!

Po za tym szybko znaleźliśmy też wspólny mianownik kolejnego działania, a mianowicie coś co firma Philipiak czyni od początku swojej działalności – zdrowe gotowanie, zdrowe odżywianie. To sprawa naczelna w misji firmy, która propaguje odpowiednie nawyki żywienia. A więc jedzmy ekologicznie, gotujmy w naczyniach z najwyższej jakości stali  i tym samym omijajmy choroby.

Naczynia umożliwiają zastosowanie rozmaitych metod gotowania, z których wszystkie koncentrują się na zachowaniu naturalnych składników odżywczych potraw, przez co przygotowywane dania są lekkie, organiczne i zdrowe.

Finalistki konkursu „Miss po 50-ce” mogły się przekonać osobiście co znaczą naczynia Philipiaka w praktyce. Nie dość, że zdrowo to szybko i jeszcze z minimalnym udziałem „pani domu” . Piętrowe gotowanie i posiłek z dwóch dań gotowy w 20 minut. Prawie czary mary! I cenny czas zaoszczędzony na gotowaniu można spożytkować w inny sposób. Jednym słowem rewelacja! Po jednej z prezentacji zrozumiałam też dlaczego naczynia Philipiaka to nie garnki.

patelnia groszkowa grilowanie_2-mb-philipiakMogłam je obejrzeć z bliska, dotknąć i podziwiać bo faktycznie ich ekspozycja robi duże wrażenie. Lśniące, eleganckie ujmują nowoczesnym designem.

Są jak dzieło sztuki, ba …są dziełem sztuki !

Poza tym te niezwykłe produkty mają bezpośrednią gwarancję producenta przez okres 25 lat. To też mówi samo za siebie. Są po prostu niezniszczalne.

Warto jeszcze podkreślić, że firma Philipiak jest również zaangażowana w działania, które mają na celu uwiarygodnianie bezpieczeństwa i uczciwości metod sprzedaży bezpośredniej, która w ostatnich latach została nadszarpnięta przez nieuczciwych sprzedawców z firm konkurencyjnych.

Reasumując – nabywając wyjątkowe naczynia Philipiaka bezpiecznie inwestujesz na lata w coś bezcennego – w siebie i swoje zdrowie!

Tomasz Sypuła

K.C – Co to jest Mazowiecki Regionalny Fundusz Pożyczkowy?

T.S – MRFP jest to spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, powołana przez Zarząd Województwa Mazowieckiego w 2004 roku. Jedynym właścicielem jest zarząd województwa Mazowieckiego, a spółka została powołana w celu  wspierania przedsiębiorczości na Mazowszu poprzez dostarczanie mikro, małym i średnim przedsiębiorcom kapitału na ich działalność w formie pożyczek. Chociaż mamy osobowość spółki kapitałowej, ale w praktyce określamy się jako spółka działająca non-profit, co oznacza że podstawowym celem działalności spółki nie jest osiągnięcie zysku, ale właśnie udzielanie pożyczek, aby mikro, mali i średni przedsiębiorcy na Mazowszu mogli się rozwijać. Podobne fundusze powoływane przez samorządy działają również w innych województwach.

K.C – A skąd macie państwo środki?

T.S – Na początku fundusz został wyposażony w kapitał zakładowy przez zarząd województwa.  Obecnie dysponujemy 20 milionami kapitału zakładowego i około 50 milionami – nazwijmy to ogólnie – z funduszy Unii Europejskiej, które pozyskane zostały przez nas w drodze konkursowej w ramach różnych projektów, np. „Jeremie” (program ze środków unijnych pożyczkowych).  Realizujemy jeszcze dosyć ciekawy projekt ze środków Ministerstwa Pracy „ Wsparcie w Starcie” – korzystne pożyczki udzielane dla absolwentów wyższych i średnich szkół i studentów ostatniego roku, którzy chcą rozpocząć własną działalność gospodarczą. Czyli dysponujemy łącznie blisko 70 milionami zł, 20 milionów to środki własne i 50 milionów to środki unijne. Generalnie dysponujemy tylko środkami publicznymi.

K.C – A jaka jest procedura, przychodzi ktoś do państwa i jaka jest różnica między Wami a takim typowym bankiem?

T.S – Fundusze podobne jak nasz, bowiem w kraju jest około 50 funduszy w podobnej formule, dosyć często są kojarzone, że mają rywalizować z bankami, dawać korzystniejsze warunki, ale to nie jest prawda. Nasz fundusz przede wszystkim to jest fundusz, który ma wypełniać pewną lukę finansową, czyli generalnie ma udzielać pożyczek dla tych, którzy z różnych względów nie mogą uzyskać pożyczki w banku. A te względy mogą być bardzo różne, np. u nas bardzo dużą grupę 40 – 50% stanowią osoby które rozpoczynają działalność. Wiadomo takie osoby w banku nie mają praktycznie żadnych szans, bowiem nie mają żadnej historii, mają tylko pomysł, ale dla banku stanowią bardzo duże ryzyko. Bardzo często mają problemy z zabezpieczeniem, bo nie mają majątku. Inna grupa to są ludzie którzy nie mają zaufania do banku, albo bank dla nich jest  instytucją nieprzyjazną ze względu na procedury, język którym  operuje.  Fundusz różni się między innymi od banku tym, że my staramy się być bardziej przyjaźni dla klienta. Przede wszystkim mamy bardzo uproszczone procedury, uproszczone dokumenty i blisko współpracujemy z klientem. Już  na etapie przygotowania wniosku nasz pracownik służy klientowi pomocą osobiście czy telefonicznie. W każdej chwili klient może się zwrócić jeżeli coś jest dla niego niezrozumiałe lub potrzebuje pomocy, czyli  z klientem współpracujemy od chwili kiedy się z nami skontaktuje do czasu złożenia wniosku. No i na pewno jeszcze warunki, które dajemy są korzystniejsze. U nas pożyczek udzielamy na 5 lat i bardzo często są to pożyczki nieduże, bo nawet do 50 tysięcy. W banku nie ma możliwości uzyskania pożyczki w wysokości 50 tysięcy na 5 lat, a  bardzo często jest to na pół roku, czy rok i wiąże się z większymi obciążeniami. Komuś kto zaczyna łatwiej spłacić 50 tysięcy przez 5 lat niż przez rok, oferujemy także karencję w spłacie kapitału, czyli  na początku spłata niskich odsetek, a kapitału po pół roku, gdy firma zaczyna osiągać przychody.

K.C – A ile trwa taki proces przyznawania pożyczki?

T.S – Proces przyznawania pożyczki trwa do 30 dni od momentu złożenia kompletu dokumentów. Czyli do 30 dni, w zależności jak dużo wniosków jest złożonych, jest to maksymalny okres w którym musimy się zadeklarować czy pożyczki udzielimy czy nie.

K.C – A sprawa oprocentowania?

T.S – Oprocentowanie uważam, także jest korzystniejsze  niż w bankach. Nasz Fundusz udziela pożyczek zgodnie z wymogami Komisji Europejskiej, a wiec stopa procentowa  pożyczki określana jest w oparciu o stopę preferencyjną ustanowioną przez Komisję Europejską. Na dzień dzisiejszy oprocentowanie pożyczek w naszym funduszu jest  od 3,16 %  do maksymalnie 6,16 % w skali rocznej.

M.G – To rzeczywiście korzystnie.

T.S – Oczywiście czy ta najwyższa czy najniższa to już zależy do ceny finansowej przedsięwzięcia i sytuacji finansowej klienta.  Ci którzy osiągają w miarę dobre wyniki, mogą uzyskać najniższą stopę czyli 3,16 %. Należy się spodziewać, że w najbliższym czasie ta stopa zostanie jeszcze obniżona.

M.G – A jakie są limity wysokości pożyczek?

T.S – Limit wysokości pożyczek zależy od kwoty, jaką my dostajemy w danym projekcie – maksymalna kwota pożyczki może wynosić 5% wartości projektu. Mamy np. projekt, na który uzyskaliśmy  5 milionów złotych,  więc maksymalny limit pożyczki może wynosić do 250 tysięcy zł. Tak więc limit zależy tylko od wielkości pozyskanych środków w ramach projektu.

K.C – Czyli przychodzi ktoś, mówi „mam fajny pomysł”, opisuje go, Państwo pomagacie przy pisaniu wniosków i jaką najwyższą kwotę pożyczki na dzień dzisiejszy może dostać?

T.S – Na dzień dzisiejszy najwyższa kwota która jest dostępna to jest 500 tysięcy złotych.

K.C – Na jedno przedsięwzięcie?

T.S – Tak.

K.C – A jeżeli ktoś w ramach swojej nowej działalności otwiera sklep internetowy, ale też chce zrobić portal, czy może też złożyć dwa wnioski, czy tylko jeden?

T.S – Może złożyć dwa wnioski.

K.C – I w tedy dwa razy po 500 tysięcy może uzyskać.

T.S – Jeśli tak będzie wskazywała jego ocena, że tyle mu potrzeba i tyle jest w stanie spłacić, to jest to możliwe.

K.C – Dobrze, a mówił Pan o zabezpieczeniu, że osoby idące do banku mają problem z zabezpieczeniem, czy tutaj są jakieś możliwości?

T.S – Możliwości są bardzo szerokie, przyjmujemy typowe zabezpieczenia tak jak w bankach. Ponieważ średnie pożyczki u nas wynoszą 100  do 120 tysięcy, a są też pożyczki po 50 tysięcy, więc u nas najczęstszym zabezpieczeniem – tym najbardziej dostępnym dla pożyczkobiorców,  są poręczenia osób fizycznych. Czyli bardzo często poręcza ktoś z rodziny, poręcza mama, tata…

K.C – Ale w banku też jest taka możliwość.

T.S – Na ogół jest, tylko banki raczej wymagają sztywniejszych zabezpieczeń majątkowych. U nas jest to najczęstsza forma.

K.C – W tej chwili ludzie nie chcą poręczać, nie chcą na siebie brać takiej odpowiedzialności, jakie są inne możliwości?

T.S – Poręczenia to najczęstsza forma zabezpieczania. Natomiast mogą być też inne – zastawy na maszynach, samochodach. Przy większych pożyczkach, to też mogą być hipoteki na nieruchomościach – budynkach czy gruntach. Można także skorzystać – jeśli się praktycznie nie ma żadnej z tych form – z poręczenia Mazowieckiego Funduszu Poręczeń Kredytowych, z którym my współpracujemy i który może poręczyć do 70% wartości pożyczki. Oczywiście trzeba mieć jeszcze 30%, ale bardzo często przy wysokości naszych pożyczek zabezpiecza to poręczyciel z niezbyt wysokimi dochodami. MFPK pobiera określoną opłatę prowizyjną za takie poręczenie i zabezpiecza się jedynie wekslem pożyczkobiorcy.

 nzz_01-28K.C – A co się dzieje w przypadku pożyczki na przedsięwzięcie, które się nie udało?

T.S – Każda działalność niesie ze sobą duże ryzyko. No cóż wtedy musimy windykować, bowiem my również podlegamy określonym przepisom jako dysponent środków publicznych. Nie możemy powiedzieć „rozumiemy ciężką sytuację”  i umorzyć zadłużenie. Nie pozwalają nam na to przepisy. Ale windykacja jest dla nas ostatecznością. W przeciwieństwie do banków nie jesteśmy tak rygorystyczni, staramy się  rozmawiać. Gdy widzimy, że klient ma kłopoty to prosimy go na rozmowę, idziemy na wizytację i jeśli widzimy, że są to kłopoty chwilowe, że można im przeciwdziałać, to proponujemy określone warunki restrukturyzacji – np. zmieniamy wysokości raty, rozkładamy na więcej rat.

K.C – Czy przy restrukturyzacji Fundusz pobiera opłatę za rozpatrzenie wniosku o restrukturyzację?

T.S – Tak, ale to jest opłata rzędu 100-200 złotych. To znikome koszty w stosunku do efektu – przedsiębiorca, który popadł w tarapaty może uniknąć bankructwa, zawarta ugoda pozwala mu po jakimś czasie wyjść na prostą, a przede wszystkim  może zachować trwałość firmy, a my odzyskać pieniądze.

K.C –  Jacy przedsiębiorcy są Waszymi klientami?

T.S – Naszymi klientami są tylko przedsiębiorcy, którzy mieszczą się w definicji mikro, małych i średnich firm, czyli według parametru wielkości zatrudnienia: mikro do 9 pracowników, mali do 49 zatrudnionych i średni do 250. Natomiast u nas zdecydowanie, ponad 90 % klientów stanowią mikro przedsiębiorcy czyli zatrudniający do 9 osób, bardzo często firmy małe, jednoosobowe, rodzinne.

K.C – A w jakim wieku głownie są Wasi klienci?

T.S – Bardzo różnym. Jednym z programów, który realizujemy, o czym już mówiłem, to wsparcie dla absolwentów szkół średnich i wyższych maksymalnie do czterech lat po ukończeniu uczelni. Dla nich mamy bardzo dobre warunki, bo tam oprocentowanie pożyczki to około 0,046% w skali rocznej, a więc ułamek procenta. Natomiast powiedziałbym, że wśród naszych klientów raczej przeważają ludzie młodzi, w przedziale do 30 lat. To jest dominująca grupa jeśli chodzi o wiek.

M.G – Przeszło 10 lat działalności Funduszu, a więc ilu pożyczek udzieliliście Państwo w tym czasie?

T.S – Rocznie udzielamy  około 50-70 pożyczek na ogólną kwotę 10-12 milionów rocznie.

M.G – Czyli około pół tysiąca firm otrzymało wsparcie od Funduszu przez te 10 lat.

T.S – Chyba tak, przyznam się że nie liczyłem w tej chwili, nie sięgałem tak daleko, ale jest to już na pewno ładnych kilka setek.

K.C – A byłaby możliwość porozmawiania z jednym z  klientów Funduszu, który rozpoczął dzięki otrzymanym środkom swoją działalność?

T.S – Myślę że tak, ale musimy  najpierw skontaktować się z klientem i zapytać o zgodę.

K.C. – Bardzo dziękujemy za rozmowę i czekamy na kontakt